Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Nie, to chodzi o pana.
— Posłucham chętnie.
— Otóż... ja tu... ja tu przyszedłem naprawić całą sprawę — mówił Harvey bardzo prędko. — Jeżeli ktoś uratowany od zatonięcia... — tu się rozbeczał na dobre.
— Ho, ho! Będą z ciebie jeszcze ludzie, jeżeli tak pójdzie dalej!
— ...nie powinienem był zaraz na początku odpłacać się swym wybawcom obelgami.
— Słusznie i sprawiedliwie... święta racja! — odrzekł Troop, uśmiechając się z lekka.
— Dlatego przyszedłem tu powiedzieć, że żałuję swego postępku.
I znów rozległo się głośne chlipanie.
Troop podniósł się powoli z kufra, na którym siedział, i wyciągnął dłoń szeroką na jedenaście cali.
— Miarkowałem zawczasu, że ci to napędzi rozumu do głowy, a teraz widzę, żem się nie pomylił w rachubie.
Jakiś przytłumiony chichot dał się słyszeć na pokładzie.
— Trzeba ci wiedzieć, że rzadko mi się zdarza mylić się w rachubie. — Jedenastocalowa dłoń ścisnęła mocno jak w kleszczach rękę Harvey’a zdrętwiałą aż po sam łokieć. — Jeszcze ci tu u nas stwardnieje trochę ta rączka, zanim rozstaniemy się z sobą, mój smyku... Co tam było, to było, ale ja nie mam złego wyobrażenia o tobie! Nie mogłeś odpowiadać za wszystko. Sprawuj dobrze swą robotę, a nikt cię tu nie skrzywdzi.
— Aleś zbielał! — ozwał się Dan, gdy Harvey znalazł się z powrotem na pokładzie.
— Nie czuję tego — odrzekł Harvey zapłoniony aż po koniuszki uszu.
— Nie to miałem na myśli. Słyszałem, co ci gadał tato. Gdy tato oświadczy, że nie ma o kimś złego wyobrażenia, to jakby serce trzymał na dłoni. A przy tym nie lubi się mylić w swych rachubach. Ho, ho! Gdy już tatulo ma o czymś wyobrażenie, to prędzej zostawi Anglikom swoją banderę, niż to odmieni. Cieszę się, że tak się wszystko dobrze skończyło i załagodziło. Tato ma rację, mówiąc, że nie może cię odwieźć. Jedną rzecz mamy tu tylko do roboty... Trudnimy się rybołówstwem. Za jakieś pół godziny nadciągną tu nasi ludzie jak rekiny za zdechłym wielorybem.
— Po co? — zapytał Harvey.
— Na wieczerzę... a cóż by innego? Czy ci jeszcze kiszki marsza nie grają? Kupę rzeczy jeszcze musisz się u nas nauczyć.
— Podobno! — odparł Harvey żałośnie, spoglądając na gmatwaninę lin i takli wiszących nad głową.
— Nasz okręt to cacko! — zawołał Dan z zapałem, opacznie zrozumiawszy to spojrzenie. — Zobaczysz, jak to będzie pięknie, gdy nasz grotżagiel poda się wiatrowi i statek z całym swym ładunkiem ruszy do domu. Ale wpierw trzeba popracować!
I wskazał ciemną czeluść otwartej komory głównej pomiędzy dwoma masztami.
— I na cóż to? Przecież tam nic nie ma — zauważył Harvey.
— Ty i ja, i kilku jeszcze innych, mamy napełnić tę jamę — odrzekł Dan. — Tam właśnie składa się ryby.
— Żywe? — zapytał Harvey.
— Ale gdzież tam. Już zdechłe... i że tak powiem... to jest... nieżywe... spłaszczone... i solone; w komorze leży sto okseftów14 soli.
— A gdzież są ryby?
— W wodzie ryb mnóstwo... a chude rybobranie!... — odpowiedział Dan przytaczając przysłowie rybackie. — Wczorajszej nocy wraz z tobą przybyło ich około czterdzieści.
Wskazał na coś w rodzaju drewnianej komory na samym przodzie tylnego pokładu.
— Będziemy musieli obaj nalewać tam wody, gdy oni powrócą. Daj Boże, byśmy dziś mieli pełne komory! Widziałem jak okręt zanurzał się na pół stopy od ciężaru ryb czekających na wypatroszenie, a myśmy stali i stali przy stołach, aż nas nie zaczął taki sen morzyć, że krajaliśmy własne palce zamiast ryb... A jakże! To oni wracają!
I wychyliwszy się za niski parapet zaczął przyglądać się sześciu łódkom sunącym ku nim po błyszczącej, jedwabistej toni.
— Nigdy nie oglądałem morza z tak bliska — zauważył Harvey. — Ładnie wygląda!
Zachodzące słońce barwiło cały przestwór morza na pąsowo i purpurowo, rzucając złote błyski na pasma długich grzbietów wodnych oraz modre i zielonkawe cienie na utworzone między nimi bruzdy. Każdy z szonerów, jakie było widać tu i ówdzie, zdawał się za pomocą niewidzialnych sznurków przyciągać ku sobie swoje czółna, a siedzące w czółnach czarne figurki wioślarzy podobne były do małych, nakręcanych pajaców.
— Dopisało im szczęście! — ozwał się Dan, mrużąc powieki. — Manuel już nie ma gdzie ładować ryb. Prawda, jaki on się wydaje maciupeńki na tej morskiej gładzi? Jak liliput!
— Który z nich to Manuel? Nie wiem, jakim sposobem możesz każdego z nich rozpoznać i nazwać.
— W ostatniej łodzi na południe. To on wczoraj wyłowił cię z wody — mówił Dan wskazując palcem. — Ten Manuel wiosłuje po portugalsku... po tym go zawsze można poznać... Na wschód od niego jedzie Pennsylwania... do innej roboty wiele zdatniejszy niż do wiosłowania. Wygląda, jakby był napęczniały od drożdży. Na wschód od niego... popatrz no, jak pięknie płyną niby za sznurkiem!... ten taki zgarbiony w łopatkach, to Długi Dżek. Jest to Galwajczyk, zamieszkały w południowym Bostonie, gdzie prawie wszyscy oni zamieszkują... są dobrze obeznani z łodzią. Na północ, na samym końcu, płynie Tomasz Platt... posłyszysz, jak on tu nam coś zaśpiewa. Służył w marynarce wojennej, na starym pancerniku Ohio, który, jak powiada, był pierwszym okrętem naszej floty, co objechał przylądek Horn. Ten chłop o niczym innym mówić nie umie, tylko o tym swoim statku... chyba że weźmie się do śpiewania... ale połów zawsze mu się udaje. Oho!... A co? Nie mówiłem?
Z czółna płynącego najdalej na północ popłynęły nad wodą dźwięki jakiejś pieśni nuconej tubalnym głosem. Harvey wsłuchał się w jej słowa. Mówiła ona o czyichś zastygłych rękach i stopach, następnie zaś można już było wyróżnić słowa:
— Łódź pełna! — zauważył Dan, śmiejąc się z cicha. — jeżeli posłyszymy: „o, kapitanie”, znaczy to, że ryb nabrało się po same brzegi.
Śpiew huczał w dalszym ciągu:
— Tom Platt ma podwójny połów. Jutro będzie ci opowiadał o starym pancerniku Ohio. Widzisz tę niebieską łódkę za nim? To mój stryj... rodzony brat mojego tatula... a jeżeli kto nie ma szczęścia na Ławicach, to będzie nim z pewnością stryj Salters. Przypatrz no się, jak słabiuchno wiosłuje. Założę się o mój part i moją płacę, że jest dziś jedynym człowiekiem, którego coś tam pokłuło... i to tęgo.
— Cóż by go miało kłuć? — zapytał Harvey zaintrygowany tym niezrozumiałym powiedzeniem.
— Najczęściej poziomki. Czasami melony, czasem znów cytryny i ogórki. Tak, kłuje go od samych łokci. A teraz bierzmy się do lin, trzeba im je cisnąć do łodzi. Czy to prawda, co opowiadałeś mi niedawno, że przez całe życie ani razu nie przyłożyłeś ręki do żadnej roboty? Chyba cię teraz trochę strach obleciał, co?
— Niech będzie, co chce! Spróbuję wziąć się do pracy — odparł Harvey wyniośle. — Tylko, że to wszystko tak diabelnie nowe dla mnie!
— A więc bierz tę linę. Tę za tobą!
Harvey pochwycił linę i długi żelazny hak, dyndający na jednym ze sztaków grotmasztu, a jednocześnie Dan jął opuszczać drugą linę zbiegającą z windy nazwanej przezeń „pomostową”; tymczasem Manuel podpływał już ku nim na łodzi obciążonej zdobyczą. Portugalczyk rozjaśnił twarz promiennym uśmiechem, z którym Harvey miał później tak dobrze się zaznajomić, i ująwszy w ręce widełki o krótkiej rękojeści zaczął nimi wyrzucać ryby do składowni na pokładzie.
— Dwieście trzydzieści dwie! — zawołał głosem donośnym.
— Podaj mu hak! — ozwał się Dan.
Harvey cisnął narzędzie do rąk Manuela. Ten zaczepił je o pętlicę powrózka z przodu łodzi, pochwycił z rąk Dana pęk liny, przytroczył ją do rufy i wdrapał się na pokład szonera.
— Ciągnij! — wrzasnął Dan.
Harvey zaczął ciągnąć i aż się zdumiał, przekonawszy się, z jaką łatwością łódź szła do góry.
— Stój! Nie na bocianim gnieździe jej miejsce! — zaśmiał się Dan.
Harvey przestał ciągnąć, gdyż łódź wisiała już w powietrzu ponad jego głową.
— Niżej! — krzyknął Dan.
Gdy Harvey nieco opuścił linę, Dan jedną ręką zaczął bujać lekką łódkę, aż osadziła się swobodnie tuż za masztem głównym.
— Gdy puste, to nic nie ważą. Dla pasażera to akurat fatyga... ale trudniej, gdy się tak puścić na morze.
— Aha! — ozwał się Manuel, wyciągając brunatną prawicę. — Już się dobrze czujesz? Wczoraj wieczorem ryby czatowały na ciebie, teraz ty czatujesz na ryby... co-o?... hę?
— Jestem... jestem tak wdzięczny — wyjąkał Harvey i już znowu nieszczęsną dłonią sięgał do kieszeni, ale w czas uprzytomnił sobie, że nie ma pieniędzy i nie może wynagrodzić tego człowieka. Z czasem gdy już lepiej poznał Manuela, sama myśl o pomyłce, jaką mógł wówczas popełnić, powodowała gorące wypieki na twarzy.
— Mnie nie ma za co dziękować! — odparł Manuel. — Jakże cię miałem tak zostawić, żebyś dryfował dokoła Ławic? A czyś ty rybak...?
I przeginał się sztywno w biodrach to naprzód, to w tył, uchylając się od oplątujących go lin.
— Nie wyczyściłem dziś łodzi. Zanadto byłem zajęty, tak mi się to wszystko waliło. Danny, mój synusiu, wyczyść mi ją!
Harvey w te pędy ruszył naprzód. Oto przecie mógł czymś przysłużyć się człowiekowi, który uratował mu życie!
Dan rzucił mu szczotkę ryżową, on zaś pochylił się nad czółnem i jął szorować je z błota, wprawdzie niezdarnie, ale z niemałym zasobem dobrej woli.
— Wyjmij podnóżki; one się wsuwają do rowków — upomniał go Dan. — Wyszoruj je i ułóż jak należy. Nigdy nie trzeba rozbijać podnóżka. Może ci się on jeszcze przydać kiedy w potrzebie. A oto Długi Dżek.
Z czółna, które nadpłynęło w tej chwili, posypała się w głąb komory kaskada błyszczących ryb.
— Manuel, chwytaj linę. Ja ustawię stoły. Harvey, wyczyść łódź Manuela. Długi Dżek winduje się na górę.
Harvey oderwawszy na chwilę wzrok od swej roboty, ujrzał tuż ponad głową dno jeszcze jednego czółna.
— Zasuwają się jak indyjskie skrzynki magiczne... — ozwał się Dan, gdy jedna łódź nasunęła się na drugą.
— Idzie jak kaczątko na wodę — rzekł Długi Dżek, Galwajczyk o szpakowatym zaroście i dużych wargach, pochylając się to w jedną, to w drugą stronę, zupełnie jak poprzednio Manuel. Disko warknął coś z głębi kajuty w stronę zapadni i słychać było, jak cmokał śliniąc ołówek:
— Sto śtyrdzieści15 dziewięć i pół... a bodaj cię, Disko! — ozwał się Długi Dżek. — Ja tu się na śmierć zamęczam, żeby ci nabić kabzę. Gdyraj se, że się połów nie udał! Portugalczyk w kozi róg mnie zapędził!
Pac! Nowa łódź przybiła do okrętu i jeszcze obfitsza ulewa ryb spadła do komory.
— Dwieście trzy. Przypatrzcie się no pasażerowi!
Człowiek, który to rzekł, był większy nawet od Galwajczyka, a twarz jego była dziwacznie naznaczona szkarłatną blizną biegnącą na ukos od lewego oka do prawego kącika ust.
Nie wiedząc, czym innym mógłby się zająć, Harvey szorował kolejno każdą łódź — w miarę jak nadchodziły — wyjmował podnóżki i układał je na dnie. Człowiek naznaczony blizną — a był to Tom Platt we własnej osobie — przyglądał mu się krytycznie, po czym odezwał się:
— Dobrze się wziął do rzeczy! Każda robota może być prowadzona na dwa sposoby. Jeden to sposób rybacki... najpierw zebrać wszystkie końce, a dopiero potem zadzierzgnąć silny węzeł... drugi zaś sposób...
— ...ten, jakiego używaliśmy na starym Ohio! — przerwał mu Dan, który właśnie w tej chwili, dźwigając wspartą na udach deskę, wpadł między stojących. — Usuń się, bo chcę ustawić stoły.
Wcisnął jeden bok deski w dwa wręby, wyrzucił naprzód nogę i przykucnął, uchylając się w samą porę przed zamaszystym ciosem z ręki byłego marynarza.
— Tak i tak też robili na starym Ohio, Danny! Zrozumiane? — odparł Tom Platt, śmiejąc się.
— Wobec tego chyba tam wszyscy byli zezowaci, bo nigdy nie umieli trafić do celu... a wiem, kto znajdzie swe buciory na wierzchołku masztu, jeżeli nie zostawi nas w spokoju. A teraz nie przeszkadzać, bo zaczynamy! Nie widzisz, że mam robotę?
— Ej, Danny, wylegujesz się na zwojach sznurów i wysypiasz przez cały dzień — rzekł na to Długi Dżek. — Przechwalasz się i brykasz do niemożliwości, a daję głowę, że w ciągu tygodnia zmarnujesz nam cały ładunek.
— Jemu na imię Harvey — ozwał się Dan wymachując dwoma nożami o dziwacznych kształtach — a ino patrzeć, jak w kozi róg zapędzi pięciu południowobostońskich poławiaczy mięczaków!
To rzekłszy, ułożył noże zgrabnie na stole, zadarł czupurnie głowę do góry i puszył się wywołanym wrażeniem.
— Ja myślę, że czterdzieści dwie — rozległ się cienki głosik spoza burty. W chwilę później zahuczała istna nawałnica śmiechu, gdy inny głos odpowiedział:
— Więc nareszcie raz dopisało mi szczęście, bo mam śtyrdzieści16 pięć, chociaż kłuje mnie cosik17 ponad wszelkie pojęcie.
— Czterdzieści dwa czy czterdzieści pięć... Straciłem rachubę — odpowiedział piskliwy głosik.
— To Penn i stryj Salters obliczają połów. Co dzień mamy taką hecę — mówił Dan. — A przyjrzyj się im!
— Właźcie już... właźcie! — huknął
Uwagi (0)