Darmowe ebooki » Powieść » Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Honoré de Balzac



1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:
pomalowana i dobrze utrzymana, wyścielona cienkim niebieskim suknem, opatrzona storami i poduszkami z czerwonego safianu, Jaskółka Oise mieściła dziewiętnastu pasażerów. Mimo swoich pięćdziesięciu lat, Pietrek niewiele się zmienił. Wciąż ubrany w swoją bluzę, pod którą miał czarne ubranie, palił fajeczkę, dozorując dwóch służących w liberii, którzy ładowali liczne pakunki na obszerną imperiałkę.

— Czy państwo zatrzymali76 miejsca? — rzekł do pani Clapart i do Oskara, przyglądając się im jak człowiek, który skupia swoją pamięć.

— Tak, dwa miejsca wewnątrz, na nazwisko mego służącego Belle-Jambe — odparł Oskar — musiał je zamówić, wyjeżdżając wczoraj wieczór.

— A, to pan jest nowy poborca w Beaumont — rzekł Pietrek — pan obejmuje miejsce po bratanku pana Margueron...

— Tak — rzekł Oskar, ściskając za ramię matkę, która chciała coś mówić.

Tym razem pragnął zostać nieznany jakiś czas.

W tej chwili Oskar zadrżał, słysząc głos Jerzego Marest, który krzyknął z ulicy:

— Pietrek, czy masz tam jeszcze miejsce?

— Zdaje mi się, że mógłby pan powiedzieć: panie Pietrze, a gęba by panu nie spuchła — odparł żywo przedsiębiorca.

Gdyby nie głos, Oskar nie poznałby kawalarza, który dwa razy przyniósł mu nieszczęście. Jerzy, prawie łysy, miał ledwie nad uszami parę kosmyków, starannie nastrzępionych, aby ukryć nagość czaszki. Wysklepiony brzuszek zepsuł tak zręczne niegdyś kształty eks-ładnego chłopca. W wyglądzie i zachowaniu było coś plugawego, co świadczyło o nieszczęściach miłosnych i o życiu w rozpuście. Mówiła o tym twarz nastrzykana krwią, cera nalana i jakby obrzękła winem. Oczy straciły ów blask, ową młodzieńczą żywość, którą statek i praca myśli zdolne są zachować. Ubrany był niedbale, spodnie były wprawdzie ze strzemiączkami, ale zniszczone, krój zaś ich wymagałby lakierowanych bucików. Buty z grubymi podeszwami, źle oczyszczone, liczyły więcej niż trzy kwartały, co w Paryżu znaczy tyle, co gdzie indziej trzy lata. Spłowiała kamizelka, krawat zawiązany pretensjonalnie, mimo że był to stary fular, świadczyły o ukrytej nędzy byłego eleganta. Wreszcie Jerzy miał na sobie, mimo rannej godziny, frak zamiast surduta, nieomylny znak prawdziwej nędzy! Ten frak, który musiał widzieć niejeden bal, przeszedł, jak jego pan, z dawnego zbytku do codziennej pracy. Szwy były wytarte, kołnierz zatłuszczony, rękawy obstrzępione. I Jerzy ośmielał się ściągać uwagę żółtymi rękawiczkami, brudnymi co prawda, na których palcu rysował się czarną linią pierścionek. Na krawacie, przewleczonym przez złotą pretensjonalną obrączkę, zwisał jedwabny niby to włosiany łańcuszek, na którym był z pewnością zegarek. Kapelusz, mimo że włożony dość chwacko, zdradzał, bardziej jeszcze niż wszystkie te objawy, nędzę człowieka niezdolnego zdobyć się na szesnaście franków na kapelusznika, będąc zmuszony żyć z dnia na dzień. Eks-kochanek od serca Florentyny wywijał laseczką o gałce złoconej, ale straszliwie wytartej. Błękitne spodnie, kamizelka tzw. szkocka, błękitny jedwabny krawat, perkalowa koszula w czerwone prążki wyrażały, wśród tylu nieszczęść, taką żądzę błyszczenia, że kontrast ten był nie tylko obrazem, ale i nauką.

„I to jest Jerzy!... — rzekł sobie w duchu Oskar. — Człowiek, któregom zostawił z trzydziestoma tysiącami franków renty”.

— Czy pan Piotrowski ma jeszcze miejsce w powozie? — spytał ironicznie Jerzy.

