Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
Już następnego dnia chciał zaprosić ich na przejażdżkę autem. Przypuszczał, że Brandeis odmówi. Lecz Brandeis przyrzekł.
Co prawda następnego dnia przeprosił Bernheima i prosił go, by pojechał z Lidią. Pędzili z szybkością siedemdziesięciu kilometrów na godzinę. Jest to szybkość, którą w podobnych wypadkach zapisują wszyscy współcześni pisarze, którzy studiowali stosunek pomiędzy ludzkim sercem a motorami. Paweł zaczął po ślubie znowu interesować się współczesną literaturą, a nawet obcować z pisarzami i znał się znakomicie na eksploatacji piękności przyrody przy pomocy przyśpieszonego tempa. „Co drugi dzień pędzę tak przez świat” — mówił do Lidii. — „Dopiero auto nauczyło nas patrzeć należycie na przyrodę. Cudownie jest pochłaniać ulice, drzewa, domy. Mój szofer jest tchórzem. Boi się przekroczyć pięćdziesiąt pięć lub sześćdziesiąt kilometrów. Lecz ja myślę: kto szybko pracuje, musi szybko używać. W niebezpieczeństwie znajdujemy się przez cały dzień, nawet gdy siedzimy spokojnie w biurze. Lecz niech mi pani wierzy: nie chciałbym żyć bez tego niebezpieczeństwa”. — „Pan z pewnością był na wojnie?” — „Cztery lata. Kawaleria”. — „Jeździ pan chętnie konno?” — „Raz albo dwa razy na tydzień. Chciałaby się pani wybrać na spacer?” — „Boję się czegoś”. — „Chyba nie w moim towarzystwie? Damy pani łagodne zwierzę!” W Lidii Markownej obudziły się wspomnienia serii fotograficznej „Dama na koniu”, która ukazała się na błyszczącym, niebieskozielonym papierze w pierwszorzędnym czasopiśmie mód, obok innej serii „Matka i dziecko” i trzeciej „Małżeństwa z towarzystwa”. Widziała dyskretny tekst pod zdjęciami: „Pani generalna dyrektorowa Blumenstein” i „Hrabina von Hanau-Lichtenstern jako amazonka” albo „Ranna przejażdżka”, albo „Na męskim siodle”. Wszystkie te wyobrażenia o wytworności, które z braku żywego materiału zdawały się ukrywać na kliszach fotografii, w pokojach redakcyjnych ilustrowanych pism i w pracowniach fotograficznych towarzystw filmowych, odżyły w mózgu Lidii Markownej i roznieciły w niej towarzyską ambicję. Czy istnieje gdzieś córka zegarmistrza z Kijowa, która nie uległaby takim pokusom? Ojciec jej był bowiem zegarmistrzem. Ona zaś już w młodych latach czuła się powołana do wstąpienia do wyższej klasy społecznej, a wiersze Puszkina oraz przeciętny talent aktorski miały jej w tym pomóc. Ojciec jej umarł w tym lecie, w którym Nikołaj Brandeis zdezerterował. Ona uciekła. Dostała się jako kelnerka do rosyjskiej restauracji, gdzie zdobyła sobie famę księżniczki, mianowicie dlatego, że nie przyjmowała napiwków i ponieważ wyobraźnia gości domagała się jaskrawych przykładów okrutności rewolucji. Była to restauracja, w której kilku emigrantów, dawnych aktorów, założyło „Zielonego Łabędzia”.
Tak zatem okrężnymi drogami spełniło się jej życzenie. Nie był to wprawdzie moskiewski teatr akademicki, do którego wstąpiła, w każdym razie jednak teatr. Ponieważ wszyscy towarzysze żyli parami, a ona jedna i Gregori, kozak, spali oddzielnie, położyła się, po pewnym wahaniu, do niego. Zespół oszczędzał sobie czynsz za pokój hotelowy. Gdy poszła za Brandeisem, przeczuwała fantastyczną karierę. Lecz zamiast przy pomocy bogatego i zakochanego mężczyzny dostać się wreszcie do wymarzonych sfer „wielkiego świata” — jak się spodziewała — została sama zakochaną dziewczynką milczącego, a więc niebezpiecznego, niezrozumiałego i wiecznie dalekiego władcy. Zazdrosna była o te długie dnie, które Brandeis gdzieś spędzał, nie wiadomo gdzie. Zabronił jej bowiem odwiedzać siebie w ciągu dnia. Rozważała, czy powinna by zapytać o to Pawła. Czy Brandeis miał jeszcze inne kobiety? Śniło jej się czasami, że w kilku domach więzi więcej kobiet, podobnie jak ją. Czy nie będzie zazdrosny?
— Pan Brandeis nie będzie chyba zazdrosny? — zapytał nagle Paweł, z owym cichym, ostrożnie próbującym szyderstwem, z jakim zawodowi uwodziciele mówią o nieobecnych rywalach.
