Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖
Cudownie by było stać się znowu dzieckiem… Bohaterowi tej książeczki się to udaje: odzyskuje rodziców i radość z biegania, chodzi do szkoły i odbiera świat emocjonalnie jak w dzieciństwie.
Janusz Korczak w tej niezwykłej opowieści przypomina, jak mocno dzieci czują, jak głęboko przeżywają świat — i jak łatwo ich uczucia zranić. Przedszkolaki i uczniowie zawierają przyjaźnie i sojusze, a nawet zakochują się, muszą też sami radzić sobie z wrogami, mocno współczują bohaterom książek i bezdomnemu psu, silnie odczuwają każdą niesprawiedliwość i zniewagę. Dziecięcy świat tylko z pozoru wydaje się prosty i wesoły.
- Autor: Janusz Korczak
- Epoka: Dwudziestolecie międzywojenne
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak
Wszystko przepadło.
No, tak: zepsułem się. Tak, psujemy się i poprawiamy. Nigdy bez powodu. Kto nie wie, co w głowie się dzieje i co serce czuje, temu łatwo osądzać.
Wszystko przepadło!
Już mnie pani nie lubi. I gniewa się, że się pomyliła. Lepiej od razu być takim sobie uczniem, być szarym, nieznanym. Bezpieczniej — łatwiej — swobodniej. Bo mniej żądają, nie trzeba się wysilać.
Spuściłem głowę i tylko ukradkiem spoglądam, bo nie wiem, czy pani żal, czy przestanie mnie lubić.
Nauczyciel nigdy nie powie, czy lubi, ale się to czuje. Zupełnie inny ma głos i inne spojrzenie. Czasem aż odtrąca, aż mróz przechodzi po tobie.
I bardzo cierpisz, i nic poradzić nie możesz. Albo się bunt w tobie zrywa. Bo co ja winien?
Że Barański głupią robotę wymyślił i prysnął w oczy skórką od pomarańczy. Zaszczypało, że nie wiem. Nic nawet nie powiedziałem, tylko trę oczy.
A pani:
— Co wyrabiasz? Zamiast uważać...
Nie będę przecie opowiadał. Bo czy raz tak bywa?
Uszczypnie cię kto, więc krzykniesz i podskoczysz. Już jesteś winien.
Nie wiedzą nauczyciele, jak się boimy tych, o których się mówi „cicha woda”.
Taki robi, co chce, i nic mu nie będzie. Nieszczęście mieć go w ławce albo za sobą. Nigdy człowiek nie jest pewien godziny ani chwili.
Drugi raz to była i moja wina trochę.
Siedzę na lekcji, ale patrzę, a Szczawiński ma na plecach na bluzie pięć palców z kredy. Na przerwie ktoś rękę usmarował kredą i uderzył. Tamten nie wie, a na plecach ręka się odbiła.
No i chciałem przymierzyć, czy prawa ręka, czy lewa. Chciałem nawet z daleka, ale niechcący ruszyłem. I odwrócił się. A pan na niego, że się kręci. A Wiśniewski:
— O, jakie ma paluchy!
A pan do mnie.
Ja rękę pokazuję, że przecież czysta. A pan:
— Stójcie obaj w ławce.
Nie staliśmy długo. Ale nie o to idzie. Przykro, że się wszystkie nasze sprawy załatwia prędko i byle jak, że dla dorosłych nasze życie, troski i niepowodzenia są jakby tylko dodatkiem do ich prawdziwych kłopotów.
Są niby dwa różne życia: ich — poważne i godne szacunku, i nasze — niby na żart. Że mniejsi i słabsi, więc jakby zabawka tylko. Stąd lekceważenie.
Dzieci — to przyszli ludzie. Więc dopiero będą, więc jakby ich jeszcze nie było. A przecież jesteśmy: żyjemy, czujemy, cierpimy.
Lata nasze dziecinne — są to lata naprawdę życia.
Dlaczego i na co każą nam czekać?
Czy dorośli przygotowują się do starości, czy i oni nie trwonią sił lekkomyślnie, czy chętnie słuchają przestróg gderliwych starców?
Myślałem w szarzyźnie dorosłego życia o barwnych latach dziecięctwa116. Wróciłem, dałem się złudzić wspomnieniom. I oto wkroczyłem w szarzyznę dziecięcych dni i tygodni. Nic nie zyskałem, straciłem jeno117 hart rezygnacji.
Smutno mi. Źle.
Kończę dziwną opowieść.
Wypadki szybko po sobie następują.
Przynoszę do szkoły pocztówkę Marychny, żeby pokazać Mundkowi.
I Wiśniewski wyrwał mi ją z ręki.
— Oddaj!
Ucieka.
— Oddaj, słyszysz?
Śmieje się i przez ławki. Ucieka.
— Oddaj! W tej chwili!
Ręką w powietrzu wywija i krzyczy na głos:
— Trypsztyk! List od narzeczonej!
Wydzieram mu. Gniotę. I na kawałki.
Nie zauważyłem, że kawałek na ziemię.
Oszalały z bólu i gniewu.
A Wiśniewski:
— Patrzcie, chłopaki! Sto milionów razy go całuje.
Dobiegam — i w twarz.
Kierownik chwyta mnie za rękę.
Tak. Zepsuł się. I rysował ładnie. I pisał dobrze. Teraz nie uważa. Niespokojny. Źle lekcję odrabia.
Po matkę.
— Poczekaj. Niech tylko ojciec wróci z roboty. Już ci nie będzie dawał złotówek na iluzjon118.
Osaczony ze wszystkich stron.
Wszędzie złe słowa, złe spojrzenia, zapowiedź jeszcze groźniejszego.
Mundek chce pocieszyć. Wiem, ale nie mogę. Odtrącam brutalnie. Rzucam oskarżenie bezmyślnie:
— To wszystko przez ciebie.
Mundek z przerażeniem patrzy na mnie.
Za co? Dlaczego?
Wszystko przez tę pocztówkę.
Nienawidzę Marychny. Głupia. Kokietka. Całą noc by tańczyła. Oczy w górę przewraca.
Szkoda, że daleko. Na złość bym jej zrobił. Pobił. Kokardę rzucił do rynsztoka.
Wyrywam groch z doniczki... I przez okno. Irena łzy ma w oczach. Czuje, że się coś strasznego stało.
Nic i nikogo nie mieć.
Łatek, gdzie jesteś?
Nie. Na co mi to psisko? Niech sobie ma Bączkiewicz w procencie. Kupił za dziesięć groszy. Niech jemu liże ręce.
Zniszczyłem wszystkie pamiątki, zerwałem z całym światem.
Zostałem sam.
Matka?
Przecie powiedziała, że mnie się wyrzeka. Już tylko Irena. Ja — nie.
Niegodny, występny, wyklęty, skłócony z życiem.
Wszystko porzuciło. Wszędzie zdrada.
— Niespokojny. Źle lekcje odrabia.
I pani, i Łatek, i matka.
Pobiegłem aż na sam strych i przed drzwiami usiadłem na schodku.
Pustka we mnie i pustka wkoło.
Nie myślę już teraz o niczym.
I z głębi piersi westchnąłem.
Ze szparki drzwi na strychu gramoli się kołysząc człowieczek z latarką.
— Aha!
Gładzi siwą brodę. Nic nie mówi.
Czeka.
Szeptem beznadziejnym — poprzez łzy:
— Chcę być duży. Już pragnę być dorosły.
Zamigotała przed oczami latarka krasnoludka.
Siedzę przy biurku.
Stos zeszytów do poprawiania.
Przed łóżkiem spłowiały dywanik.
Zakurzone w oknach szyby.
Wyciągam rękę po zeszyt pierwszy.
Błąd.
Wyraz „stół” napisany przez „u”. Przekreślone „u”, a nad nim „ó”. I znów przekreślone „ó”, i na szczycie znów napisane „u”.
Biorę ołówek niebieski i na bibule piszę:
„stuł” — „stuł”...
Szkoda. Ale nie chcę wracać...
Uwagi (0)