Darmowe ebooki » Powieść » Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 23
Idź do strony:
węgierskiej restauracji.

Tekely miał stałe miejsce za parawanem, lecz naprzeciw lustra, w którym odbijał się bufet i wejście. Uważne lustro. Tekely wybrał to miejsce z obawy przed wierzycielami, szukającymi go również w restauracji. Zatrzymał to miejsce z wdzięczności, chociaż obecnie nikogo się nie obawiał, oraz z pietyzmu, jaki odczuwa niekiedy amerykański miliarder dla starych miejsc, gdzie jako kolporter rozpoczął swoją drogę. Tak mógł więc momentalnie zauważyć wchodzącego Pawła Bernheima. Tekely wstał i podszedł do gościa. Poruszał się w tej restauracji ze swobodą właściciela. — Czy można gratulować? — Jak gdyby od kilku dni czekał na zjawienie się Bernheima, ażeby zadać mu to pytanie.

— Jeszcze nie dziś!

— Ach, wiem, pan czeka na odpowiedź Brandeisa.

— Otrzymałem ją wprawdzie już — rzekł Paweł Bernheim i żałował, że przyszedł do Tekely’ego. Tak jest, to była bezczelność ze strony tego Tekely’ego — wiedzieć o wszystkim. Nie użyczył Bernheimowi tej przyjemności, by mógł wszystko pomału opowiedzieć. Doktor König byłby się inaczej zachował. I żeby móc szybko zapomnieć o tym, że nie można było temu Tekely’emu odmówić pewnej zasługi w szczęśliwym zrządzeniu losu, dodał Bernheim natychmiast: — Gdybym nie był pana wówczas przypadkowo spotkał... — jestem panu właściwie wdzięczny!

— O, to nie był przypadek — odpowiedział Tekely, przewidując niewdzięczność — pan odwiedził mnie przecież celowo! Chciałbym pana prosić, ażeby pan wspomniał moje nazwisko, gdyby pan przypadkiem mówił z panem Brandeisem o owej gazecie dla domów towarowych, o której panu ostatnio opowiadałem.

— Tak, tak — przyrzekł Bernheim szybko i popatrzył na zegarek, ażeby przygotować wczesne odejście.

— Musi pan odejść — rzekł Tekely, który wiedział, że nie należy zatrzymywać śpieszącego się człowieka, gdy zabiegamy o jego przyjaźń. — Ale niech pan nie zapomni!

— Nie! — rzekł Bernheim zmieszany i poszedł. Znowu miał to przykre uczucie, że uległ silniejszemu; zaczął obawiać się zależności od tego Tekely’ego. Był niezadowolony, jak zawsze, gdy bezsilny, zmuszony był odegrać poniżającą, nieprzyjemną rolę. Jak często to się zdarzało! Na szczęście zapominał o tym szybko. W wiernej pamięci zachowywał tylko sceny, w których odgrywał świetną rolę. Posiadał zdolność rozmyślania nad przykrymi sytuacjami w tak czarujący sposób, że po kilku dniach przybierały trochę niepodobną, lecz wesołą fizjonomię. Jedyne okropne przeżycie, którego nie mógł zapomnieć było owo spotkanie z kozakiem podczas wojny. Gdy dostarczał nowego dowodu słabości, wyłaniało się, jak stara rana wciąż się odnawia, gdy ją zadraśniemy. I teraz, gdy pożegnał Węgra, myślał o Nikicie. Przez chwilę zatopił się w bolesnej wizji, że ów Nikita wiecznie trwa, że przybiera różne kształty, że jest identyczny z Węgrem, identyczny z Brandeisem, a nawet z panem Endersem, wujem Irmy.

Paweł szukał lekarstwa przeciw tej wizji. Znał z doświadczenia różne środki na przygnębiające myśli, jak chory, który wypróbował już wszelakich leków przeciw napadom boleści. Wsiadł do auta, pojechał do domu, spakował pośpiesznie ręczną walizkę i udał się na dworzec. Sam sobie gratulował tego pomysłu, ratującego go przed bezsenną nocą. Wyjechał do matki.

Pani Bernheim zlękła się, gdy ujrzała Pawła o tak wczesnej porze. Stała w kuchni, doglądając, jak dziewczyna przygotowuje śniadanie. Paweł przypomniał sobie, że dawniej, za życia ojca, dostawała śniadanie do łóżka. Siedziała wtedy wyprostowana, oparta o cztery poduszki pod bladoniebieskim baldachimem i przybierała swoją „królewską postawę”. Szeroka taca sięgająca aż do piersi, ukrytej za chmurą koronek. W na wpół ciemnym pokoju, do którego słońce poranne wpadało przez kraty żaluzji wąskimi jaskrawymi pasmami, unosiła się delikatna woń wody kolońskiej i cytryny. Wspomnienie tych poranków było bolesne, jak wspomnienie straconego szczęścia. Obecnie matka stała w szlafroku z brunatnego aksamitu. Szlafrok był w górze rozpięty i matka musiała przytrzymywać brzegi rękami. Od wybuchu wojny, od kiedy zaczęła oszczędzać, uważała codziennie rano, żeby dziewczyna nie zużywała za wiele kawy.

— Anna weźmie jeszcze jedną łyżkę kawy, ale nie stołową łyżkę! — zawołała, gdy Paweł nadszedł. Mimo że zlękła się nieoczekiwanego przyjazdu, cieszyła się, że syn nie przyjechał o pół godziny później. Trzeba by było jeszcze raz zapalić gaz.

Na jej skroniach leżały dwa pasma siwych włosów, jak dwa strumienie trosk i dwa trakty starości. W białym świetle kuchni, bijącej bezlitosnym, twardym i zimnym blaskiem kafli, twarz pani Bernheim była blada i zniszczona, jak gdyby można było rozebrać ją na poszczególne części — mocny, kwadratowy podbródek oderwać od warg, nos od policzków, czoło od głowy. Siwiejące brwi zdawały się starsze od włosów, jak gdyby pochodziły z dawniejszych czasów niż oczy, w których dawne jeszcze mieszkało piękno, bezcelowe, jak tolerowany ledwie lokator, leżały pomiędzy woreczkami nabrzmiałymi od łez i snów. Głos matki wydawał się Pawłowi o parę stopni zbyt przenikliwy, w pamięci miał łagodniejszy. Jak gdyby wczesny ranek był powodem tej ostrej jasności i jak gdyby wynikała z twardego połysku kafli. Pod garnkiem na kuchni płonął gazowy, zimny, niebieskawy ogień, jak za szklaną szybą. Paweł nie przypominał sobie, żeby kiedykolwiek o tej godzinie był w kuchni. Było to małe odkrycie. Miał wrażenie, że odkrył ślad zatroskania tego domu, źródło wszystkich zmartwień — kuchnię.

Pani nadradczyni przyszła później, o wiele później. Rano szła o lasce, stopniowo przyzwyczajała się do chodzenia, do ruchów, których domagał się dzień, po bezruchu nocy. Cały ciężar jej starego ciała opierał się na lasce; nogi tylko szły za ciałem. Była dla Pawła uosobieniem smutku, który spadł na ich dom. Bał się jej.

Pośpiesznie zjadł śniadanie i poszedł do miasta. Miał wrócić dopiero po południu. Wydawało mu się niemożliwością brać udział w przedpołudniowej krzątaninie domowej. Podczas gdy bezmyślnie, zmęczony, niewyspany posuwał się pustymi ulicami, wpadło mu na myśl, że matka mogłaby w tym dniu umrzeć. Wyobrażał sobie zmarłą matkę i nie czuł smutku. Usiłował wytłumaczyć sobie tę obojętność i przyłapał się na tym, że życzył sobie śmierci matki. Wykluczone, by mogła żyć razem z Irmą. Wykluczone, by Irma zamieszkała w tym domu.

Wrócił do domu przed wieczorem. Zawiadomił matkę o swoich zaręczynach, o mających się odbyć zaręczynach z Irmą Enders. „Enders” — rzekła matka i podniosła lorgnon, jak gdyby mogła z twarzy Pawła wyczytać pochodzenie rodziny Endersów. Nie, nie była zachwycona. Nie znała tego nazwiska.

— To są najbogatsi ludzie w kraju — objaśniał Paweł. Myślał przy tym o skąpstwie jego matki. Mylił się. Syn jej należał do innego działu, poruszał inną namiętność. Po raz pierwszy od wielu lat mogła pani Bernheim wygłosić zdanie:

— Pieniądze to nie wszystko, Pawle!

Był zaskoczony.

— To jest wielkie szczęście, matko! — rzekł Paweł.

— To można powiedzieć dopiero po dziesięciu latach — odpowiedziała z mądrością, która nie od niej pochodziła, a która zdawała się wypływać z uczuć matczynych w ogóle.

Paweł przyrzekł przyjechać z narzeczoną. — Przywieź ją! Przywieź ją! — rzekła pani Bernheim.

Lecz nie przywiózł jej. Ani teraz, ani później.

W międzyczasie zaszło coś nowego.

XVI

Amnestia umożliwiła Teodorowi Bernheimowi i jego przyjacielowi Gustawowi powrót.

Przyjechali do Niemiec w ponure przedpołudnie, ze słonecznych i jasnych Węgier, gdzie wiosna już była zadomowiona i z otoczeniem oswojona. Sama przyroda czuwała nad tym, ażeby w powracających do kraju odżyła tęsknota za przyjemnym wygnaniem. Gustaw miał czerwoną, opaloną twarz i zdrowe, szybkie, pewne siebie ruchy. Był tylko posłuszny nakazowi dobrej formy, skoro wrócił do Niemiec. Teodor był blady i roztargniony, ręce miał niepewne, a okulary stłuczone. Odczuwał je jako uszkodzony organ, a nie jako popsuty instrument. Na jego słabych barkach spoczywał okrutny ciężar zmiany: powrót do straconej ojczyzny. W takim położeniu mężczyzna i Niemiec powinien był być rozrzewniony i wesoły, zgorzkniały, ale w pełni sił i nadziei. Jaka moc zobowiązań! Od czasu do czasu spoglądał Teodor na towarzyszy podróży, ażeby zobaczyć, czy wywiera na nich wrażenie. „Ze wszystkich tych ziomków — rzekł do Gustawa — nikt tyle nie przeszedł, co my. Idą za swoimi interesami, jak gdyby nic się nie stało, każdy z nich myśli o swoich zasługach, nikt o Niemczech”.

— Nie pleć! — odpowiedział Gustaw.

Teodor milczał. Od dawna już, od dnia, w którym opuścili kraj, nienawidził swego towarzysza Gustawa. Gustaw właściwie spowodował tę ucieczkę. Gustaw pchnął go do zbrodni i na wygnanie; Gustaw dobrze się czuł na obczyźnie. Gustaw był obojętny; Gustaw nie miał żadnej myśli, Gustaw nie czytał książek, Gustaw nie lubił rozmowy, Gustaw wyśmiewał Teodora; Gustaw nie miał wobec Teodora respektu. Gdyby Teodor miał możność oderwania swoich uczuć od swego światopoglądu, byłby musiał przyznać, że bardziej nienawidził swego towarzysza partyjnego niż swoich politycznych przeciwników. Musiał jednak spotkania, uczucia, wydarzenia pogodzić ze swoim przekonaniem, z Niemcami, Żydami, ze światem, z wewnętrznymi i zewnętrznymi wrogami; z Europą. Z tych to względów trzymał się Gustawa. Z tych to powodów wciąż podejmował dyskusję, na którą Gustaw miał wieczną odpowiedź: „Nie bredź!”. Gdyby Gustaw nie był „chłopem z kościami” — myślał Teodor — wzgardziłbym nim. A że Gustaw był „chłopem z kościami”, musiał go uznać.

Na dworcu pożegnali się. Tu kończyło się wygnanie. Wspólnota przekonań i życie na obczyźnie nie było jednak tak silne, jak myśl o domu rodzinnym, która ich opanowała w chwili, gdy oddali bilety kolejowe. Miasto rodzinne płynęło na ich spotkanie. Składało się z tysiąca nienazwanych prywatnych zapachów, niemających nic wspólnego z polityką ani z narodem, który tu mieszkał; ani z rasą jego obywateli. Składało się z tysiąca nienazwanych, lecz określonych szmerów, które w pamięci ich żyły zmieszane z dzieciństwem aż do tej godziny. Utajone dotychczas, odpowiedziały nagle i z siłą, siostrom swoim, szmerom miejskim. Miasto wysyłało im naprzeciw jedną znaną ulicę po drugiej, a na tych ulicach nie było niczego publicznego, żadnego ideału, poglądu, namiętności, niczego poza prywatnym wspomnieniem. Zdrowszy Gustaw poddał się im, zapomniał, dlaczego ojczyznę porzucił i dlaczego obecnie wraca. Teodor jednak uważał, że nie odpowiada jego godności zajmować się teraz prywatą. Stawiał opór wspomnieniom, szmerom, zapachom. I teraz nawet udało mu się uważać siebie za reprezentanta życia publicznego, swój powrót za obowiązek narodowy, miasto rodzinne za ziemię zroszoną krwią niewolników. A gdy wreszcie skręcił w ulicę, skąd widoczny był ich dom, był tylko ciekaw zobaczyć matkę i poznać troskę, spowodowaną jego długą nieobecnością; tylko ciekaw.

Stała na progu, oczekując go. Zapomniała wszystkie sceny i wszystkie godziny, w których jej matczyna troska z powodu nieudanego syna zamieniła się we wrogie, a mimo to troskliwe szyderstwo. Widziała powracające dziecko, nic więcej. Godzina jego powrotu uderzała lekko o godzinę jego urodzin, dotykała dawno przebrzmiałych bólów w łonie i sercu.

Trzymała go w objęciach, nie całując go. Głowa Teodora wisiała nad plecami matki. Do jego oczu napłynęły łzy, serce biło i z zaciśniętymi zębami, z szeroko otwartymi oczyma za pękniętymi szkłami, usiłował trzymać się „po męsku”. Rozczulenie ani miłość matki nie były po jego myśli. Byłoby mu przyjemniej, gdyby go matka była przyjęła tak chłodno, jak go niegdyś chłodno pożegnała.

— Schudłeś — rzekła matka.

— Jasne — odrzekł, nie bez ukrytego wyrzutu w głosie.

— Posyłaliśmy ci za mało pieniędzy! — biadała matka.

— Otóż właśnie! — potwierdził.

— Biedne dziecko! — zawołała.

— Tylko bez frazesów, matko! Zamów dla mnie kąpiel!

— Powiedz parę słów, Teodorze; jak tam żyłeś?

— Jak pies, w głupim kraju, a pluskwy — coś obrzydliwego!

— Pluskwy?! — zawołała pani Bernheim.

— I wszy! — uzupełnił Teodor z satysfakcją.

— Na miłość Boga! Teodorze, musisz natychmiast przebrać się.

Poszła do kuchni. „Anno, zrób kąpiel; dziesięć polan wystarczy; ale przynieś jeszcze węgla z piwnicy, masz klucz”. Od wojny pani Bernheim nie oddawała nigdy służącej kluczy do piwnicy.

