Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖
Harvey, kilkunastoletni syn amerykańskiego bogacza, udaje się wraz z matką statkiego do Europy, by dokończyć edukację. Chłopak, przywyczajony do tego, że wszystko mu się należy, na pokładzie zachowuje się pretensjonalnie, by pokazać, jaki jest ważny i dorosły.
Marynarze dają mu do zapalenia okropne cygaro. Organizm Harveya nie reaguje na nie dobrze i wymęczony chłopak ląduje za burtą. Ratuje go załoga starej rybackiej łodzi, a jej kapitan nie zamierza wracać na ląd przez kilka miesięcy. Amerykański panicz będzie musiał zmierzyć się z nowym trybem życia i obowiązkami.
Kapitanowie zuchy to powieść autorstwa angielskiego pisarza Rudyarda Kiplinga, wydana w 1897 roku. Kipling zasłynął przede wszystkim jako autor Księgi dżungli, jego twórczość była kierowana głównie do młodzieży.
- Autor: Rudyard Kipling
- Epoka: Współczesność
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kapitanowie zuchy - Rudyard Kipling (biblioteka informatyczna TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Rudyard Kipling
I jęli wiosłować w stronę szonera, gdzie zastali Toma Platta i innych pokpiwających sobie z szypra, że przecież raz przyprowadził ich nad brzeg jałowej Jamy Wielorybiej — jak zwano czeluść pośrodku Wielkiej Rewy. Przebijając się przez mgły, obrali sobie nowe stanowisko. Tym razem włosy stanęły na głowie Harvey’owi, gdy w Manuelowej łodzi wypłynął znów na morze. W głębi białej mgły posuwało się coś białego, ziejącego tchnieniem grobowego chłodu. Było to pierwsze spotkanie Harvey’a ze straszliwą górą lodową, nawiedzającą latem Ławice. Z przerażenia ukrył się na dnie łodzi, natomiast Manuel zaczął się śmiać...
Trafiały się i dni jasne, ciepłe, gdy grzechem wydawało się czynić co innego, jak ciągać rybackie wędy i muskać wiosłem słoneczne wody; bywały też dni pełne rześkich wiatrów, a wtedy Harvey’a uczono, jak się steruje szonerem, by przerzucić go na inne położenie.
Serce i dusza drgnęły mu radością, gdy po raz pierwszy wyczuł, że kil statku jest posłuszny jego ręce złożonej na szprychach, prześlizgując się ponad długimi bruzdami wodnej powierzchni, w miarę jak fokżagiel, niby krzywiec srebrnego sierpa, siekał błękitny przestwór powietrza. Była to rzecz zaiste wspaniała! — chociaż Disko zrzędził, że żmija połamałaby sobie kręgosłup, gdyby miała płynąć tym torem. Atoli jak to zwykle bywa, pycha stała się przyczyną klęski. Właśnie płynęli pod wiatr, rozpiąwszy sztakżagiel — na szczęście już stary; Harvey silnym zamachem wykręcił statek, chcąc pokazać Danowi, do jakiego stopnia opanował już sztukę sterowania. Fokżagiel z hukiem runął w morze, a gafla przednia przebiła i rozdarła sztakagiel, który jednakże zabezpieczony sztakiem nie poszedł za tamtym do wody. W przerażającym milczeniu usunięto awarię, a Harvey przez kilka następnych dni wszystkie wolne godziny spędzał pod bokiem Toma Platta, ucząc się, jak należy posługiwać się igłą, by wynagrodzić uczynioną szkodę. Dan z radości darł się wniebogłosy, powiadając, że sam też w swych młodszych latach nieraz palnął podobne głupstwo.
Zwyczajem chłopców okrętowych Harvey kolejno naśladował wszystkich mężczyzn, aż na koniec przyswoił sobie jednocześnie wszystkie ich charakterystyczne cechy: umiał jak Disko garbić się nad sterem, kołysać się z podniesionymi rękoma jak Długi Dżek podczas wyciągania lin, wiosłować ruchem zamaszystym, jednak skutecznym jak Manuel, i chodzić po pokładzie jak Tom Platt, dostojnym krokiem mającym w sobie tradycję starego Ohio.
— Miło patrzeć, jak on się do tego bierze! — mówił Długi Dżek w pewne skwarne południe, gdy Harvey był na mostku koło windy. — Założę się o mój part i moją płacę, że to dla niego w połowie zabawa... a on sobie myśli, że jest tęgim marynarzem. Przyjrzyj no mu się teraz.