— Nie! — odrzekła.
— Ja na jego miejscu byłbym!
Lidia była mu wdzięczna. Kobiety wierzą zapewnieniu, które w danej chwili im jest potrzebne. Od wieków uwodzi się je kłamstwami, a nie prawdami. Nigdy od Brandeisa nie słyszała komplementu. Szybko zapytała:
— A pana żona? — i żałowała natychmiast pytania.
— Moja żona? — powtórzył zdumiony Paweł, jak gdyby o niej zupełnie zapomniał. — Musi ją pani poznać! — rzekł.
Postanowiła zapytać potem pana Brandeisa, czy pani Bernheim jest przystojna, mała, subtelna czy duża; blondynka czy brunetka. Jak wszystkie kobiety, wówczas dopiero była uspokojona, gdy prócz mężczyzny, którego znała, wiedziała również coś o żonie do niego należącej lub chociażby pozornie do niego należącej.
Wracali wolno do miasta, gdyż wieczór był chłodny.
— Czy pani tańczy? — zapytał Paweł, myśląc o najbardziej dyskretnej możliwości zbliżenia się do ciała tej kobiety.
— O — odrzekła niewinnie i nie oceniając następstw — od „Zielonego Łabędzia” nie tańczyłam!
— Co znaczy Zielony Łabędź?
— To jest kabaret.
— No i?
— Ja tam występowałam!
Jego rozczarowanie było bezgraniczne. Nie byłoby większe, gdyby mu ktoś powiedział, że jego żona nie pochodzi z Endersów. Takiego człowieka jak Bernheim nic nie może tak zmartwić, jak wiadomość, że nie siedzi w aucie z księżniczką, lecz z aktorką.
— Oo! — rzekł. I jak niegdyś na balu maskowym stracił nagle zdolność kontynuowania poufałych zbliżeń wobec panny Enders, tak tu na odwrót, stracił zdolność utrzymania dystansu. Mechanicznie przysunął nogę do kolana towarzyszki. Przestał mówić. Zatrzymał wóz i nie powiedziawszy słowa, spróbował objąć Lidię ramieniem.
Pojęła sens jego ruchu, a po chwili również przyczyny, które ten ruch spowodowały. Czuła ten sam niemy, zrozpaczony wstyd, gdy ją Grisza sprzedał Brandeisowi. Lecz dziś nawet okrzyk jej się nie udał. Było to jak gdyby serce jej przyzwyczaiło się już do cierpliwego znoszenia wstydu. Nie była to nowa, pierwsza obelga, której właśnie doznała, lecz wtórna, wspomnienie o tamtej. Nie z rozpaczy, lecz z instynktownej potrzeby bronienia się, wybuchła cichym szlochem. Łzy są jedyną bronią bezbronnych.
Trwało parę minut, zanim Paweł Bernheim pojął, że obraził Lidię. Tak jak jego matka mogła przypisywać urzędnikowi państwowemu inną jakość poczucia honoru, niż nauczycielowi domowemu, tak syn jej Paweł nie pozwalał aktorce czuć się obrażoną w ten sposób, jak księżniczce z Kaukazu lub urodzonej Enders z Nadrenii. Wszelako, gdy przypadek mógł matce tu i ówdzie odmówić racji, jego pogląd o odmiennym klasowym poczuciu honoru u kobiet świadczył o ignorancji, którą dzielił ze wszystkimi swoimi kolegami, uwodzicielami. Gdyż nic nie jest tak bardzo niezależne od stanu, klasy, rodziny, zajęcia i wychowania, jak pojęcie czci u kobiety. Przy tej samej okazji obrażają się księżniczki, co i prostytutki. Te same słowa schlebiają księżniczkom, co i prostytutkom. W tej chwili, w której pojął, dlaczego jego towarzyszka płacze, żałował swego postępowania, gdyż był dobroduszny i zły z powodu „popsutej okazji” — jak brzmi żargon mężczyzn z wyższej sfery — towarzyskiej. Zatrzymał wóz. Lidia opuściła auto, nie patrząc na niego, ze spuszczoną głową. Szła przed siebie, nie patrząc na drogę. On mówił coś, lecz ona nie słuchała. Wstyd napełnił ją ogłuszającym szumem. W końcu zorientował się, że niczego już nie naprawi. I skierował znowu uwagę na swego Packarda, którego zostawił na środku gościńca. Zawrócił, wjechał w boczną ulicę i poddał się wstrząsającemu uczuciu, że poniósł klęskę.
Sentymentalność jest siostrą brutalności. I nic nie jest bardziej zrozumiałe, jak fakt, że Paweł Bernheim przez całą drogę powrotną myślał o Lidii z żalem i zakochany. Wydawała mu się bardziej godna pożądania niż pierwej, i w tym stopniu cenniejsza, w jakim miał pewność, że ją ostatecznie stracił.