— Nie, powóz jest zajęty przez pewnego para Francji, zięcia pana Moreau, barona de Canalis, jego żonę i teściową. Zostało mi już tylko jedno miejsce w środku.

— Tam do licha, zdaje mi się, że pod każdym rządem parowie Francji jeżdżą Pietrkową budą. Biorę miejsce w środku — odparł Jerzy, który przypomniał sobie zajście z panem de Sérisy.

Przyjrzał się badawczo Oskarowi i jego matce, ale nie poznał ani jego, ani jej. Oskar miał cerę spaloną afrykańskim słońcem, miał gęste wąsy i duże faworyty; ściągła jego twarz i wydatne rysy harmonizowały z wojskową postawą. Rozetka oficera Legii, brak jednej ręki, prostota stroju, wszystko to zmyliłoby wspomnienia Jerzego, gdyby pamiętał jeszcze o dawnej swej ofierze. Co się tyczy pani Clapart, którą Jerzy zaledwie niegdyś widział, dziesięć lat dewocji przeobraziło ją całkowicie. Nikomu nie przyszłoby na myśl, że ta niemal szarytka kryje Aspazję z roku 1797.

Ogromny starzec ubrany z prosta, ale zamożnie, w którym Oskar poznał ojca Léger, przybył z wolna i ciężko; pozdrowił poufale Pietrka, odnoszącego się doń z owym szacunkiem, jaki w każdym kraju należy się milionerom.

— Ech! Ależ to ojciec Léger! Coraz bardziej odpowiedzialny — wykrzyknął Jerzy.

— Z kim mam zaszczyt? — spytał sucho ojciec Léger.

— Jak to, nie poznaje pan pułkownika Jerzego, przyjaciela Alego-paszy? Podróżowaliśmy razem pewnego dnia, wraz z hrabią de Sérisy, który zachował incognito.

Jednym z najpospolitszych głupstw ludzi wykolejonych jest to, że chcą poznawać ludzi i chcą, aby ich poznawano.

— Bardzo się pan zmienił — odparł stary handlarz majątków, który stał się dubeltowym milionerem.

— Wszystko się zmienia — rzekł Jerzy. — Spójrz pan, czy gospoda pod Srebrnym Lwem i dyliżans Pietrkowy podobne są do tego, czym były przed czternastu laty.

— Pietrek ma teraz sam całą komunikację w dolinie Oise i wozownię pełną pięknych pojazdów. To obywatel z Beaumont, ma tam hotel, gdzie zatrzymują się dyliżanse, ma żonę i córkę, które umieją się krzątać...

Starzec blisko siedemdziesięcioletni wyszedł z hotelu i przyłączył się do podróżnych, którzy czekali chwili odjazdu.

— Ano, ojczulku Reybert — rzekł Léger — czekamy już tylko pańskiego wielkiego człowieka.

— Oto jest — rzekł intendent hrabiego de Sérisy, pokazując Józefa Bridau.

Ani Jerzy ani Oskar nie poznali znakomitego malarza, w tej tak sławnej pooranej twarzy, nacechowanej ową pewnością siebie, która płynie z powodzenia. W klapie czarnego surduta lśniła czerwona wstążeczka Legii, strój zaś, bardzo wyszukany, świadczył o zaproszeniu na jakąś wiejską fetę.

W tej chwili urzędnik trzymający w ręce kartkę papieru wyszedł z biura, urządzonego w dawnej kuchni Srebrnego Lwa, i podszedł do pustego dyliżansu.

— Państwo de Canalis, trzy miejsca! — krzyknął. Wszedł do środka i wymienił kolejno:

— Pan Bellejambe, dwa miejsca. Pan de Reybert, trzy miejsca. Pan... pańskie nazwisko? — rzekł do Jerzego.

— Jerzy Marest — odparł cicho podupadły człowiek.

Urzędnik udał się w stronę placyku, gdzie się skupiły niańki, wieśniacy i drobni sklepikarze wymieniający pożegnania; stłoczywszy sześcioro pasażerów, urzędnik wywołał po nazwisku czterech młodych ludzi, którzy wdrapali się na imperiałkę, i rzekł: „Jazda!”.

Pietrek usadowił się koło swego woźnicy, młodego człowieka w bluzie, który znowuż krzyknął: „Wio!”.

