Darmowe ebooki » Powieść » Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling



1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:
mi powiedzieć, jak chce pan pokierować losami swego syna?

Disko wyjął z ust cygaro i wodził wzrokiem po izbie.

— Dan jest jeszcze młokosem i nie frasuję się tym, co on z sobą robić zamyśla. Kiedy ja już utracę siły, on po mnie weźmie w swe ręce ten zwinny stateczek. Wiem, że mu całkiem nieśpieszno porzucać nasz fach.

— Hm! Był pan kiedy na Zachodzie, panie Troop?

— Byłem raz w Nowym Jorku... okrętem. Nie mam przekonania do kolei... tak samo i Dan. Słona woda, Troopom to graj! Bywałem ja wszędy... ma się rozumieć, drogą całkiem przyrodzoną.

— Mogę mu dać słonej wody, ile mu tylko będzie potrzeba... aż zostanie szyprem.

— Jakże to? Myślałem, że pan prędzej jest jakimś tam królem kolei żelaznych. Tak mi opowiadał Harvey, gdy... gdym jeszcze mylił się w sądach.

— Wszyscyśmy omylni. Przypuszczałem, że pan może wie, iż jestem właścicielem całej linii kliprów przewożących herbatę... od San Francisco do Jokohamy. Jest ich sześć... wszystkie żelazne... okute... a każdy mniej więcej po 1780 ton.

— A bodaj tego chłopaka! Nigdy mi tego nie mówił. Tego to bym chętnie posłuchał, zamiast tych bajd o kolejach i o powozikach zaprzężonych w kuce.

— On o tym nie wiedział...

— Nie widzi mi się to prawdopodobne, by taka rzecz miała ujść jego uwagi.

— Nie... ja tylko... ja dopiero tego lata przejąłem je od przedsiębiorstwa okrętowego „Blue M. ”... jest to dawna linia Morgan and M’Quade...

Disko aż się zapadł w swym siedzisku koło pieca.

— Na miłość boską! Widzę, żem się zbłaźnił od początku do końca. Przed sześcioma... nie, siedmioma laty... wyszedł z tego miasta Phil Airheart... a teraz jest bosmanem na statku San Jose... który dwadzieścia sześć dni temu wyruszył. Jego siostra jeszcze żyje tu i nieraz czytuje listy mojej żonie. To pan jest właścicielem przedsiębiorstwa „Blue M.”?

Cheyne kiwnął głową.

— Słowo daję... gdybym wiedział, byłbym prosto z miejsca pchnął We‘re Here do portu!

— Być może nie byłoby to tak dobre dla Harvey’a.

— Gdybym tylko był wiedział! Gdyby on tylko słówko jedno pisnął o tej linii, wszystko bym zrozumiał! Nigdy nie będę polegał na mych sądach... nigdy! A tamte stateczki podobno są wcale niczego... tak mówi Phil Airheart.

— Cieszę się, że z tej strony mam rekomendację. Airheart jest teraz szyprem na San Jose. Otóż chciałem się dowiedzieć, czy pan mógłby mi na rok lub dwa wypożyczyć Dana, a może by nam się udało z niego zrobić tęgiego marynarza. Czy oddałby go pan pod opiekę Airhearta?

— To przecie rzecz ryzykowna brać jeszcze niewyszkolonego chłopaka...

— Znam człowieka, który trudniejszej jeszcze rzeczy podjął się dla mnie.

— To co innego. Widzi pan, ja nie polecam Dana właśnie dlatego, że to chłopak z mojej krwi i kości. Wiem, że co innego być na Ławicach, a co innego na kliprze. Umie sterować... rzec mogę, że żaden chłopak tak nie potrafi... a resztę to już ma we krwi... ale pragnąłbym, żeby nauczył się czegoś więcej.

— Airheart już o tym pomyśli. Najpierw parę razy Dan przejedzie się jako chłopak okrętowy, a potem postaramy się wykierować go na coś lepszego. Zatem ułóżmy się, że pan weźmie go w swe ręce przez zimę, a wczesną wiosną ja przyślę po niego. Wiem, że Ocean Spokojny jest daleko od...

— Phii! My, Troopowie, żywi czy umarli, tłukliśmy się nieraz po lądach i morzach...

— Ale chciałbym, żeby pan zrozumiał... i to właśnie mam na myśli... ilekroć pan będzie miał chęć się z nim widzieć, proszę mnie o tym zawiadomić, a ja postaram się go tu dostarczyć. Nie będzie kosztowało ani centa.

— Jeżeli pan łaskaw przejść się kawałeczek drogi ze mną, pójdziemy do naszego domu porozmawiać z moją żoną. Tak szalenie pomyliłem się we wszystkich sądach, że wydaje mi się, jakby to wszystko, co słyszę, było nieprawdą.

Udali się do białego, z niebieskimi obwódkami na brzegach, domu Troopa.

Dom ten miał wartość ośmiu tysięcy dolarów. Wokół niego były korytka pełne kwitnących nasturcji, a dalej opatrzony żaluzjami salonik, który był prawdziwym muzeum gratów morskich. Siedziała tam kobieta milcząca i poważna, o mętnym spojrzeniu spotykanym u tych, którzy wpatrują się długi czas w morze, wyczekując powrotu osób ukochanych. Cheyne osobiście wyłożył jej całą sprawę, na co ona, choć z niejakim ociąganiem się, w końcu przystała.

— My tu, panie Cheyne, z samego tylko Gloucester tracimy corocznie stu ludzi — mówiła. — Stu chłopaków i ludzi dorosłych. Dlatego nienawidzę morza, jakby to była istota żywa i słuchem obdarzona. A te pańskie okręty, to chyba jadą prostą drogą... i prostą drogą wracają do domu?

— Tak, prostą, o ile im wiatr pozwala, a ja płacę gratyfikacje za dobrą jazdę. Herbata psuje się w smaku, gdy za długo przebywa na morzu.

— Gdy Dan był mały, często się bawił w skład towarów, i spodziewałam się, że kiedyś dojdzie do tego; ale odkąd nauczył się wiosłować i pływać łódką, wiedziałam, że moje nadzieje pewnikiem się nie spełnią.

— Te okręty są mocne, matko... budowane z żelaza i dobrze urządzone. Przypomnij sobie, co ci czytuje siostra Phila, gdy dostaje od niego listy.

— Nie mówię, że Phil opowiada łgarstwa, ale on lubi ryzyko, jak wielu tych, co jeżdżą po morzach. Jeżeli Dan będzie miał ochotę, panie Cheyne, to niech tam pójdzie... i niech będzie ze mną, co chce.

— Ona taki ma wstręt do morza — wyjaśnił Disko — a ja... ja doprawdy nie wiem, jak tu postąpić... chyba tylko panu podziękować.

— Mój ojciec... mój rodzony brat, najstarszy... dwaj siostrzeńcy... i mąż mojej siostry... — mówiła, podpierając głowę na dłoni. — Czy pan zrozumie kogoś, kto tyle przecierpiał?

Cheyne doznał ulgi, gdy Dan, przybywszy do domu, z niedającym się opisać zachwytem przyjął jego propozycję. W istocie propozycja ta była zadatkiem pewnej i prostej drogi do spełnienia wszelkich pragnień; jednakże Dan myślał przede wszystkim o komenderowaniu wartą na szerokich pokładach tudzież o przyglądaniu się odległym przystaniom.

Pani Cheyne rozmówiła się w cztery oczy z nieobliczalnym Manuelem w sprawie wyratowania Harvey’a. Portugalczyk, jak wnosić można było, wcale nie był łasy na pieniądze. Przyciśnięty do muru, oświadczył, że przyjąłby pięć dolarów, bo chce kupić jakąś drobnostkę swej dziewczynie.

— Jakże mam brać pieniądze, skoro jedzenie i palenie tak niewiele mnie kosztuje? Pani chce mi dać pieniądze, czy mi one potrzebne, czy też nie? Co-o? To niech mi pani da pieniądze, ale nie w ten sposób.

I przedstawił ją zatabaczonemu portugalskiemu księdzu, który wymienił długą listę ubogich wdów pozostawionych bez opieki. Pani Cheyne, jako surowa unitarianka, nie sympatyzowała z wyznaniem tego małego, ogorzałego i ruchliwego człowieczka, jednakże w końcu poczuła dla niego niezmierną cześć.

Manuel, jako wierny syn Kościoła, przyjął na siebie wszystkie błogosławieństwa zsyłane na jej głowę za tę szczodrobliwość.

— To mi wystarczy — ozwał się. — Teraz pozyskałem sporo co najlepszych odpustów na sześć miesięcy.

I wyszedł, ażeby zakupić chusteczkę swojej wybrance i żałością napełniać serca innych dziewcząt.

Stryj Salters, zabrawszy z sobą Penna, udał się na cały kwartał na zachód, nie zostawiając adresu. Obawiał się, że te milionery, właściciele zbytkownych wagonów prywatnych, mogą w sposób niewłaściwy zaopiekować się jego towarzyszem. Lepiej było udać się w odwiedziny do krewniaków w głębi lądu, dopóki wybrzeże było wolne od okrętów.

— Nigdy nie przyjmuj opieki bogatych ludzi, Penn — mówił w pociągu — bo w przeciwnym razie rozbiję ci tę szachownicę na głowie. Jeżeli znów kiedy zapomnisz o swoim nazwisku (a brzmi ono: Pennsylwania Pratt), to pamiętaj, że jesteś pod opieką Saltersa Troopa i siedź w miejscu, póki nie przyjdę po ciebie. Nie postępuj za tymi, których oczy obrzękłe są od tłustości, jak powiada Pismo Święte!

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Rozdział X

Inaczej jednak przedstawiała się sprawa z małomównym kucharzem z We’re Here. Przybył z całym dobytkiem w węzełku i bez ceremonii zakwaterował się w „Konstancji”. Na wynagrodzeniu, jak mówił, bynajmniej mu nie zależało, a spać mógł byle gdzie. Jego powinnością, jak mu objawiły sny wieszcze, było towarzyszyć Harvey’owi przez resztę żywota. Próbowano argumentów, a wreszcie i perswazji... jednakże między jednym Murzynem z Cape Breton a dwoma Murzynami z Alabamy zachodzi pewna różnica, więc argumenty i perswazje na nic się nie zdały. Kucharz i portier przedstawili całą sprawę Cheyne’owi. Milioner jedynie się roześmiał. Przewidywał, że prędzej czy później Harvey będzie potrzebował przybocznego służącego, a był przekonany, że jeden ochotnik jest tyle wart, co pięciu najemników... Niechże sobie więc ten człowiek tu zostanie: cóż to komu szkodzi, że sam siebie nazywa Mac Donaldem i klnie po celtycku. Wagon może powrócić do Bostonu, a gdy przybysz i tam nie zmieni swego zamiaru, to będzie go można zabrać i na zachód.

Wraz z „Konstancją”, do której w głębi serca pan Cheyne czuł szczerą odrazę, odjechały ostatnie ślady jego bogactwa — i oto bogacz mógł się teraz oddawać nader intensywnemu próżnowaniu. Gloucester było to nowe miasto w nowej krainie — a Cheyne zamierzał zamieszkać w nim, jak z dawna zakwaterował się we wszystkich miastach od Snohomish do San Diego — oczywiście mówimy tu tylko o świecie, do którego czuł przynależność. Interesy skupiały się tu na krzywej ulicy, która w połowie była przystanią, a w połowie składnicą okrętową; jako zawodowiec na stanowisku, Cheyne pragnął wywąchać, o jak wysoką stawkę można tu zagrać. Opowiadano, że na pięć pak z rybami, dostarczanych co niedzielę na śniadanie w Nowej Anglii, cztery pochodziły z Gloucester, na dowód czego oszołamiano go zawrotnymi cyframi: statystyką łodzi, przyborów, wymiarów przystani, łożonych kapitałów, solenia, pakowania, ubezpieczeń, płac, i zysków. Rozmawiał z właścicielami wielkich flotylli, których szyprowie byli prawie najemnikami, a których załogi składały się prawie wyłącznie ze Szwedów lub Portugalczyków. Potem konferował z Diskiem, który był jednym z niewielu szyprów rozporządzających własnym statkiem, i w wielkiej swej głowie porównywał podane mu cyfry. Z prostoduszną, pogodną ciekawością, cechującą człowieka zachodu, plątał się wśród lin i łańcuchów po okrętowych składnicach, zadając coraz to nowe pytania, aż w końcu na całym pobrzeżu zaczęto zachodzić w głowę: „Czego u licha, szuka tutaj ten człowiek?”. Włóczył się też po salach gmachu Wzajemnych Ubezpieczeń i żądał wyjaśnienia tajemniczych znaków wypisywanych co dzień kredą na czarnej tablicy; to przywiodło ku niemu sekretarzy wszystkich miejscowych towarzystw opieki nad sierotami i wdowami po rybakach. Zaczęli naprzykrzać mu się bezwstydną żebraniną, bo każdy z nich silił się pobić stawkę konkurencyjnej instytucji. Pan Cheyne skubał się w brodę i odsyłał ich wszystkich do swej małżonki.

Pani Cheyne zażywała odpoczynku niedaleko Eastern Point. Było to osobliwe przedsiębiorstwo, utrzymywane, jak się zdaje, przez samych stołowników. Były tam obrusy w czerwoną i białą szachownicę, a mieszkańcy, którzy snadź od lat wielu pozostawali z sobą w stosunkach zażyłej znajomości, wstawali o północy, by przyrządzić potrawkę z królika, jeżeli komuś nagle zachciało się jeść. Na drugi dzień swego pobytu tutaj pani Cheyne zdjęła z siebie i pochowała diamenty, zanim zeszła na śniadanie.

— To przemili ludzie! — zwierzała się mężowi. — Tak serdeczni i prości, choć prawie wszyscy pochodzą z Bostonu.

— To nie prostota, mamusiu — odpowiedział pan Cheyne, spoglądając poprzez zwały kamieni poza jabłoniami, na których zawieszone były hamaki. — To coś innego... czegośmy jeszcze... czegośmy jeszcze nie osiągnęli.

— To niemożliwe — ozwała się spokojnie pani Cheyne. — Żadna z tutejszych kobiet nie ma sukni w cenie stu dolarów. Przecież my...

— Wiem o tym, moja droga. My i to mamy... mamy istotnie. Zdaje mi się, że to tylko taka moda tutaj na wschodzie... Jakże się czujesz?

— Tak mało widuję Harvey’a... on zawsze gdzieś chodzi z tobą... w każdym razie nie jestem już tak zdenerwowana jak przedtem.

— Co się mnie tyczy, to od śmierci Williego nigdy nie czułem się tak dobrze jak teraz. Aż dotąd nie zdawałem sobie należycie sprawy z tego, że mam syna. Harvey przekształcił się w dzielnego chłopaka. Czy mogę ci czym usłużyć, moja droga? Może poduszkę pod głowę? No dobrze, pójdziemy znów do przystani i rozejrzymy się wokoło.

Harvey był przez te dni istnym cieniem swego ojca. Chodzili wszędzie we dwójkę; Cheyne używał każdego stopnia schodów za pretekst, by kłaść rękę na kanciastych, twardych barkach chłopaka. Wtedy Harvey zauważył i zaczął podziwiać to, co go nigdy dotąd nie uderzyło, a mianowicie niezwykłą zdolność, z jaką ojciec wyciągał wnioski z różnych nowin zasłyszanych od ludzi na ulicy.

— Jakim sposobem tatuś potrafi wydobyć od nich wszystko, nie wyjawiając im swoich zamysłów? — zagadnął syn, gdy wyszli z warsztatu naprawczego takielażu w dokach.

— Swojego czasu miałem do czynienia z różnymi ludźmi, Harvey, a zdaje mi się, że jakoś można było wyrobić sobie o nich sąd. Znam się też cokolwiek na samym sobie.

Usiedli na brzegu przystani. Po chwili ojciec znów się odezwał:

— Z ust ludzi można prawie zawsze dowiedzieć się wszystkiego, gdy tak kieruje się rozmową, by mieć użytek dla siebie... potem uważają cię za jednego ze swoich.

— Zupełnie tak postępowali ze mną w przystani Wouvermana. Teraz jestem jednym z nich. Disko wszystkim naopowiadał, że zapracowałem sobie rzetelnie na moją płacę.

To mówiąc rozwarł dłonie i potarł je, jedną o drugą.

— Znów mi wydelikatniały — ozwał się ze smutkiem.

— Utrzymuj je w tym stanie jeszcze przez lat

1 ... 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26
Idź do strony:

Darmowe książki «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz