Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
— To miasto! — zawołał Harvey. — Tak jest, Disko miał rację. To miasto!
— Widywałem i mniejsze mieściny — ozwał się Disko. — Tutaj mieszka może z tysiąc ludzi... Dalej zaś, z tamtej strony, jest Wirginia.
Wskazał na pustą przestrzeń zielonawej toni, gdzie nie było widać czółen rybackich.
We’re Here okrążył boczkiem północną eskadrę i zarzucił kotwicę z takim wdziękiem jak jacht wyścigowy przy końcu sezonu; przez cały ten czas Disko skinieniem ręki witał coraz to innych starych druhów. Spokojnie, milcząco pozdrawia i przepuszcza starych, wytrawnych, obytych z morzem marynarzy Flotylla z Wielkich Ławic — natomiast partacz lub niezdara spotyka się z szyderstwem na całej linii.
— Przybywacie w samą porę na połów stynki37 — zawołano z pokładu Mary Chilton.
— Dużoście nasolili? — zapytano z Króla Filipa.
— Hej, Tom Platt, przyjdziesz dzisiaj do nas na kolację? — pytała załoga statku Henry Glay.
Te i podobne pytania i odpowiedzi przelatywały tam i z powrotem. Ludzie ci spotykali się z sobą już poprzednio, wypływając łodziami na połów, a nie masz miejsca lepszego na pogawędkę jak rybacka flotylla. Wszyscy tu zdawali się wiedzieć o wyratowaniu Harvey’a i pytali go, czy nie okazał się darmozjadem. Młokosy przekomarzały się z Danem, który, jako że był cięty w języku, zapytywał o zdrowie, darząc ich przezwiskami, które im mało przypadały do smaku. Manuel znalazł jakiegoś rodaka, który jął z nim gwarzyć w ojczystym języku. Ba, widziano, iż nawet niezbyt rozmowny kucharz wgramolił się na bukszpir i krzyczał coś po galicku do jakiegoś przyjaciela, czarnego jak on. Gdy przytroczono cumę (dokoła Wirginii dno jest skaliste, a nieostrożność narazić może na przetarcie liny kotwicznej i na niebezpieczeństwo dryfu), łodzie wyruszyły w stronę rzeszy statków stojących na kotwicy o milę opodal. Szonery kołysały się i bobrowały w bezpiecznej odległości jak stare kaczki strzegące swego potomstwa, natomiast łodzie zachowywały się niesfornie jak małe kaczęta.
Gdy wjechali w ów zamęt, gdzie łódka z hałasem trącała o łódkę, Harvey’owi aż uszy więdły pod wrażeniem różnych uwag dotyczących jego wiosłowania. Dokoła niego rozbrzmiewały wszelkie narzecza amerykańskie — począwszy od Labradoru, a kończąc na Long Island — wraz z portugalszczyzną, gwarą neapolitańską, francuszczyzną, lingua franca i językiem celtyckim — wraz ze śpiewem, wrzaskiem i coraz to innymi przekleństwami — a jemu się zdawało, że to w niego godzi cały ten zgiełk. Po raz pierwszy w życiu (może poszło to z wyłącznego przez czas tak długi obcowania z załogą We’re Here) czuł się onieśmielony wśród dziesiątków dzikich twarzy, które ukazywały się lub znikały wraz z harcującym statkiem. Łagodna, szemrząca gładź spokojnie ponosiła rząd różnobarwnych łódek rybackich. Naraz stanęły w miejscu niby jakieś przedziwne obrzeże widnokręgu, a siedzący w nich ludzie jęli wskazywać coś i nawoływać się nawzajem. W chwilę później gdzieś zniknęli — i nie było widać ani ich gęb rozdziawionych, ani rąk wymachujących w powietrzu, ani obnażonych piersi... natomiast z drugą falą ukazał się rząd zgoła odmiennych paszczęk — niby papierowe kukły w teatrze marionetek. Harvey wytrzeszczył oczy z podziwu.
— Ocknijże się! — huknął Dan, wymachując niewodem38. — Gdy ci powiem, że masz go zatopić, zatapiaj go natychmiast. Lada chwila mogą zaroić się stynki. Tom, gdzie się zatrzymamy?
Przepychając się i przebijając, lub też ciągnąc się, to pozdrawiając starych przyjaciół, to znów odgrażając się dawnym nieprzyjaciołom, komandor Tom Platt odprowadził swą maluchną flotyllę pod wiatr na znaczną odległość od reszty gromady. Jedna z łodzi z niezwykłą szybkością zerwała się nagle ze stanowiska wśród zaciekłych wysiłków wiosłującego w niej człowieka.
— Co się stało? — zapytał Harvey, gdy łódź migiem popędziła na południe. — Przecież ta łódź była na kotwicy?
— Juści, że była, ale lina kotwiczna trochę się chybotała — odparł Dan, śmiejąc się. — Wieloryb ją splątał... Zapuszczaj sieć, Harvey’u! Patrz, już nadchodzą!
Morze wokoło nich zmąciło się i ściemniało, następnie pomarszczyło się chmurami drobnych, srebrnych rybek; opodal na przestrzeni pięciu, sześciu akrów zaczęły wyskakiwać dorsze niby pstrągi w maju; między dorszami ukazały się trzy lub cztery czarno-szare grzbiety, przerywające częstymi wytryskami toń morską.
Wszystko, co żyło, jęło wrzeszczeć, podnosić kotwicę, cisnąc się i przepychając, by dostać się jak najprędzej w rojowisko stynek; uszkadzano sobie wzajemnie liny, wypowiadano głośno, co kto miał przeciwko swemu sąsiadowi; szorowano zaciekle niewodami po toni, rzucano przeraźliwym głosem rady i przestrogi — głębia musowała jak świeżo otwarty syfon wody sodowej; dorsze, ludzie i wieloryby: wszystko to pospołu rzucało się na nieszczęśliwą przynętę. Harvey omal nie został wtrącony w morze pławkiem sieci trzymanej przez Dana. Jednakże w całym tym zamieszaniu zdołał zauważyć (i widok ten nigdy mu już nie wyszedł z pamięci) szkaradne, wpadnięte, niewielkie oko — coś jakby oko słonia widzianego w cyrku. Było to oko wieloryba, który płynął nie opodal prawie na równi z wodą i — jak to chłopiec określił — mrugał na niego. Stwierdzono, iż trzy baty uwikłały się linami w cielska tych podwodnych myśliwców i odpłynęły na dobre pół mili, zanim udało się tym niezwykłym szkapom zerwać z uprzęży.
Niebawem stynki odpłynęły hen w dal — a pięć minut potem nie było słychać innych głosów, prócz pluskotu lin rybackich rzucanych w wodę, prócz trzepotania się dorszy oraz łomotania tłuczków, którymi rybacy ogłuszali zdobycz. Połów był przedziwny. Harvey wyraźnie dostrzegał dorsze migocące w głębi, podpływające z wolna gromadkami i wciąż, w miarę nadpływania, biorące się na przynętę. Prawa Wielkich Ławic nie pozwalają przyczepiać więcej niż jeden hak na jedną linę, gdy czółna znajdują się koło „Dziewicy” lub na Wschodnich Snadziznach; jednakowoż tym razem ciżba łodzi była tak gęsta, że nawet pojedyncze haki wadziły o siebie wzajemnie, a Harvey naraził się na żywą sprzeczkę z jakimś potulnym, kudłatym Nowofundlandczykiem z jednej strony, z drugiej zaś z jakimś wrzaskliwym i wiecznie narzekającym Portugalczykiem.
Gorsze od plątaniny lin rybackich było pomieszanie lin kotwicznych pod wodą. Każdy z rybaków zarzucił kotwicę w miejscu, które mu w danej chwili dogadzało, a potem dryfował i wiosłował dokoła tego punktu. Gdy napływ ryb stał się mniej wartki, każdy starał się podnieść kotwicę i popłynąć na lepsze miejsce; atoli co trzeci z rybaków przekonywał się, iż jest ściśle związany z czterema lub pięcioma sąsiadami. Przecięcie cudzej liny bywa na Ławicach poczytywane za niesłychaną zbrodnię; jednakże tego dnia właśnie zdarzyło się to — co gorsza, bez wykrycia sprawcy — jakie trzy lub cztery razy. Tom Platt przyłapał jakiegoś człeka z Maine na gorącym uczynku i tak go walnął wiosłem, że ów aż wypadł poza dolban; podobnież Manuel przysłużył się któremuś ze swych ziomków. Mimo wszystko, w łodzi Harvey’a, zarówno jak i w łodzi Penna liny kotwiczne uległy zerwaniu; zamieniono więc oba czółna w łodzie posiłkowe celem przewozu ryb na pokład We’re Here w miarę napełniania się innych łodzi. Stynki pokazały się jeszcze raz o zmierzchu i jeszcze raz powtórzyła się ta sama opętańcza wrzawa co poprzednio; o zmroku popłynęli z powrotem ku okrętowi, by zająć się patroszeniem ryb przy świetle lamp naftowych, ustawionych na krawędzi zsypu.
Stos ryb był ogromny, toteż podczas roboty oczy aż im się kleiły z senności. Nazajutrz gromadka batów zajęła się poławianiem ryb tuż koło Przylądka Dziewicy; Harvey, znalazłszy się pomiędzy nimi, widział pod sobą nawet porosty pokrywające tę ustronną skałę, która wznosi się na wysokość dwudziestu stóp od powierzchni morza. Całe hordy dorszów snuły się tu z uroczystą powagą po kępach morszczynów. Gdy szły na przynętę, to wszystkie razem, podobnie razem porzucały jadło. Była próżniacza godzina południowa, więc łodzie zaczęły poszukiwać rozrywki. Dan zobaczył nadjeżdżającą właśnie Hope of Prague, toteż tak się stało, że gdy jej baty przyłączyły się do reszty towarzystwa, powitano je zapytaniem:
— Kto jest największym prostakiem w całej flotylli?
Trzysta głosów odpowiedziało wesoło:
— Nick Bra-ady!
A chór ten brzmiał niby gra organów.
— Kto pokradł knoty w lampach? — rozległ się głos Dana, na którego teraz przypadła kolej w intonowaniu.
— Nick Bra-ady! — zaśpiewano na łodziach.
— Kto pichcił słone przynęty zamiast rosołu? — zanucił tym razem jakiś nieznany dowcipniś, oddalony o jakie ćwierć mili.
Znów rozbrzmiał wesoły chór. Prawdę mówiąc, Brady nie był bynajmniej jakimś wielkim prostakiem, niemniej jednak zażywał takiej złej sławy, z czego skwapliwie korzystała cała flotylla.
Potem na którymś batów z Truro wykryto pewnego człowieka, któremu przed sześcioma laty udowodniono, że używał na Snadziznach liny o pięciu lub sześciu haczykach. Takich zwano tu „spryciarzami”, więc też winowajcę — co rzecz oczywista — ochrzczono „Kubą-Spryciarzem”, a chociaż przez czas tak długi ukrywał się gdzieś w Georges, jednakże po powrocie przekonał się, iż nie miną go z dawna oczekiwane owacje. Niby petardy strzelały wciąż koło niego przyśpiewki:
— Jim! O Jim! Jim! O — Jim! Sssspryciarz Jim!
Podobało się to wszystkim niezmiernie. A gdy następnie jakiś rymotwórca, rodem z Beverly, rozpoczął śpiewać piosenkę, którą układał przez cały dzień, a zapowiadał był od wielu tygodni — piosenka zaczynała się od słów:
— na wszystkich czółnach ludzie czuli się szczęśliwi jak w raju. Potem nie omieszkano spytać tego człowieka z Beverly, jak się wyprawiał na groch... bo nawet i poeci muszą mieć przypiętą jakąś łatkę. Dostało się po kolei każdemu szonerowi, a nadto nieomal każdemu z ludzi. Trafił się gdzieś kucharz brudny i niedbały — zaraz o nim i o jego gotowaniu chodziły śpiewki po czółnach. Któryś z szonerów w czymś się zbłaźnił — już o tym sobie opowiadano w całej flotylli. Ktoś tam buchnął koledze kapkę tytoniu — w te pędy podawano jego imię od nadburcia do nadburcia, gdy się tylko spotkało dwóch wioślarzy. Nieomylne sądy Diska, handlowy bat Długiego Dżeka, sprzedany przezeń przed wieloma laty, tkliwość Dana, kłopoty Penna z kotwicami, poglądy Saltersa o nawożeniu ziemi, niezbyt cnotliwe sprawki Manuela na lądzie oraz babską sprawność Harvey’a w robieniu wiosłem — wszystko to wywlekano na forum publiczne; ponieważ zaś wokoło nich obsiadła mgła ścieląca się srebrzystymi płaty39 u stóp słońca, przeto głosy te brzmiały niby kapturowe wyroki wygłaszane przez trybunał niewidzialnych sędziów.