— Wszyscyśmy tak zaczynali — odrzekł Tom Platt. — Chłopcy zawdy, póki się nie zawiodą, wierzą, że są już dorosłymi ludźmi... i tak do samej śmierci... udawanie i udawanie. Ja też tak robiłem, na starym Ohio, dobrze pamiętam. Gdy stałem na pierwszej wachcie, wydawało mi się, żem lepszy niż Farragut. Dan też jest taki. Przypatrz no się teraz obu chłopakom, jak udają starych wiarusów...
— Ponoć raz pomyliłeś się w swych rachubach, Disko. Skądże ci się wzięło, na miły Bóg, opowiadać nam wszystkim, że ten chłopak jest wariatem?
— A był nim — odparł Disko. — Był wariatem i nierobem, gdy się dostał na nasz okręt; ale od tego czasu, powiem wam szczerze, zrobił się wcale do rzeczy. To ja go wyleczyłem.
— Ale bajać to umie pięknie! — ozwał się Tom Platt. — Zeszłej nocy opowiadał nam o jakimś takim jak on gołowąsie, który powoził cudaczną bryczuszką zaprzężoną w cztery kucyki... zdaje mi się, że było to w Toledo, w stanie Ohio... i stawiał kolację gromadzie takich samych chłystków. Dziwaczna to taka bajka, ale piekielnie zajmująca. A on takich bajek umie opowiadać wiele.
— Chyba mu to się bierze z jego własnej głowy — zawołał Disko z kabiny, gdzie był zajęty dziennikiem okrętowym. — To rzecz oczywista, że wszystko to wymysły. Nikt prócz Dana temu nie wierzy, a i on się z tego śmieje. Słyszałem go, jak bajał, gdy myślał, że go nie widzę.
Disko zamilkł i pisał coś w dzienniku okrętowym, podtrzymując go dużą, kanciastą dłonią. Oto urywek tych zapisków biegnących jeden za drugim na przybrudzonych stronicach książki:
17 lipca. — W dniu dzisiejszym gęsta mgła, a ryb mało. Przesunęliśmy się na północ. Na tym zbiegł cały dzień.
18 lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się od gęstej mgły. Mało ryb.
19 lipca. — Dzień dzisiejszy rozpoczyna się lekką bryzą od pn.-wsch. i piękną pogodą. Przesunęliśmy się na wschód. Złowiono dużo ryb.
20 lipca. — W sobotę. — Dzień dzisiejszy rozpoczął się od mgły i lekkich rozwiewów. Na tym zbiegł cały dzień. Całkowity połów w tym tygodniu wynosi 3478 ryb.
W niedzielę nigdy nie pracowano, tylko golono się i myto, o ile była piękna pogoda, a Pennsylwania wyśpiewywał hymny. Kilkakrotnie podsuwał myśl, że — jeśli nikt nie będzie miał nic przeciwko temu — to on wygłosi małe kazanie. Stryj Salters na samą wzmiankę o kazaniu omal nie skoczył Pennowi do gardła, upominając go, że nie jest kaznodzieją i że powinien sobie z głowy wybić takie bzdury.
Wobec tego, rada w radę, zgodzono się jedynie na to, by Penn czytał im na głos wybrane ustępy z książki noszącej nazwę Josephus. Było to stare, w skórę oprawne tomisko, woniejące myszką setnej już zapewne podróży, niezwykle budujące i nader podobne do Biblii, jednakże w treści swej ożywione opowieściami o bitwach i oblężeniach; czytano je niemal od deski do deski. Poza tym Penn był cichym, milczącym człeczyną. Bywało, że przez trzy dni nie odezwał się ani słowem, choć grywał w warcaby, przysłuchiwał się śpiewakom i śmiał się z opowiadanych kawałów. Gdy starano się go rozruszać, odpowiadał:
— Nie chcę wydawać się nietowarzyskim... ale jakoś nie mam nic do powiedzenia. W głowie czuję zupełną pustkę. Prawie zapomniałem, jak się nazywam.
I z wyczekującym uśmiechem zwracał się w stronę stryja Saltersa.
— Jak to? Nie przypominasz sobie? Ależ: Pennsylwania Pratt — wykrzykiwał w takich razach Salters. — Niedługo to i moje nazwisko wypadnie ci z pamięci!
— Nie-e... nigdy — powiadał Penn, zaciskając mocno wargi. — Juści, Pennsylwania Pratt — powtarzał sobie bez końca.
Czasami znowu krótką pamięcią grzeszył Salters, wymyślając na poczekaniu nowe nazwisko, np.: Haskins Rich lub M’Vitty; atoli Penn był zawsze jednako zadowolony — aż do następnego razu.
Okazywał zawsze niezwykłą tkliwość w stosunku do Harvey’a, nad którym litował się jednocześnie jako nad dzieckiem pozbawionym opieki macierzyńskiej i jako nad rzekomym wariatem. Gdy Salters tę jego słabość do chłopaka zauważył, stał się również dla Harvey’a bardziej wyrozumiały. Salters nie był osobistością nazbyt miłą, gdyż uważał za swą powinność trzymanie chłopaków w garści; toteż Harvey odpłacał mu się pięknym za nadobne. Gdy udało mu się po raz pierwszy, nie bez lęku i drżenia, wejść na szczyt grotmasztu (Dan wspinał się tuż za nim, by mu pomagać w razie potrzeby), uważał za swoją powinność zawiesić tam wielkie skórznie Saltersa na wstyd i pośmiewisko wobec innych szonerów, jakie mogły przepływać obok. Wobec Diska Harvey nie pozwalał sobie na żadne żarty ani poufałości — nawet wtedy, gdy stary szyper porzucał ton rozkazujący, odzywając się do chłopca jak do reszty załogi: „Nie zechciałbyś zrobić tego a tego?”, „Zdaje się, że raczej powinieneś”... itd. Dokoła gładko wygolonych warg oraz w pomarszczonych kącikach oczu szypra czaiło się coś takiego, co działało otrzeźwiająco na krew młodzieńczą.
Disko wyjaśniał mu treść mapy zatłuszczonej palcami i wystrzępionej; z ołówkiem w ręce oprowadzał go od łowiska do łowiska, po całym szeregu ławic — takich jak Le Have, Banquereau, St. Pierre, Zielona i Wielka — przemawiając niekiedy „rybią mową”! Zaznajomił go również z zasadami posługiwania się kwadrantem.
W tej dziedzinie Harvey wiódł prym przed Danem, gdyż po ojcu odziedziczył zdolności do rachunków, a umiejętność ukradkowego zdobywania informacji na podstawie jednego błysku słońca, które zazwyczaj posępnie majaczyło nad Ławicami, przemawiała do wrodzonej bystrości chłopaka. W innych sprawach morskich bodźcem mu była jego młodzieńczość. Disko wyrażał się o nim, że powinien był rozpocząć zawód rybacki, mając lat dziesięć. Dan umiał nawet po ciemku nabijać przynętę na wędy i rozpoznać każdą linę, a w razie potrzeby potrafił — gdy stryjowi Saltersowi porobiły się bąble na dłoniach — po omacku patroszyć ryby; potrafił też w każdą pogodę, z wyjątkiem nawałnicy, sterować okrętem, kierując się wyczuwaniem wiatru wiejącego mu w twarz i trafiając zawsze w to, czego potrzeba było poczciwemu We’re Here. Rzeczy te wykonywał instynktownie, podobnie jak instynktownie skakał po linach i rejach lub ciałem i wolą jednoczył się z łódką rybacką. Wiedzą swą jednak nie umiał podzielić się z Harvey’em.
Niemało ogólnych wiadomości żeglarskich zdobyć można było w dni burzliwe, gdy załoga szonera wypoczywała i wysiadywała na skrzyniach kabiny. Toczyła się wówczas żywa gawęda, w przerwach której — niby podejmując dalszy jej wątek — turlały się po podłodze i chrzęściły, przeróżne zapasowe haki, ołowianki i obręcze. Disko opowiadał o wyprawach na wieloryby, o wielkich samicach wielorybich, zabitych pospołu ze swym potomstwem; o ich śmiertelnych męczarniach na czarnych, rozchwianych przestworach wód i o krwi tryskającej na czterdzieści stóp w górę; o łodziach pogruchotanych na miazgę; o patentowanych rakietach, które strzelały od niewłaściwej strony, bombardując przerażoną załogę; o tym, jak to w 1872 r. straszliwie „przyskrzyniło” 1200 ludzi, gdy bez żadnej osłony przebywali przez trzy dni na krze lodowej... Były to opowieści pełne dziwów, ale najzupełniej prawdziwe. Atoli nade wszystko dziwne były Diskowe opowieści o dorszach — jak to sobie rozumują i radzą w swych sprawach osobistych tam w głębi morskiej, na wiele stóp poniżej okrętu.
Natomiast Długi Dżek miał większe upodobanie do zjawisk nadprzyrodzonych; trzymał więc słuchaczy w pełnym uwagi milczeniu, opowiadając im upiorne baje o tajemnych wołaniach, co zwodzą i straszą samotnych kopaczy gliny; o upiorach ludzi niepogrzebanych, które włóczą się i straszą ludzi na piaszczystych wydmach; o skarbie zakopanym na Wyspie Ognistej, strzeżonym przez duchy bandy kapitana Kidda; o okrętach, które we mgle najechały wprost na zatopione miasto Truro; o przystani Maine, gdzie nikt, chyba że cudzoziemiec, nie zapuściłby w jednym miejscu kotwicy ze względu na to, że pojawia się tam staroświeckiej budowy okręt z kotwicą zawieszoną u sztaby i przywozi gromadę umrzyków, które z piskiem — nie z krzykiem, ale z piskiem — rzucają się na duszę śmiałka, który zakłócił ich trupią ciszę...