Pojazd, ciągniony przez cztery konie kupione w Roye ruszył truchtem przedmieściem Saint-Denis, ale raz wdrapawszy się nad Saint-Laurent, pomknął jak ekstrapoczta aż do Saint-Denis, dokąd przybył w czterdzieści minut. Nie zatrzymywał się wcale przy gospodzie z placuszkami i skręcił na lewo od Saint-Denis na gościniec do Montmorency.

Na tym zakręcie Jerzy przerwał milczenie, jakie podróżni zachowali dotąd, przyglądając się sobie wzajem.

— Lepiej się trochę jedzie niż przed piętnastu laty — rzekł, dobywając srebrny zegarek — ojcze Léger, co?

— Zazwyczaj ludzie są tak uprzejmi, że nazywają mnie panem Léger — odparł milioner.

— Ależ to nasz bujacz z mojej pierwszej podróży do Presles! — wykrzyknął Józef Bridau. — No i co, robił pan nowe wyprawy do Azji, Afryki, Ameryki? — rzekł wielki malarz.

— Tam do kata, robiłem rewolucję lipcową, to zupełnie dosyć, bo zrujnowała mnie...

— A, pan robił rewolucję lipcową — rzekł malarz. — To mnie nie dziwi, bo ja nigdy nie chciałem uwierzyć, jak mi mówiono, że ona się zrobiła sama.

— Jak wszyscy się spotykają — rzekł Léger, spoglądając na pana Reybert. — Ot, ojczulku Reybert, oto dependent rejenta, któremu pan z pewnością zawdzięcza posadę intendenta domu Sérisy...

— Brakuje nam Mistigrisa, dziś sławnego pod nazwiskiem Leona de Lora, i tego młodego głuptaska dość naiwnego, aby opowiadać hrabiemu o jego chorobach, z których się wreszcie wyleczył, i o jego żonie, którą opuścił w końcu, aby umrzeć w spokoju — rzekł Józef Bridau.

— Brakuje też hrabiego — rzekł Reybert.

— Och, myślę — rzekł smutnie Józef Bridau — że ostatnia podróż, którą odbędzie, to będzie podróż z Presles do Isle-Adam na moje wesele.

— Jeździ jeszcze powozem po parku — rzekł pan Reybert.

— Żona odwiedza go często? — spytał Léger.

— Raz na miesiąc — odparł Reybert. — Zawsze lubi Paryż, wydała we wrześniu za mąż swoją bratanicę, pannę du Rouvre, na którą przelała wszystkie swoje uczucia. Wyszła za młodego Polaka, bardzo bogatego: hrabia Łagiński...

— A na kogo — pytała pani Clapart — przejdzie majątek hrabiego de Sérisy?

— Na jego żonę, która go pochowa — odparł Jerzy. — Hrabina jest jeszcze wcale wcale, jak na kobietę pięćdziesięcioczteroletnią, jest zawsze bardzo wykwintna i na odległość robi jeszcze efekt...

— Na panu jeszcze długo będzie robiła efekt — rzekł ojciec Léger, który chciał się pomścić na kawalarzu.

— Szanuję ją — odparł Jerzy. — Ale, ale, co się stało z tym rządcą, którego swojego czasu odprawiono?

— Moreau? — spytał Léger. — Ależ jest posłem z departamentu Oise.

— A, to jest ów sławny centrowiec Moreau z Oise — rzekł Jerzy.

— Tak — odparł Léger — pan Moreau z Oise. Pracował trochę więcej niż pan przy rewolucji lipcowej i kupił w rezultacie wspaniały majątek Pointel, między Presles a Beaumont.

— Och, tuż koło tego, którym zarządzał, pod nosem swego dawnego pana, to bardzo niedelikatnie — rzekł Jerzy.

— Niech pan nie mówi tak głośno — rzekł pan de Reybert — bo pani Moreau i baronowa de Canalis, jej córka, znajdują się, zarówno jak jej zięć, były minister, w drugim przedziale.

— Ileż on dał posagu, aby wydać córkę za naszego wielkiego mówcę?

— Ba, coś niby dwa miliony — rzekł ojciec Léger.

— Zawsze miał gust do milionów — rzekł Jerzy z cicha, uśmiechając się — zaczął sobie nabijać kieskę w Presles.

— Niech pan nic nie mówi o panu Moreau — krzyknął żywo Oskar. — Zdaje mi się, że powinien by się pan nauczyć milczeć w publicznym dyliżansie.

Józef Bridau przyjrzał się chwilę oficerowi bez ręki i zawołał:

— Nie został pan ambasadorem, ale ta rozetka mówi, że pan zrobił ładną karierę, i to szlachetną, bo mój brat i generał Giroudeau cytowali pana często w raportach...

— Oskar Husson! — wykrzyknął Jerzy. — Dalibóg, gdyby nie głos, nigdy bym pana nie poznał.

— A, to pan, który tak mężnie wydarł młodego de Sérisy Arabom? — spytał Reybert. — I któremu hrabia wyrobił urząd poborcy w Beaumont, w oczekiwaniu posady w Pontoise?...

— Tak, panie — odparł Oskar.

— A więc — rzekł wielki malarz — zechce mi pan zrobić tę przyjemność, aby być obecnym na moim ślubie w Isle-Adam.

— Z kim się pan żeni? — spytał Oskar.

— Z panną Léger — odparł malarz — wnuczką pana de Reybert. To hrabia de Sérisy był tak dobry, że zapewnił mi to małżeństwo; zawdzięczałem mu już dużo jako artysta, przed śmiercią zechciał się zająć moim losem, o którym nie myślałem sam...

— Więc ojciec Léger ożenił się... — rzekł Jerzy.

— Z moją córką — odparł pan de Reybert — i to bez posagu.

— I miał dzieci?

— Córkę. To zupełnie dosyć na człowieka, który był wdowcem i to bezdzietnym — odparł stary Léger. — Tak samo jak mój wspólnik Moreau, będę miał za zięcia sławnego człowieka.

— I — rzekł Jerzy, zwracając się do ojca Léger niemal z uszanowaniem — mieszka pan zawsze w Isle-Adam?

— Tak, kupiłem Cassan.

— Brawo, w takim razie rad jestem, że obrałem dzisiejszy dzień na obrobienie doliny Oise — rzekł Jerzy. — Możecie mi panowie dopomóc.

— W czym? — spytał pan Léger.

— Oto jak — odparł Jerzy. — Jestem urzędnikiem Nadziei, towarzystwa, które niedawno powstało, a którego statuty będą zatwierdzone królewskim dekretem. Instytucja ta daje po dziesięciu latach posagi młodym pannom, dożywotnią rentę starcom, opłaca wychowanie dzieci; daje wreszcie majątek całemu światu...

— Bardzo wierzę — rzekł ojciec Léger z uśmiechem. — Słowem, jest pan agentem ubezpieczeń.

— Nie, panie, jestem inspektorem generalnym, powołanym do rozesłania korespondentów i agentów po całej Francji. Operuję sam jedynie w oczekiwaniu, aż sobie dobierzemy agentów, bo znaleźć uczciwych agentów to rzecz równie trudna jak delikatna...

— Ale w jaki sposób stracił pan swoich trzydzieści tysięcy franków renty? — rzekł Oskar do Jerzego.

— Tak jak pan stracił swoją rękę — odparł sucho eks-dependent rejenta eks-dependentowi adwokata.

— Podjął pan tedy jaką szlachetną akcję? — rzekł Oskar z ironią.

— Do kata! Na nieszczęście za wiele akcji, mam je na sprzedaż.

Przybyli do Saint-Leu-Tavernay, gdzie wszyscy podróżni wysiedli w czasie, gdy przeprzęgano. Oskar podziwiał chyżość, z jaką Pietrek wraz z woźnicą zdejmowali uprząż koniom.

„Ten biedny Pietrek — pomyślał — tak samo jak ja niedaleko zaszedł. Jerzy osunął się w nędzę. Wszyscy inni, dzięki spekulacji i talentom, zrobili los...” — Czy tutaj jemy śniadanie, Piotrusiu? — rzekł głośno Oskar, klepiąc właściciela dyliżansu po ramieniu.

— Nie jestem woźnicą — odparł Pietrek.

— A czymże jesteście? — spytał pułkownik Husson.

— Przedsiębiorcą — odparł Pietrek.

— No, nie dąsaj się na starych znajomych — rzekł Oskar, wskazując swoją matkę. — Nie poznajesz pani Clapart?

Było to tym piękniej ze strony Oskara, że przedstawił matkę Piotrusiowi, iż w tej chwili pani Moreau z Oise, wysiadłszy z powozu, spojrzała wzgardliwie na Oskara i jego matkę, usłyszawszy to nazwisko.

— Dalibóg, paniusiu,

1 ... 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24
Idź do strony:

Darmowe książki «Pierwsze kroki - Honoré de Balzac (czytanie po polsku .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz