Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Ale... ale teraz jest maj, a ja nie mogę siedzieć tu bezczynnie tylko dlatego, że wy chcecie łowić ryby! Nie mogę, powtarzam!
— Słusznie i sprawiedliwie; sprawiedliwie i słusznie. Nikt nie każe ci tu siedzieć bezczynnie. Jest tu dla ciebie huk roboty, bo niedawno zginął nam Otto... utonął w Le Have. Tak se miarkuję, że zmiotła go wichura, która nas tam przyłapała... w każdym razie nigdy już nie wrócił biedaczysko. Tyś się nam tu w sam raz nawinął, jakbyś spadł z nieba. Ale coś mi się widzi, że niewiele umiesz. Czy nie tak?
— Mogę w tym względzie oświecić ciebie i twoją hałastrę, gdy dostaniemy się na ląd — odciął się Harvey, kiwając złośliwie głową i mamrocąc płonne pogróżki pod adresem „korsarzy”, co na ustach Troopa wywołało uśmiech, niezupełnie zresztą szczery.
— Aha! Umiesz rzecz jedną: dużo gadać! Ale na pokładzie We’re Here nikt ci nie każe zanadto mleć jęzorem. Miej oczy otwarte i pomagaj Danowi robić to, co mu nakazano, i tak dalej... a ja ci dam... może nie będziesz chciał przyjąć, ale ci wypłacę... dziesięć i pół dolara za każdy miesiąc; pod koniec wyprawy będziesz miał, powiedzmy, trzydzieści pięć. Trochę pracy zawdy11 ci wybije te fumy z głowy, a potem będziesz mógł nam bajać o swym tatusiu, swej mamie i o forsie.
— Mama jest na parowcu — rzekł Harvey, mając łzy w oczach. — Zawieźcie mnie zaraz do Nowego Jorku.
— Biedne kobiecisko! Biedne kobiecisko! Ale kiedy już cię będzie miała z powrotem, zapomni o całym tym frasunku. Na We’re Here jest nas ośmiu chłopa, a jeżelibyśmy teraz pojechali z powrotem (to przeszło tysiąc mil stąd), to byśmy zmitrężyli cały sezon łowu. Chociażbym ja się na to zgodził, to inni się nie zgodzą!
— Ależ mój ojciec wam to wynagrodzi.
— Będzie się starał. Nie wątpię, że się postara — odparł Troop — ale połów całego sezonu, to jedyny zarobek i utrzymanie ośmiu ludzi... a twojemu zdrowiu to nie zaszkodzi, gdy zobaczysz ojczulka dopiero w jesieni. A teraz ruszaj pomagać Danowi. Dostaniesz, jak już powiedziałem, dziesięć i pół na miesiąc, a nadto, ma się rozumieć, całkowite utrzymanie, pospołu z resztą załogi.
— Czy pan myśli, że będę czyścił garnki, rondle i inne graty? — zapytał Harvey.
— Tak i inne graty!... A nie wolno ci podnosić głosu, młokosie!
— Nie będę! Ojciec da wam tyle pieniędzy, że można by za to zakupić całą tę brudną kadź z rybami — tu Harvey tupnął nogą w pokład — nawet dziesięć razy więcej... jeżeli przewieziecie mnie cało do Nowego Jorku... a zresztą... zresztą... jesteście i tak mi winni sto trzydzieści dolarów!
— Ja-ak? — zapytał Troop, a twarz mu pociemniała.
— Jak? Pan wie doskonale, jak!... Na domiar wszystkiego chcecie, ażebym spełniał u was pracę służebną — (z tego przymiotnika Harvey był wielce dumny) — aż do jesieni. Mówię wam, że z tego nic nie będzie! Słyszeliście?
Troop przez chwilę z wielkim zajęciem przyglądał się wierzchołkowi masztu głównego, jakby nie zważając na Harvey’a, który łajał go zajadle, zachodząc raz z tej, raz z owej strony.
— Tfu! — ozwał się na koniec stary. — Wedle mego rozumienia ja tu za to nie ponoszę nijakiej odpowiedzialności. Zależy, co kto o tym sądzi...
Dan podkradł się chyłkiem i pociągnął Harvey’a za łokieć.
— Nie targuj się już z ojcem — radził mu poufnie. — Już ze dwa albo i trzy razy nazwałeś go złodziejem, a takiego przezwiska on nie ścierpi, jako żywo, od nikogo.
— Nie ustąpię! — krzyknął Harvey głosem niemal rozdzierającym, puszczając mimo uszu radę.
Troop ważył jakąś myśl w głowie.
— Widzi mi się, że coś tu poczynasz nie bardzo po sąsiedzku — ozwał się w końcu, przenosząc wzrok na Harvey’a. — Nie gniewam się wcale na ciebie, młokosie, a i ty nie będziesz się na mnie gniewał, gdy się żółć w tobie uspokoi. Chyba zrozumiałeś, co mówię? Dostaniesz dziesięć i pół dolara na miesiąc, jako drugi chłopak okrętowy... i całe utrzymanie... podwójnie na tym zarobisz, bo się i czegoś nauczysz, i nabierzesz zdrowia. A więc: tak czy nie?
— Nie! — zawołał Harvey. — Odwieźcie mnie do Nowego Jorku albo postaram się, żeby was...
Nie zdołał pojąć, co się z nim w tej chwili stało. Zdawał sobie sprawę jedynie z tego, że leży jak długi koło burty i trzyma się za nos, z którego ciurkiem leje się krew... a Troop przygląda mu się, jakby nigdy nic, spokojnym wzrokiem.
— Danie — rzekł stary rybak do syna — on nie może być odpowiedzialny ani za przezwiska, jakimi mnie obrzucał, ani za tamto inne gadanie... ani za skakanie z parowca... bo i to pewnikiem uczynił... jestem prawie przekonany o tym. Bądź dla niego wyrozumiały i grzeczny, Danie, bo inaczej poczęstuję cię dwa razy mocniej, niż jego poczęstowałem! Krwotoki czasem przywracają człowiekowi zdrowy rozsądek.
To rzekłszy, Troop z uroczystą powagą zszedł do kajuty, gdzie kwaterował wraz z resztą starszyzny; Dana pozostawił na pokładzie, aby miał kto pocieszać nieszczęsnego dziedzica trzydziestu milionów.
— Przestrzegałem cię — mówił Dan, gdy krople krwi broczyły na sczerniałe, zatłuszczone deski pokładu. — Tato wcale nie jest porywczy, aleś ty sobie zarobił na to, co cię spotkało. Fe! Kto widział tak się wszystkim przejmować! — Ramiona Harvey’a to wznosiły się, to opadały w spazmach szlochania. — Znam i ja to uczucie! Gdy tata pierwszy raz sprawił mi lanie, jużem nie chciał więcej... wystarczyło mi to za wszystkie czasy, raz... Było to podczas pierwszej mej wyprawy... Człek się wtedy czuje chory i taki opuszczony! Wiem coś o tym.
— A jakże — jęknął Harvey. — Ten człowiek jest albo szalony, albo pijany... a ja jestem wobec niego bezsilny!...
— Nie mów tego tatkowi — szepnął Dan. — On nie cierpi nijakich trunków, a... no tak, on mi powiedział, że ty masz kiełbie we łbie. Co cię podkusiło, żeby przezywać go złodziejem? Przecież to mój tato!
Harvey usiadł, wytarł sobie nos i opowiedział historię o zaginięciu paczki banknotów.
— Nie jestem wariatem — zakończył. — Tylko... tylko twój ojciec nigdy nie widział na raz więcej pieniędzy jak banknot pięciodolarowy, a mój ojciec mógłby co tydzień kupować taką łódkę jak ta i nawet nie sprawiłoby mu to różnicy.
— E, ty nawet nie wiesz, co wart jest nasz We’re Here. Ale twój tato musi mieć kupę pieniędzy. Skąd je bierze?
— Ojciec ma kopalnie złota i inne przedsiębiorstwa na Zachodzie12.
— Czytałem o podobnych przedsiębiorstwach. I to na samym Zachodzie? Pewnikiem jeździ na koniu i ma przy boku pistolet jak to można widzieć w cyrku... o takich ludziach mówiono, że są z Dzikiego Zachodu... a słyszałem, że ostrogi i wędzidła mieli ze szczerego srebra.
— O ty barania głowo! — zawołał Harvey mimo woli rozbawiony. — Mój ojciec nie potrzebuje koni. Gdy chce się przejechać, bierze wagon.
— Jak to? Wołowy?
— Ależ nie! Ma się rozumieć, że swój własny wagon... prywatny! Czy widziałeś kiedy prywatny wagon?
— Slatin Beeman ma taki... — rzekł Dan z pewną ostrożnością. — Widziałem ten wagon w bostońskim Union Depot... trzej Murzyni popychali go, żeby ruszył. Ale Slatin Beeman, jak mówią, jest właścicielem bodaj wszystkich kolei na Long Island; powiadają też, że zakupił prawie połowę New Hamsphire, ogrodził to wszystko drutami i napchał tam kupę lwów, tygrysów, niedźwiedzi, bawołów, krokodyli i innych zwierzaków. Slatin Beeman to milioner! Widziałem jego wagon. No i cóż?
— No, w takim razie mój ojciec jest multimilionerem i ma dwa wagony prywatne. Jeden nosi moje imię „Harvey”, a drugi imię mojej matki: „Konstancja”.
— Poczekaj chwilkę! — przerwał Dan. — Tato nie pozwala mi się zaklinać, ale myślę, że tobie wolno to zrobić. Zanim pogadamy o dalszych sprawach, masz powiedzieć, że... bodajbyś zginął, jeżeli łżesz.
— Tak jest — odpowiedział Harvey.
— To nie wystarcza. Powtórz za mną: „Bodajbym zginął, jeżeli nie mówię prawdy. ”
— Bodajbym zginął na miejscu — rzekł Harvey — jeżeli każde słówko, jakie powiedziałem, nie zawiera najszczerszej prawdy.
— Więc naprawdę miałeś przy sobie aż sto trzydzieści cztery dolary? — spytał Dan. — Słyszałem, jakeś o tym mówił... i tylko patrzyłem, czy cię nie połknie jakowaś ryba, jak Jonasza.
Harvey, czerwony na twarzy jak burak, jął13 upewniać go o prawdziwości swych słów. Dan był — według własnego rozumienia — przebiegłym młodzieniaszkiem, więc parominutowe badanie przekonało go najzupełniej, że Harvey nie kłamie... przynajmniej nie za wiele. Zresztą tenże Harvey związał się najstraszniejszą przysięgą, na jaką zdobyć się może chłopak w jego wieku — a mimo to żywy i cały, tylko z mocno poczerwienionym nosem, siedział przy burcie, opowiadając różne rzeczy: jedne dziwniejsze od drugich.
— Na Boga! — wyrwało się Danowi z głębi duszy, gdy Harvey wyliczył już cały inwentarz wagonu nazwanego jego imieniem. Uśmiech pełen złośliwej radości rozlał się po szerokiej twarzy okrętowego chłopaka.
— Wierzę ci, Harvey. Tato pomylił się po raz pierwszy w swoim życiu.
— Pewnie, że się pomylił! — bąknął Harvey, przemyśliwając o rychłym odwecie.
— Ale będzie wściekły! Tato nie lubi mylić się w swych sądach. — Dan położył się na wznak i jął klepać się po łydce. — Ach, Harvey’u, tylko się nie wygadaj, bo zepsujesz mi cały figiel.
— Nie pragnę bynajmniej, by mnie znów obito. Ale i tak dam sobie jeszcze z nim radę.
— Nie słyszałem, żeby ktoś dał sobie radę z tatkiem. Ale że wytłukłby cię znowu, to rzecz pewna. Wytłukłby cię tym mocniej, im większa była jego pomyłka. Ale kopalnie złota i pistolety...
— O pistoletach nie mówiłem ni słówka — przerwał mu Harvey pomny przysięgi.
— Prawda! Nie mówiłeś... A więc dwa wagony prywatne, jeden nazwany od ciebie, a drugi od twej mamy... dwieście dolarów miesięcznie na drobne wydatki... i wyrżnął nosem w ziemię... za to, że nie chciał pracować za dziesięć i pół fajgli miesięcznie! To najpyszniejszy połów całego sezonu!
I zatrząsł się cichutkim chichotem.
— Zatem miałem rację? — zapytał Harvey, mniemając, iż znalazł życzliwą duszę.
— Nie miałeś racji; nie miałeś racji... nic a nic! Radzę ci, trzymaj się ze mną, bo inaczej jeszcze znowu oberwiesz, a ja też oberwę za to, żem to niby był w spółce z tobą. Tata zawsze wymierza mi karę podwójnie, bo jestem jego synem, a on nie lubi nikomu okazywać szczególnych względów. Zdaje mi się, że się trochę gniewasz na mego tatula. I ja też tak się gniewałem czasami. Jednakże tato jest człowiekiem nadzwyczaj sprawiedliwym; wszystkie maszoperie to potwierdzą.
— Czy to tak wygląda sprawiedliwość? — obruszył się Harvey, wskazując na swój rozbity nos.
— E, to głupstwo! Trochę lądowej juszki pociecze ci z nochala... i koniec. Tato zrobił to dla twego zdrowia. Ale przyznaj sam, że nie mogę zadawać się z człowiekiem, który mnie, tatula albo kogoś z załogi We’re Here uważa za złodzieja. Nie jesteśmy wcale jakąś tam zwykłą załogą żeglarską, pozbieraną w pierwszym lepszym porcie. Jesteśmy rybakami, a pływamy razem po morzach już sześć lat... może i więcej. Co do tego nie wolno ci się mylić! Powiedziałem ci, że tato nie pozwala mi się zaklinać... nazywa to traceniem słów po próżnicy i okłada mnie za to kułakami... ale jak mógłbym powiedzieć, coś ty gadał o swoim ojcu i jego majątku, tak samo mógłbym ci powiedzieć i o twoich dolarach. Nie wiem wcale, co znajdowało się w twoich kieszeniach, kiedy suszyłem twój przyodziewek, bo do kieszeni nie zaglądałem, ale mogę powiedzieć, używając tego samego zaklęcia, co ty przed chwilą, że ani ja, ani tato, bo prócz nas dwóch nikt nie stykał się z tobą, odkąd wyciągnięto cię na statek, nie widzieliśmy nawet na oczy tych twoich pieniędzy. Tyle mam ci do powiedzenia! No i cóż ty na to?
Widocznie upływ krwi podziałał otrzeźwiająco na mózg Harvey’a, może przyczyniło się do tego i morskie osamotnienie — dość, że chłopak nagle jakby przewidział po długiej ślepocie.
— Masz zupełną rację — odrzekł, spuszczając oczy w zmieszaniu. — Zdaje mi się, że jak na człowieka dopiero co uratowanego od zatonięcia nie okazałem się nazbyt wdzięczny!...
— Ee, co tam! Byłeś po silnym wstrząsie i nie pomyślałeś, co mówisz — rzekł Dan. — Zresztą oprócz mnie i ojca nikt nie widział tej całej awantury przed chwilą. Kucharza można nie brać w rachubę.
— Powinienem był się domyślić, że pieniądze zginęły — mówił Harvey jakby sam do siebie — a nie nazywać pierwszego napotkanego człowieka złodziejem. Gdzie jest twój ojciec?
— W kajucie. Czegóż chcesz od niego?
— Zaraz się dowiesz — odpowiedział Harvey i zataczając się nieco, gdyż w głowie wciąż jeszcze mu szumiało, podszedł ku stopniom kajuty, gdzie na wprost koła sterowego wisiał mały zegar okrętowy. Troop rozsiadłszy się w izbie wymalowanej na żółto i czekoladowo pisał coś zawzięcie w notatniku, śliniąc od czasu do czasu ogromny czarny ołówek.
— Postąpiłem zupełnie niewłaściwie — przemówił Harvey zdumiony własną potulnością.
— No, cóżeś tam znów zbroił? —
Uwagi (0)