Poszła z synem do łazienki, nie chciała zostawiać go samego. Czekała, póki się nie rozbierze, czyhała na sposobność, ażeby mu pomóc. Była szczęśliwa, gdy spostrzegła, że oderwał mu się rękaw od koszuli. „Natychmiast ci to przyszyję — rzekła. — A gdzie reszta koszul?” Z rozkoszą czekała na nagość syna. Zdawało jej się, spodziewała się, że odkryje jakiś defekt cielesny, który równie dobrze można by wytłumaczyć nieobecnością w domu, jak odpruty rękaw. Widziała nagiego syna, po raz pierwszy od dzieciństwa leżał przed nią nago w wannie. Miał tylko okulary na nosie, których nie chciał zdjąć, jak gdyby były ostatnią zasłoną.

— Ależ schudłeś! — rzekła pani Bernheim.

— I chory jestem! — dodał syn.

— Co ci dolega?

— Płuca i serce!

— Czy miałeś przynajmniej wygodną podróż?

— Wielu Żydów w pociągach. Człowiek nigdzie nie jest sam w Niemczech!

— Bądź rozsądny, Teodorze, zostaw Żydów w spokoju. Twoi przyjaciele wmówili ci takie rzeczy!

Po kąpieli udał się Teodor do swego pokoju. Otworzył drzwi. Nie miał pojęcia, że jego pokój jest odnajęty. Będąc krótkowzrocznym, nie spostrzegł natychmiast pani nadradczyni. Leżała na kanapie, mała, chuda, owinięta szalem i wydała cichy okrzyk. Jak puszczyk.

— Kto pani jest? — zapytał Teodor.

— Proszę opuścić mój pokój! — zawołała pani nadradczyni.

Teodor cofnął się. Chciał tylko zobaczyć pistolet, który przez zapomnienie zostawił w domu.

Zwrócił się do pani Bernheim: — Muszę mieć mój pokój!

— Nie mamy pieniędzy, Teodorze. Odnajęty jest na rok.

— Muszę mieć mój pokój! — powtórzył.

— Uspokój się, Teodorze! — błagała matka.

Nagle upadła na krzesło, nakryła twarz rękami i zaczęła cicho szlochać. Teodor widział, jak drżała. Nieznana siła ciągnęła go do matki. Zrobił krok naprzód i zatrzymał się.

„Mógłbyś okazać się słabym! — powiedział sobie. — Wszystkie kobiety płaczą, gdy są stare!” — Zawrócił znowu, podszedł do okna i wpatrywał się w ogród.

Nagle odwrócił się i zapytał:

— Gdzie będę spał?

— Anna będzie spała w kuchni, a ty w pokoju, w którym mieszkał stangret.

— A, tak! — rzekł Teodor. — Pawła nigdy nie zakwaterowałabyś w pokoju stangreta. Żałuję, że wróciłem do domu. Ale czekaj! czekaj!

Po południu poszedł do Gustawa.

Gustaw siedział w gronie rodziny, w gronie swoich zamężnych sióstr i braci, którzy wszyscy byli listonoszami. Unosił się zapach kwaśnej kapusty i świeżo palonej kawy. Właściciel sklepu z papierami gotów był Gustawa przyjąć. Za tydzień Gustaw obejmie posadę, będzie miał zawód. „On nie chce więcej znać polityki” — rzekł jeden z trzech listonoszy. Siedzieli wszyscy w rozpiętych mundurach. Czapki wisiały na wieszaku przy drzwiach, jak trojaczki.

— Po roku będzie mógł pójść na uniwersytet. Będzie oszczędzać. Będziemy wszyscy oszczędzać! — rzekł drugi listonosz.

— Nasz ojciec też nie zajmował się nigdy polityką — dodał trzeci.

— Nie chcemy nic wiedzieć o polityce! — oświadczyła matka Gustawa, surowo patrząc na Teodora.

Teodor zrozumiał, że nie cieszy się sympatią rodziny przyjaciela. Każde słowo skierowane do niego miało jeszcze ukryty, złośliwy sens, którego nie mógł odgadnąć; którego się jednak obawiał. Ci mali

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 ... 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz