Darmowe ebooki » Powieść » Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Janusz Korczak



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:
class="paragraph">Nie chciałem, żeby Irenka widziała. Bo małe dzieci lubią się wtrącać. I może coś głośno powie.

Ale mama z ciocią rozmawiały i nic nie widzą.

Marychna mówi:

— Napisz, że na pamiątkę.

Z taką prośbą powiedziała i patrzy, czy się zgadzam. Dobrze się ułożyło. Bo prędko zaraz napisałem:

„Pamiątka z Warszawy”.

I przyłożyłem bibułkę.

A Marychna:

— Oj, bo zamażesz.

A ja:

— Patrz, wcale się nie zamazało.

Powiedziałem „patrz”. To znaczy, że jej „ty” powiedziałem.

Ale się „P” trochę zamazało.

Powiada:

— Nic nie szkodzi.

I później:

— Bardzo ładnie piszesz.

I jeszcze:

— Napisz dla kogo i od kogo.

— Po co?

Marychna pomyślała, głowę w bok przechyliła i mówi:

— Prawda.

Ale napisałem:

„Dla Marychny z Wilna”.

I zawinąłem w srebrny papier od czekolady. Bo wszystko miałem już przygotowane.

Ale widzę, że się zanadto świeci, więc wydarłem kartkę z zeszytu i zawinąłem jeszcze.

A ona:

— Ooo, kartkę wyrywasz.

Ja mówię:

— To nic.

A mama mówi:

— Rozbierzcie96 palta.

A jej mama:

— Nie, musimy zaraz iść.

Marychna wzięła tę pocztówkę, to zawiniątko, do mufki i pyta się:

— Jaką literę najlepiej lubisz pisać?

Ja mówię:

— Duże „R”.

— A ja duże „W”. Daj papier, to ci napiszę. Ale ołówkiem. Zobaczymy, kto ładniej pisze.

I napisała. A ja też. Ale się nie staram. Żeby jej było ładniejsze?

I ona mówi:

— No, czyje ładniejsze?

Śmieje się, a ząbki ma równiuśkie, białe.

I mówi:

— Na pocztówce ładniej napisałeś.

Ja się zarumieniłem i mówię:

— Raz się uda, a raz nie.

Pisaliśmy: „Warszawa, Wilno” — różne wyrazy, a potem liczby.

— Strasznie ósemki nie lubię pisać — mówi. — Zawsze jakaś kręcona wyjdzie.

A ja:

— No tak. Ósemka rzadko się uda. No i Marychnie w palcie trudno pisać.

Więc ona spojrzała na swoją mamę i mówi:

— Rozebrać się chyba czy jak?

Ale już mają iść.

Ona — Marychna — chce tę kartkę podrzeć, ale nie dałem.

— No i po co ci to?

— Niech sobie będzie.

— Po co?

Powiedziałem cicho:

— Na pamiątkę.

— Ooo, co to za pamiątka. Ja ci z Wilna ładną kartę przyślę.

Ale zostawiła.

I pokazałem jej doniczkę. Żeby chciała wziąć. Ale jak się tam będzie z doniczką wozić.

A Marychna każdy listek pogładziła palcem.

A jej mama mówi:

— No, idziemy.

I wstaje. I Marychna prędko stanęła przy swojej mamie.

Już nie rozmawialiśmy więcej. Ja przy doniczce zostałem. I długo jeszcze rozmawiały tak stojąc. A może niedługo, tylko chciałem już, żeby sobie poszły.

Boję się pożegnania.

I naprawdę:

— No, dzieciaki, żegnajcie się.

Ja się jeszcze bardziej odwróciłem.

— No co, nie pożegnacie się? Możeście się pokłócili już? Nie pocałujecie się na pożegnanie?

Marychna mówi:

— Ja się z chłopakami nie całuję.

— Oj, ty, ty — powiada moja mama. — A nie zaśpiewasz nam na pożegnanie?

— Mogę zaśpiewać.

— Już jak innym razem przyjedziemy. Bo teraz gardło zagrzejesz.

Marychna pocałowała się z mamą i z Irenką, a mnie tylko rękę podała. I tak dumnie. Nawet się nie uśmiechnęła. W rękawiczce.

I wyszły. A mama:

— Jesteś mruk. Marychna — to przynajmniej zuch dziewczynka. A ty trzech zliczyć nie umiesz.

Wdzięczny jestem Irence.

Pocałowałem ją — tak przygarnąłem do siebie i pocałowałem w głowę.

— Bardzo grzeczna byłaś, Irenko — powiedziałem.

I zaczynam lekcje odrabiać.

I tak mi dobrze — cicho. I tak się dobrze z tą pocztówką udało. Ładna jest. Bo naprzód chciałem kupić z kwiatami, potem widoczek: że las, a koło lasu domek i koń stoi. Jeszcze były dwie ładne, ale na jednej napis: „Z powinszowaniem Imienin”. Ale z aniołem chyba najładniejsza. Bo i góry, i przepaść, i kwiaty, i ten anioł stróżuje.

Brzydko się nazywa: Anioł Stróż. Powinno być inaczej: „obrońca” — czy ja wiem.

Jak będę miał pieniądze, dla siebie taką samą kupię. Bo Marychna pewnie nie przyśle — zapomni — jak już wróci do tego Wilna.

Przepisuję wiersz na jutro. A obok leży lalka Irenki. Od tej lalki wszystko się przecież zaczęło. I doniczka z tymi czterema listkami. Bo jak później będzie rosła w górę, wyżej nowe listki powyrastają, a te cztery będą na dole. I one pewnie pierwsze odpadną. Czy zaczekać, aż pożółkną i same odpadną, czy je zielone jeszcze zerwać i na pamiątkę zasuszyć? Teraz jeszcze nie wiem.

Przepisuję wiersz na jutro. Piszę bardzo starannie. Jedno duże „W” było w takim kawałku. Postarałem się najładniej napisać. I już nie wiem, czy duże „R”, czy duże „W” jest ładniejsze i najprzyjemniej pisać.

I tak sobie na tę kartkę patrzę, cośmy litery pisali.

Ano, trudno: kocham i więcej jej nie zobaczę. Tylko kartka z literami i cztery listki grochu... A może naprawdę napisze? A może mi się przyśni? Albo jaką podobną dziewczynkę zobaczę na ulicy. Tak przecie z Łatkiem było.

Nie są miłe dziewczynki. Dumne, kłótliwe i robią miny. Lubią udawać. Że niby dorosłe i że chłopcy — to łobuzeria.

I stronią od nas, a chcą — tylko niby łaskę robią.

I jeżeli już która chętnie się z nami bawi, to gorsza niż my: bo i łobuz, i inne przywary ma dziewczyńskie — też.

No, tak.

Są jakieś delikatniejsze. Bo i sukienka, i kokarda, i koraliki, różne ozdóbki ponawieszają. Ładnie wygląda. A gdyby chłopiec — byłoby śmiesznie. Bo są i chłopcy z długimi włosami. Jak laleczki. Czy oni się wcale nie wstydzą?

No, tak.

Ale dlaczego mamy im ustępować? Że dziewczynki nie wolno uderzyć ani pchnąć. Zaraz powiedzą:

Dziewczynka.

I to w nas żal wytwarza i zniechęcenie. A nawet wrogość.

Bo co?

Jak w szkole uczą się razem chłopcy i dziewczyny i chłopiec się pani poskarży, zaraz mówią:

— Ty, chłopak, a nie możesz sobie z dziewczynką poradzić?

Kiedy tak, to sobie na drugi raz radzę. Więc znów awantura. I nie wiadomo, co naprawdę robić.

Gdyby dorośli nie przypominali ciągle, że to chłopiec, a to dziewczynka, my byśmy pewnie zapomnieli. Ale gdzie tam: czy dadzą zapomnieć. Niby mówią, że nie ma różnicy, a tymczasem wychodzi przeciwnie.

Przykro mi, że tak muszę myśleć, ale trudno. Nie mogę kłamać. Marychna nie jest przecie winna. A może naprawdę tylko w Warszawie tak jest?

A ona napisała. Naprawdę napisała. Dotrzymała słowa. Przysłała ostrobramską pocztówkę. I adres, i markę97, i wszystko. Nie wstydziła się pisać do chłopca.

Ona śmiała.

I śpiewać się nie wstydzi, i pierwsza powiedziała, że będzie tańczyła.

I naprawdę napisała. I mam razem z kartką i listkami. Jeden listek się złamał.

I była wycieczka. Nie koleją, ale przez most do parku. Przyjemnie było.

Chcieliśmy iść czwórkami środkiem ulicy, nie pchać się parami, żeby potrącali. Ale pani nie pozwoliła. I słusznie. Bo zaraz złamią szeregi i wyjdzie bałagan. Ten kopie z tyłu, ci znowu się wloką, jeden w prawo, drugi w lewo. Nawet parami nie idą, żeby były równe odstępy i w nogę.

Dobrze było. Dwa wozy i samochód się zatrzymały, jakeśmy przechodzili przez jezdnię. Przyjemnie jakoś, że i my przecie coś znaczymy, że się muszą zatrzymać.

Idę z Mundkiem w parze. Bardzo ważne wybrać dobrą parę i wiedzieć, kto przede mną, kto za mną.

Najładniej było na moście, bo woda zamarzła.

— A są tacy, co się kąpią w przeręblu.

— A ty byś się nie bał?

— A czego?

— Nnoo, zimnoooo.

— To co, że zimno?

Przecie przyjemnie się wypróbować albo pokazać, że się nie boję.

— Z wody może się zrobić lód albo para.

— Dziwne?

— A to nie dziwne, że mucha może chodzić po ścianie, a ryba w wodzie oddycha.

— Albo żaba. Z kijanki się zrobi, i koniec.

I tak myśmy się zamyślili. Niby, że kto mógł tak wszystko zrobić? Bo jeśliby Boga nie było, no to kto?

I rozmawialiśmy z Mundkiem, że niby mamy łódkę — wzięliśmy chleba, sera, jabłek — i w podróż do Gdańska. Przez jakie dopływy Wisły, niziny i wzgórza płyniemy, obok jakich miast historycznych.

Rozmawiamy na żarty, a jest jakby lekcja, jakby egzamin.

Dobra jest szkoła. Pozwala człowiekowi myśleć długo o różnych rzeczach. Jednego się dowiem na geografii, drugiego na przyrodzie, na historii — i nie spodziejesz się nawet, jak się wszystko to w myśleniu przydaje...

— Do Gdańska czy do Krakowa?

— Eee, pod wodę trudno.

— No, a motorówką.

Mogłaby każda szkoła mieć jedną szalupę. Stałaby w porcie, a my stoimy na warcie. Co dzień czterech innych na zmianę: dzień i noc. A niech Wisła ruszy, zaraz się żagle rozwija — i dalej w drogę.

Jedna klasa tydzień, druga tydzień. I na zmianę: w kajucie, przy żaglach, przy sterze.

Bo już sami nie wiemy, czy to ma być żaglowiec, statek, motorówka, czy krypa albo nawet tratwa.

A słońce ładnie lśni się na śniegu.

I w parku bielusienieczko.

Dopiero się gonimy. Aż niektórzy palta chcą rozbierać. Pani nie pozwoliła. Przecie w bieganiu ciepło. Przecie na podwórku bez palt się bawimy.

Nie bardzo się naprzykrzamy, bo nie chcemy, żeby pani krzyczała. Najgorsza jest złość, jak ma być przyjemnie.

Pani skrzyczy jednego, a przykro wszystkim. U dorosłych rzadko się zdarzy awantura podczas zabawy. A u nas najczęściej. Zawsze się taki znajdzie.

A dziś Malicki. Kazała mu pani iść z Rudzkim. Od razu nie chciał; bo się nie lubią. I tamten całą drogę go pchał. Pani się rozzłościła, że idziemy jak banda, i więcej z nami chodzić nie chce, że ludzie się oglądają i wstyd. A Malicki na złość włazi pod dorożki i pani się boi, że go przejadą. No, przecież co dzień sam idzie i wraca ze szkoły i nikt go nie pilnuje. Więc niechby sam sobie szedł. No, wiem, że nie można, bo jak jednemu pozwolić, zaraz inni się porozłażą.

I w parku nie zebrali się zaraz, trzeba było zaganiać do domu. Już jak tyle drogi zrobiliśmy, chcieliśmy dłużej pobyć. Ładnie było i nie chce się wracać. I tak. Jedni się posłuchali i stają. Ale widzi, że pary nie ma, więc nudno stać samemu albo idzie go szukać. I widzą, że inni się bawią, a im nogi marzną. Więc się niecierpliwią:

— Chodźmy już.

Żałują, że posłuchali i od razu się ustawili. Tamci latają, a oni patrzeć się muszą, jak pani się irytuje.

Postoją, postoją, znów się wymykają. A ci znów widzą, że mało się zebrało, więc się nie spieszą. Każdy chce być ostatni, żeby nie czekać.

Ja bym się tam nie złościł. Gdyby pani od razu ruszyła, żeby choć z trzema parami, inni musieliby przecie dogonić i po trochu by się zebrali. Może tam który powie:

„Niech idą. Sam trafię do domu”.

Pewnie by się bał sam zostać, bo będzie miał karę, i też by dopędził. A jak nie, to on jeden. Nie wolno się zaraz na wszystkich obrażać.

Gdyby się dorośli nas zapytali, my byśmy niejedno dobrze doradzili. Przecie my lepiej wiemy, co nam dolega, przecie my więcej czasu mamy, żeby patrzeć i myśleć o sobie, przecież my lepiej siebie znamy, więcej razem jesteśmy. Jedno dziecko wiele może nie wiedzieć, a w gromadzie zawsze się ktoś znajdzie, co lepiej rozumie.

My jesteśmy rzeczoznawcy naszego życia i naszych spraw. My tylko milczymy dlatego, że nie wiemy, co wolno mówić, co nie. My się boimy nie tylko dorosłych, ale więcej jeszcze kolegów, którzy nie chcą porozumienia, nie chcą porządku, wolą w mętnej wodzie kłótni i niezadowolenia łowić ryby własnych korzyści. Gdybym był dorosły, powiedziałbym:

„Anarchia i demagogia”.

Bo jaka tam solidarność! Każdy ma jednego, kogo bardzo lubi, kilku miłych, kilku niemiłych czy obojętnych i paru wrogów.

Może się zdarzyć jaki wyjątkowy, co go wszyscy lubią albo wszystkich lubi. A tak to najwięcej się tylko boją. Kto silny, może się rozporządzić i robić, co chce. Albo jak się znajdzie taki, kogo pani albo pan bardzo lubi.

Więc w powrotnej drodze ze spaceru powiedziałem Mundkowi o Marychnie z Wilna.

— Wiesz, Mundku, dostałem z Wilna pocztówkę. Kwiaty. Niezapominajki. Bardzo ładna pocztówka.

A potem:

— Od jednej dziewczynki.

Powiedziałem, jak się nazywa i w którym jest oddziele98.

— Tylko pamiętaj, że to tajemnica.

Powiedziałem, że z nią tańczyłem na imieninach i że ładnie śpiewa.

I że ma ciemne włosy.

— Widzisz, Mundek. A ty się wtedy gniewałeś, że Bączkiewiczowi wpierw powiedziałem o Łatku. Przecie musiałem, bo mi nie chciał pożyczyć. I wtedy jeszcze dobrze ciebie nie znałem.

No więc wzięliśmy się za rękę i już tak idziemy. A on mówi, że i jemu się jedna dziewczynka podoba.

— Bo zawsze smutna.

— A moja Marychna musi być wesoła.

Na moście niceśmy99 już nie mówili. Dopiero później:

— Czy ty się nie gniewasz, że ja wtedy na ojca twojego powiedziałem?

Myślałem, że nie usłyszy, bo akurat samochód ciężarowy jechał. Wojskowy samochód — ciężki. Łańcuchy tak brzdękały. Siedziało na nim trzech żołnierzy, a szofer był w cywilnym. Nie wiem dlaczego. A jeden żołnierz trzymał psa. A pies oparł się łapami o poręcz i głowa mu podskakiwała. Taką miał przestraszoną minę.

No i Mundek usłyszał.

— Nie gniewam się — powiada — tylko ty tak nie mów. Bo przykro. Zdaje mi się, że ojciec może być nie wiem jaki. No i każdy wie, jaki jest. A nieprzyjemnie, jeżeli kto powie.

— Ja ci nie chciałem dokuczyć — mówię. — Tak mi się tylko wymknęło.

— Przecież wiem — mówi Mundek.

No i teraz już jestem przyjacielem z Mundkiem. Pocztówkę mu też przyniosę i pokażę.

Przeprosiliśmy się za tamto, powiedziałem mu sekret, żeby nie myślał, że tylko o nim chcę wszystko wiedzieć.

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21
Idź do strony:

Darmowe książki «Kiedy znów będę mały - Janusz Korczak (czytaj ksiazki on line TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz