Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— Ja byłbym mu się od razu dobrał do skóry, gdyby on był moim synem! — oświadczył cierpko stryj Salters, który wraz z Pennem stołował się u Troopów.
— Oho! — odrzekł Dan, czyniąc swą harmonią hałas po całym podwórku i gotów skoczyć każdej chwili za płot, w razie zbliżania się wroga. — Tato, twoje rachuby są bardzo szacowne, ale pamiętaj, że cię kiedyś ostrzegałem! Tak, przestrzegałem cię... ja z krwi twojej i kości! Jeśli się omyliłeś, to nie moja w tym wina... A co się ciebie tyczy, stryju Salters, to główny podczaszy faraona niczym był w porównaniu z tobą! Uważaj i czekaj! Będziesz zagrzebany jak twoja własna koniczyna, której używasz za nawóz zielony, natomiast ja, Dan Troop, będę rozkwitał jak zielony krzew laurowy, ponieważ ja jeden nie dałem się oszukać!
Disko w całym blasku lądowej powagi, obuty w przepiękne pantofle, kurzył właśnie fajkę.
— Widzę, że zaczynasz bzikować jak ten biedny Harve. Obaj ciągle macie w głowie śmieszki, szczypanie się i kopanie pod stołem, że w domu teraz nie ma ni spokojnej chwilki! — burknął na syna.
Pewnego dnia wybrali się we dwójkę — on i Harvey — tramwajem do East Gloucester, gdzie pobrnęli przez chaszcze laurowe aż do latarni morskiej; tam ułożyli się na wielkich czerwonych głazach granitowych i śmiali się do rozpuku... Oto Harvey pokazał Danowi jakiś telegram — i obaj dali sobie słowo, że będą milczeli, dopóki bomba nie wybuchnie.
— Rodzina Harvey’a? — ozwał się po wieczerzy Dan, nie okazując na twarzy żadnego zakłopotania. — No, wydaje mi się, że oni nie bardzo się przejmują tym wszystkim, inaczej mielibyśmy już od nich jakąkolwiek wiadomość. Jego ojciec ma coś jakby sklep na dalekim Zachodzie. Może dostaniesz od niego, tatko, jakie pięć dolarów.
— Co ci mówiłem! — wtrącił się Salters. — Nie pleć, co ci ślina na język przyniesie!
Mimo wszelkich osobistych zmartwień multimilioner — podobnie jak i inni ludzie — musi wciąż pilnować swoich interesów. Harvey Cheyne senior był zmuszony z końcem czerwca wyjechać na wschód, ażeby spotkać się z kobietą złamaną na duchu, prawie odchodzącą od zmysłów, która dniem i nocą śniła o swoim synu, utopionym w szarej głębinie morskiej. Mąż otoczył ją doktorami, sprowadzał pielęgniarki, masażystki, a nawet magnetyzerki i znachorki — wszystko to jednak na nic się nie zdało. Pani Cheyne leżała cicho, jedynie czasem wzdychając, lub całymi godzinami opowiadała każdemu, kto miał chęć słuchać, o swoim synu. Nadziei nie miała żadnej — bo i któż mógł tchnąć nadzieję w serce nieszczęsnej matki! Jedyną rzeczą, jakiej pragnęła, było upewnienie się, że utonięcie odbywa się bez bólu; przeto mąż czuwał nad nią, by przypadkiem nie chciała tego wypróbować. O własnej swej zgryzocie mówił niewiele i ledwie że uświadamiał sobie jej głębię, aż pewnego dnia przyłapał się na zapytaniu zwróconym do kalendarza stojącego na biurku.
— I na cóż się zda cała ta moja praca?
Zawsze dotychczas w głębi jego duszy tliła się błoga myśl, że pewnego dnia, gdy już się upora ze wszystkim i gdy chłopak skończy uniwersytet, wówczas on swojego syna przyciśnie do serca i wprowadzi w swe interesy. Wówczas chłopak — rozumował sobie Cheyne wzorem wiecznie zapracowanych ojczulków — stanie się od razu jego towarzyszem, wspólnikiem i sprzymierzeńcem; nastaną lata wspaniałych, wielkich czynów, dokonywanych wspólnie... przy czym starsza, doświadczona głowa ojcowska będzie hamowała zapędy młodocianego zapału... A oto teraz jego chłopak był nieżywy — zginął na morzu jak jakiś szwedzki marynarz z jednego z wielkich okrętów używanych do transportu herbaty; jego żona, matka chłopaka konała z bólu albo i na sroższą wystawiona była dolę; on sam, Harvey Cheyne senior, był wprost stratowany przez zastępy kobiet, lekarzy, służących i pielęgniarek — zgnębiony niemal ponad wszelką wytrzymałość wybuchami i ciągłymi odmianami żałosnych, nieutulonych szlochów swej żony — pozbawiony nadziei oraz odwagi na wypadek spotkania się z licznymi swymi nieprzyjaciółmi.
Zabrał żonę do nowo wybudowanego, jeszcze niewykończonego pałacu, gdzie ona wraz ze swym orszakiem zajęła luksusowe pomieszczenia, on zaś osiadł w pokoju werandowym i pracował z dnia na dzień, przy boku swym mając jedynie sekretarza i stenotypistkę, która była również telegrafistką. Właśnie wywiązała się walka pomiędzy czterema kolejami zachodnimi, w których, jak przypuszczano, Cheyne miał poważniejsze udziały; w jego składowniach budulca w Oregonie wybuchł złowrogi strajk, a prawodawstwo stanu Kalifornia, które organizatorów strajku nie darzyło sympatią, zamierzało otwarcie wystąpić przeciwko właścicielowi składowni.
W zwykłych warunkach przyjąłby walkę jeszcze przed jej wypowiedzeniem, podejmując miłą mu i pozbawioną skrupułów kampanię. Teraz jednak siedział osowiały, opuściwszy miękki, czarny kapelusz prawie na czubek nosa, skurczywszy pałąkowato swój olbrzymi korpus, opatulony w wygodne, obszerne ubranie, przypatrując się bądź noskom swych butów, bądź też chińskim dżonkom w zatoce i przytakując w roztargnieniu wszystkim zapytaniom sekretarza otwierającego pocztę z ubiegłej soboty.
Zastanawiał się nad tym, czy warto by rzucić to wszystko i puścić się gdzieś w świat. Był wszak ubezpieczony na ogromne sumy, stać go było na królewskie rozrywki, zaś pomiędzy jedną z jego posiadłości w Kolorado a małym gronem towarzyskim (to by się żonie przydało!) dajmy na to w Waszyngtonie i na Wyspach Południowo-Karolińskich można by zapomnieć o nieziszczonych planach... Z drugiej strony jednak...
Stukot maszyny do pisania nagle ucichł; dziewczyna spojrzała na sekretarza, który pobladł jak ściana.
Oto jak brzmiał — wręczony przezeń Cheyne’owi — telegram z San Francisco:
Wyratowany przez statek rybacki We’re Here spadł z okrętu podczas wielkiego połowu na Ławicach żyw zdrów przebywa Gloucester, Mass43. Przysłać Diskowi Troop pieniądze lub polecenia depeszować co czynić i jak się ma mamusia. Harvey H. Cheyne.
Ojciec wypuścił z rąk depeszę, oparł głowę na pulpicie zamkniętego biurka i dyszał ciężko. Sekretarz pobiegł po lekarza, który leczył panią Cheyne. Ten nadbiegłszy zastał pana Cheyne przechadzającego się tam i z powrotem po pokoju.
— Co... co pan o tym myśli? Czy to możliwe? Czy to ma jakikolwiek sens? Nie mogę z tego nic zrozumieć — wołał Cheyne.
— Ale ja rozumiem — odrzekł doktor. — Tracę 7000 dolarów pensji... to wszystko.
Pomyślał o uciążliwej praktyce lekarskiej w Nowym Jorku, którą porzucił na stanowcze zlecenie Cheyne’a, więc też nic dziwnego, że zwracając telegram, westchnął głęboko...
— Pan sądzi, że mogę opowiedzieć o tym żonie? A nuż to jakieś oszustwo?
— Co by komu zależało? — odpowiedział doktor chłodno. — Rzecz wykryłaby się z łatwością. Nie mam wątpliwości, że telegram został wysłany przez pańskiego syna.
W tej chwili weszła do pokoju służąca, Francuzka, pewna siebie, jak osoba niezbędnie potrzebna, która godzi się na służbę tylko za wysokim wynagrodzeniem.
— Pani Cheyne mówi, że pan musi zaraz przyjść. Myśli, że pan jest chory.
Pan trzydziestu milionów dolarów pochylił głowę potulnie i poszedł za Zuzanną. Znad górnej poręczy w wielkiej, prostokątnej, jasnym drewnem wykładanej klatce schodowej rozległ się donośny, przenikliwy głos:
— Co tam? Co się stało?