Czółna włóczyły się z miejsca na miejsce, poławiając ryby i wdając się w spory, póki morze nie zaczęło się burzyć. Wtedy usunięto się nieco w bok, w obawie o całość czółen, a ktoś zawołał, że jeżeli fala nie ustanie, to „Dziewica” zacznie „pryszczeć”. Zaprzeczył temu jakiś buńczuczny Galwajczyk wraz ze swym siostrzeńcem — i podniósłszy kotwicę sunął wprost na skałę. Wiele głosów nawoływało ich do powrotu, jednakże byli i tacy, którzy ich zachęcali do tego zuchwalstwa. Giętkie, rozchwiane rolingi, mknąc ku południowi, poniosły łódź hen w mgławe obłęki i osadziły ją na złowrogiej topieli, gdzie jęła krążyć wokoło kotwicy zapuszczonej parę stóp od przyczajonej rafy. Było to igranie ze śmiercią, ot, dla samej tylko brawury; z batów rybackich przez czas jakiś spoglądano na to w kłopotliwym milczeniu — aż na koniec Długi Dżek, nie mogąc dłużej tego znosić, podpłynął ku swym ziomkom i z całym spokojem przeciął im linę kotwiczną.
— Czy nie słyszycie, jak huczy? — zawołał. — Do wioseł, jeżeli chcecie zachować marne życie!
Tamci klęli i chcieli wszcząć kłótnię, ale łódź już dryfowała. Tymczasem następna rolinga nieco się wstrzymała w miejscu, jak człowiek, który potknął się na dywanie. Coś zaszlochało niby z samej głębi duszy, rozbrzmiał ryk coraz to się wzmagający — i oto „Dziewica” bluznęła ponad morskie snadzizny białym do szaleństwa, potwornym słupem spienionej wody, mającym ze dwa akry powierzchni.
Wówczas załogi wszystkich łodzi obdarzyły Długiego Dżeka gromkimi oklaskami, a Galwajczycy zamilkli jak niepyszni.
Ze strony, gdzie mgła leżała gęściej i gdzie szonery zmuszone były sygnalizować swą obecność dźwiękiem dzwonów, doszedł nagle jakiś odgłos. Z doki wynurzyła się ostrożnie barka, którą natychmiast od strony Irlandczyków przywitano krzykiem i wrzawą:
— A chodź no tu bliżej, kochasiu!
— Czy znów Francuzi?
— Gdzie masz oczy? To statek baltimorski, zawdy wystraszony i rozdygotany — odrzekł Dan. — Zaraz mu napędzimy takiego pietra, że drżeć na nim będą nawet belki i tarcice. Zdaje mi się, że jego szyper po raz pierwszy w ogóle odważył się na takie spotkanie z naszą flotyllą.
Była to czarna, niezdarna komięga, pojemności 800 ton. Grotżagiel miała podwinięty w górę, a topżagiel trzepotał bezradnie z leciuchnym wiaterkiem. Barka jest istotą rodzaju żeńskiego w większym stopniu niż wszystkie inne córy morza — a ta dryblasta, zakłopotana klępa o białym i wyzłacanym galionie wyglądała całkiem jak jakaś onieśmielona kobiecina, z lekka unosząca spódnicę, ażeby wśród urągań łobuziaków przejść przez błoto uliczne. Boć jej położenie było też niemal takie samo. Wiedziała, iż znajduje się gdzieś w pobliżu „Dziewicy”, boć słyszała potężny huk kipieli; przeto pilnie rozpytywała się o drogę. Oto urywki tego, co jej odpowiadano z pląsających łodzi rybackich.
— „Dziewica”? Co też wygadujecie? Toć to Le Have, a właśnie jest niedziela... Wracajcie do domu, żeby trochę wytrzeźwieć!
— Do domu, wałkonie! Do domu!
A potem, gdy rufa barki oklapła w dół wśród chrzęstu i bulgotu, ozwało się dźwięcznym chórem jakie pół tuzina głosów:
— Heeej — rób!
— W górę! W górę, jeżeli wam życie miłe! Jużeście na samym wierzchu!
— W dół! Na dół! A popuścić!
— Wszyscy do pomp!
— Pchać ją w dół!
Szyper stracił już na koniec cierpliwość i powiedział parę przykrych słów. W jednej chwili, jakby na komendę, przerwano połów, ażeby oddać pięknym za nadobne. Biedak musiał wysłuchać wielu ciekawych szczegółów dotyczących jego statku oraz najbliższego portu, do którego miał zawinąć. Pytano go, czy jest ubezpieczony, tudzież gdzie ukradł kotwicę, ponieważ jak mówiono,
Uwagi (0)