Harvey wiedział doskonale, że wschodnie wybrzeże kraju, na południe od Mount Desert, było zamieszkane przeważnie przez ludzi, którzy na lato przenosili się do rezydencji wiejskich, zaopatrzonych w twarde dębowe podłogi i wantyńskie portiery. Toteż gdy słuchał koszałek-opałek o upiorach, ogarniał go pusty śmiech, choć nie tak szczery, jaki by go ogarnął miesiąc temu w podobnej sytuacji. Skończyło się na tym, że zaczął siadywać w milczeniu i z dreszczem w duszy łowić każde słowo opowieści.
Tom Platt nigdy nie mógł się naopowiadać do syta o tym, jak stary okręt Ohio pływał dokoła Cape Horn w dni pamiętnych zamieszek... Mówił i o flocie, co podczas wielkiej wojny została doszczętnie zniszczona i wytępiona niby ów przysłowiowy ptak dodo. Wyjaśniał, jak się do okrętowego działa wkłada rozgrzane do czerwoności kule, umieszczając bryłę wilgotnej gliny pomiędzy nimi a ładunkiem prochu; opowiadał, jak one skwierczą i dymią, gdy uderzą o drzewo, i jak to mali chłopcy okrętowi z Miss Jim Buck zalewali je wodą i krzyczeli w stronę wartowni, by jeszcze raz spróbowano. Opowiadał również dziwy o blokadzie — o długich tygodniach bujania się na kotwicy, urozmaiconych jedynie odjazdem i powrotem parowców, którym wyczerpał się zapas węgla; o wichurach i mrozach (były to mrozy tak silne, że aż dwustu ludzi musiało dniem i nocą tłuc i rąbać lód zwisający na kablu, blokach i olinowaniu, gdy tymczasem kuchnia była rozgrzana do czerwoności jak kula działa fortecznego, a ludziska wiadrami pili kakao). Tom Platt nie korzystał nigdy z usług kotła parowego. Służbę swą zakończył wtedy, gdy zastosowanie pary było jeszcze rzeczą względnie nową. Przyznawał, że wynalazek ten pięknie się prezentował w czasach pokoju, jednakże sam osobiście z ufnością wyczekiwał dnia, kiedy znów ukażą się żagle na fregatach o pojemności dziesięciu tysięcy ton i o bumach długich na sto dziewięćdziesiąt stóp.
Manuelowe gawędy były ciche i powolne — wciąż była w nich mowa o pięknych dziewczynach na Maderze, piorących chusty w strumieniach w księżycowym blasku i pod osłoną bananowców; nie brak też było legend z życia świętych, opowiadań o cudacznych pląsach i walkach hen daleko w mroźnych portach nowofundlandzkich. Salters miewał zazwyczaj wykłady z dziedziny rolnictwa, bo choć czytywał Josephusa i nieraz go komentował, ulubionym tematem jego opowieści była wyższość naturalnych nawozów, zwłaszcza koniczyny, nad wszelkimi rodzajami fosfatów. Fosforany zniesławiał, gdzie tylko mógł; w tym celu wyciągał spod pryczy zatłuszczone księgi i wyczytywał z nich to i owo przeciągłym głosem, kiwając palcem w stronę Harvey’a, dla którego wszystko to było tureckim kazaniem. Mały Penn tak szczerze się martwił żartami, które sobie stroił Harvey podczas wykładu Saltersa, że chłopak w końcu poniechał tychże i w uprzejmym milczeniu przełykał ten niestrawny duchowy obrok. Był to ze strony Harvey’a czyn naprawdę piękny.
Kucharz, łatwo zgadnąć, nie wtrącał się do rozmów. Przemawiał z reguły tylko wtedy, gdy zachodziła bezwzględna konieczność. Czasami jednak spływał nań dziwny dar wymowy, a wtedy mógł gadać jednym tchem przez całą godzinę, to w narzeczu gallickim, to znów łamaną angielszczyzną. Szczególnie rozmowny bywał wobec chłopców, przy czym nigdy nie omieszkał powtarzać przepowiedni, że kiedyś Harvey będzie zwierzchnikiem Dana i że to zobaczy na własne oczy. Opowiadał im o przewożeniu poczty zimą na Cape Breton, o psich zaprzęgach kursujących do Condray i o lodołamaczu Artic kruszącym lody pomiędzy lądem
Uwagi (0)