Żadne drzwi nie zdołały zagłuszyć przeraźliwego okrzyku, który echem rozniósł się po całym domu w chwilę później, gdy pan Cheyne zakomunikował nowinę swej małżonce.
— Wszystko w porządku — ozwał się doktor pogodnie do stenotypistki. — Ze wszystkich orzeczeń lekarskich, jakie spotyka się w powieściach, prawdziwym jest bodaj tylko to jedno, że radość nie zabija... prawda, panno Kinzey?
— Wiem o tym; ale najpierw trzeba będzie jeszcze załatwić moc spraw.
Panna Kinzey, rodem z Milwaukee, była w rozmowie nieco bezpośrednia, a że jej sympatia zwracała się w stronę sekretarza, więc odgadła, że będzie coś do roboty. Sekretarz z powagą przyglądał się olbrzymiej mapie Ameryki wiszącej na ścianie.
— Panie Milson, jedziemy zaraz najkrótszą drogą. Wagon prywatny... wprost... na Boston. Proszę wyszukać połączenie.
— Właśnie o tym myślałem.
Sekretarz zwrócił się do maszynistki i oczy ich się spotkały (z tego wyrosła później nowa powieść niemająca wszakże związku z niniejszą). Spojrzała wzrokiem badawczym, nie dowierzając jego pomysłowości. On dał jej znak, by zasiadła do Morse’a — podobnie jak generał posyła brygady na teren działań wojennych. Potem gestem, jaki spotyka się u muzyków, rozgarnął włosy, spojrzał w sufit i zabrał się do pracy... a tymczasem białe paluszki panny Kinzey wprawiały w ruch cały amerykański kontynent.
— K. H. Wade Los Angeles — „Konstancja” jest w Los Angeles, prawda, panno Kinzey?
— Tak! — potwierdziła panna Kinzey skinąwszy głową, nie przerywając wszakże swego turkotliwego zajęcia. Sekretarz spojrzał na zegarek.
— Czy już gotowe? Przystać tutaj prywatny wagon „Konstancję”, urządzić specjalnie do wyjazdu stąd w niedzielę, żeby mieć czas na połączenie ze specjalnym pociągiem nowojorskim w Chicago, przyszły wtorek.
Stuk! stuk! stuk! stuk!
— Czy pan nie może znaleźć lepszego połączenia?
— Niestety nie. Jazda stąd do Chicago zabierze im sześć godzin. Jadąc ku wschodowi nic by nie zyskali. Gotowe? Również umówić się z kolejami na północy, ażeby można było wziąć „Konstancję” na linię Nowy Jork Centralny — Hudson River — Buffalo do Albany, następnie zaś na linię Albany — Boston aż do samego Bostonu. Muszę koniecznie dojechać do Bostonu w czwartek wieczorem. Chyba że zaistnieją przeszkody. Telegrafowałem również do Canniffa, Tonceya i Barnesa. — A teraz podpis: Cheyne.
Panna Kinzey skinęła głową, a sekretarz mówił dalej:
— I znowu... oczywiście, Canniff, Toncey i Barnes. Już pani gotowa? Canniff, Chicago. Proszę doczepić mój prywatny wagon „Konstancja” z Santa Fe w przyszły wtorek po południu do specjalnego pociągu nowojorskiego, a w Buffalo podać go N.Y.C. celem odstawienia do Albany. — Czy pani była kiedyś w Nowym Jorku, panno Kinzey? Wybierzemy się tam w przyszłości. Już pani gotowa? Proszę zabrać wagon z Buffalo do Albany specjalnym pociągiem we wtorek po południu. — To dla Tonceya.
— Wprawdzie nie byłam w Nowym Jorku, ale takie rzeczy wiem! — potrząsnęła główką panna Kinzey.
— Przepraszam. Teraz Barnes, Boston-Albany, te same zlecenia od Albany do Bostonu. Wyjazd trzecia pięć po południu (tego w depeszy nie potrzeba zaznaczać) przyjazd dziewiąta pięć we czwartek. To wszystko jest najzupełniej identyczne z tym, co załatwi Wade, ale warto trochę rozruszać dyrektorów.
— Wspaniale! — ozwała się panna Kinzey z wyrazem podziwu na twarzyczce. Oto był mężczyzna, jakiego rozumiała i ceniła!
— Nieźle! — sprostował skromnie Milson. — Gdyby to był kto inny na moim miejscu, straciłby trzydzieści godzin jazdy na darmo, przez cały tydzień zajmowałby się wyszukiwaniem połączeń, zamiast wyprawić go do Santa Fe, skąd już prosta droga do Chicago.
— Ale zwracam pańską uwagę na ten specjalny pociąg nowojorski. Sam Chauncey Depew nie mógł przyczepić swego wagonu do tego pociągu — nadmieniła panna Kinzey, nieco trzeźwiej spoglądając na całą sprawę.
— Prawda, ale tym razem nie jest to Chauncey. To Cheyne... błyskawica... Już zrobione.
— Ma pan zupełną słuszność. Ale zdaje się, że powinniśmy raczej wysłać depeszę do młodego Harvey’a. O tym jakoś pan zapomniał.
— Zaraz zapytam.
Gdy wracał z instrukcją starego Cheyne’a, polecającą Harvey’owi spotkanie z rodzicami w Bostonie o oznaczonej godzinie, zastał pannę Kinzey zanoszącą się od śmiechu nad klawiszami maszyny. Roześmiał się i Milson, gdyż zapamiętałe postukiwania z Los Angeles miały treść następującą:
— Chcemy wiedzieć czemu — czemu — czemu? Rozszerza się powszechny niepokój.
W dziesięć minut później Chicago napastowało pannę Kinzey następującymi słowami:
Jeżeli dojrzewa już zbrodnia naszego wieku, bądź pan łaskaw zawczasu przestrzec swych przyjaciół itd.
A oto treść depeszy z Topeki (nawet sam Milson nie mógł odgadnąć, o co w niej chodziło).
— Nie strzelaj pułkowniku, poddajemy się.
Cheyne, gdy położono przed nim telegramy, uśmiechnął się złośliwie z popłochu swych nieprzyjaciół:
— Oni myślą, że wstąpiliśmy na drogę wojenną. Oznajmij im pan, panie Milson, że nie czujemy się obecnie wojowniczo usposobieni. Wyjaśnij, w jakim celu wyjeżdżamy. Przypuszczam, iż byłoby dobrze, żebyście oboje, pan i panna Kinzey, mogli pojechać z nami, choć nie wydaje mi się, bym miał jaką sprawę do załatwienia po drodze. Powiedz im pan prawdę... przynajmniej raz.
Tak więc posłano komunikat o istotnej przyczynie całego zamieszania. Panna Kinzey postukiwała z rozczuleniem, gdy sekretarz dodawał godne pamięci zdanie: „Zostawcie nas w spokoju” — a w chwilę później w biurach oddalonych o dwa tysiące mil swobodniej odetchnęli przedstawiciele różnych kolejowych interesów, wartych sześćdziesiąt trzy miliony dolarów. Cheyne leciał w świat na spotkanie swego jedynaka tak cudownie odzyskanego... Niedźwiedź poszukiwał nie ryczących bawołów, lecz swojego szczenięcia. Ludzie, którzy dobyli nożów, by walczyć o swoje życie finansowe, odrzucili teraz broń i życzyli mu szczęśliwej drogi, a sześć paniką przejętych przedsiębiorstw podniosło znów głowy do góry i poczęło mówić o niezwykłych dziwach, jakie mogłyby się zdarzyć, gdyby Cheyne nie zakopał w ziemi swego topora.
Telegraficzne urzędy miały wiele roboty. Skoro powszechny niepokój został już zażegnany, różni ludzie i miasta poczęli na wyścigi ofiarować Cheynowi swe usługi. Los Angeles podawało wieść do San Diego i Barstow, że maszyniści południowokalifornijscy winni być powiadomieni i każdej chwili stać w pogotowiu w swych ustronnych budkach kolejowych; Barstow przesłał wieść nad Atlantyk i Pacyfik; Albuquerque zaś rozpowszechniło ją poprzez Atchison, Topeka i Santa Fe aż do samego Chicago. Miano „wyekspediować” maszynę, kombinowany wagon z obsługą oraz wielki, pozłacany wagon prywatny, zwany „Konstancją”, na ową przestrzeń dwóch tysięcy trzystu pięćdziesięciu mil; przejazd tego pociągu pociągnie za sobą sto siedemdziesiąt siedem zmian w planie jazdy; potrzeba będzie szesnastu lokomotyw, szesnastu maszynistów, szesnastu palaczy — i to co najtęższych. Na zmianę maszyny pozostawia się tylko po dwie minuty, trzy minuty na zabranie wody, a dwie na zaopatrzenie się w węgiel.
— Ostrzec ludzi, żeby
Uwagi (0)