W domu spoczęło jego pierwsze spojrzenie na dużej fotografii jego żony. Uważał, że Irma jest nudna, ociężała i że ma za grube kości. Sport uczynił jej muskuły bardziej męskimi — sądził — jej barki o dwa centymetry za szerokie. Jej ręce były duże, mocne i suche. Lidia była subtelna, gibka; a skóra jej miała prawdopodobnie żółtawy ton i gładką powierzchnię. Piersi ciemnobrunatne księżyce. Dreszcz spłynął po jego plecach.
Lidia długo czekała na Brandeisa. Przyszedł późno, około północy. Widział jej zaczerwienione oczy, nie pytał o nic i znowu poszedł.
Była to jedna z nocy, które miał zamiar przespać w obojętnym pokoju hotelowym.
Wszystkie gościńce świata są do siebie podobne. Wszyscy mieszczanie całego świata są do siebie podobni. Synowie są podobni do ojców. A kto posiadł tę prawdę, mógłby rozpaczać z powodu zupełnego braku widoków, ażeby przeżyć kiedykolwiek jakąś zmianę. Co więcej. Im bardziej się zmieniają mody, formy rządu, styl i smak, tym bardziej wyraźnie we wszystkich formach występują wieczne prawa; prawa, na podstawie których bogaci budują domy, a ubodzy chaty, bogaci noszą ubrania, a biedni gałgany. Oraz owe prawa, według których bogaci i nędzarze kochają, rodzą się, chorują i umierają, modlą się i nie tracą nadziei, rozpaczają i usychają.
Przechodzimy do zaznajomienia się z domem wzbogaconego Pawła Bernheima. Jest przy tym rzeczą ważną przypomnieć sobie dom jego ojca. Stary Bernheim kazał ściąć drzewa i usunąć mur, a młody wzniósł mur i zasadził w dziewiczej ziemi stare, rozłożyste drzewa. W jego ogrodzie nie było już karłów. Bo też firma Grutzer i Sp. nie wyrabiała więcej karłów, lecz kobiece figurki o pewnym kolczastym charakterze, z cienkiej, mlecznobiałej, pustej wewnątrz porcelany. Członki tych figur przypominały kształt igieł świerkowych. Piersi były niby małe piramidy, brzuszki podobne do równoległoboków, łokcie niby ostrza lanc, a we troje zgięte kolana przypominały modele medyczne, mające unaocznić następstwa krzywicy.
Pół tuzina takich figur można było oglądać w przedpokoju Bernheima. Były to podarki pana Karola Endersa i świadczyły o jego modnym smaku, albo dokładniej: o trudzie, jaki sobie zadawał, ażeby udowodnić swój nowoczesny smak. Niewątpliwie owe karzełki, co stały w starym domu Bernheimów, podobałyby mu się lepiej. Ale on byłby gotów litościwie nimi wzgardzić. Gdy Karol Enders kupował obraz, zważał na to, ażeby obraz nie odpowiadał jego rozumowi i jego zmysłom. Wówczas był pewien, że kupił nowoczesne i wartościowe dzieło sztuki. Długie ćwiczenie doprowadziło go do tego, że jego ocena zaczynała się automatycznie wtedy, gdy jakiś przedmiot pobudzał jego niechęć. Oraz do tego, że odnosił się z podrażnioną nieufnością do wszystkiego, co mu się podobało. Tej to metodzie zawdzięczał sławę posiadania „nieomylnego smaku”, jął zatem przeciwdziałać swojemu wrodzonemu smakowi. Jemu zawdzięczał Paweł styl willi, urządzenie i dzieła sztuki. Dom wyglądał jak okręt bez tramu. Tylko okna, wysokie i sięgające aż do strychu, tak że mogły być użyte jako drzwi, przypominały, że to jest dom mieszkalny. Zresztą był otynkowany na biało i stojąco żeglował w dal. Półkolisty wykusz, gdzie w lecie można było spożyć śniadanie — a nawet należało to czynić — z zewnątrz tak wyglądał, jak gdyby mieścił w sobie kabiny luksusowe. Dach nad wykuszem przypominał kapitański mostek. Na pierwszym piętrze ściany były głębsze, a okna zgrabniejsze. Były ocienione szerokimi, kamiennymi, płytkimi brzegami dachu. Powyżej był tylko jeszcze strych, niski łuk z wielu szerokimi i wąskimi oknami, służącymi chyba jedynie do tego celu, ażeby w razie potrzeby wywiesić tam chorągwie. Park był duży. Parę transplantowanych drzew trzymało się w pobliżu domu, jakby w obawie przed nagą rozległością ogrodu. Dom ten zdawał się zawierać więcej „światła, powietrza i słońca” (trzy elementy nowoczesnej architektury, święte dla pana Endersa) niż cały świat. Odnosiło się często wrażenie, że pokoje te były napełnione prywatnym słońcem, gdy niebo było zachmurzone, a powietrze jak gęsta mgła. Najchętniej przesiadywał
Uwagi (0)