Darmowe ebooki » Powieść » Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
Paweł przy kominku. Miejsce to, ongiś naturalna część wszystkich ludzkich mieszkań, jaskiń i chat, jest dziś tylko symbolem w domach bogatych i jakby rumowiskiem wszystkich w ciągu dnia nagromadzonych sentymentalności. Kominek Pawła Bernheima był przykryty daszkiem, na którym stała szklanka z wodą, papierośnica, zapałki z kolorowymi główkami oraz niebieski flakon z geraniami49. Błyszczące, mosiężne kraty otaczały płomień, wbudowana szachownica z białych i czarnych płyt ciągnęła się od kominka prawie do środka pokoju. Po prawej stronie spoczywał kwiatami zdobny fotel, po lewej miękki stołek bez oparcia. Stalowy stojak, na którym równie dobrze można było umieścić aparat fotograficzny, jak kapelusze, parasole i części garderoby, przechodził niespodzianie w abażur lampy, w której dobrze wyścielonym wnętrzu kwitła elektryczna gruszka. Paweł otworzył drzwi do jadalni. Lubił odwracać się od płomieni do łagodnego światła jadalni, gdzie białe, szerokie krzesła z lekko sprężynującymi siedzeniami z plecionej słomy otaczały brunatny, niby narzeczona zasłonięty stół, na którym w środku stała biała miska pełna żółtych kwiatków. Gong w niklowej ramie mógł każdy nieuprzedzony uważać za lustro do golenia. Rzut oka na pałeczkę z grubą główką z szarej gumy strzegł przed nieporozumieniem. Cały dom był niesamowicie nowy i czysty. Paweł Bernheim badał każde krzesło, zanim usiadł, jak gdyby wciąż jeszcze obawiał się niewyschniętej politury. Czuć było zapach laku, oleju i terpentyny — zapach, który Irma codziennie kazała zwalczać ekstraktem sosnowym. Lecz wprzód nakrywano obrazy, żeby ich rozpylacz nie zrosił. Jedynie w sypialni Irmy pachniało kremem, pomadką do ust i rurką do włosów. Naprzeciw jej szerokiego łóżka, za teatralną kotarą, wisiał ekskluzywny obraz ekskluzywnego malarza Hartmanna, który pan Enders kupił za pięćdziesiąt tysięcy marek. Pan Enders, który niechętnie płacił malarzom, krawcom i fryzjerom, uważając ich za społeczne instytucje, za które się płaci podatki gminne, dał malarzowi Hartmannowi na razie czek na dziesięć tysięcy, w niepewnej nadziei, że czas resztę długu zmniejszy. Nic, jego zdaniem, nie mogło ostać się przed czasem. Czas zjadał ludzi, rzeczy i długi. Najbardziej był niebezpieczny dla malarza Hartmanna. Gdyż im starszy, tym łatwiej stawał się łupem kobiet, które prowadziły go nad brzeg grobu, ażeby go tam opuścić. Pan Enders ciągle malarzowi przepowiadał samobójstwo, szczególnie od kiedy mu był winien czterdzieści tysięcy marek. Widoki na samobójstwo czyniły obraz jeszcze droższym. Irma mogła z łóżka patrzeć na obraz. W ciągu dnia wisiał jak się należy naprzeciw okna. Na noc obmyślił pan Enders specjalny przyrząd. Wąska, świecąca się ramka z matowego szkła zapalała się, gdy naciskano guzik, umieszczony nad lustrem. Tak więc mogła Irma zabrać ze sobą do snu obraz, ten wyśniony sen.

Paweł Bernheim usiadł przy kominku. Lecz dzisiaj płomień go nie uspokajał. Był sam w swoim trzeszczącym, nowo lakierowanym domu, w którym nie mógł się zadomowić, gdyż wciąż czuł przemoc pana Endersa i przemysłu chemicznego. Gdzie czuł się dobrze? W domu groził mu Enders, w biurze Brandeis. Ach, za lekko sobie wszystko wyobrażał. Mniemał, że w ciągu pięciu miesięcy zostanie poważanym członkiem wielkiego przemysłu. Lecz przemysłowiec Enders był jeszcze ostrożniejszy i bardziej podstępny niż finansista Brandeis. Paweł miał niewzruszone uczucie, że jest oszczędzanym na razie narzędziem ich obu. Niczego mu nie mówili. Zostawili go w szufladzie, jak młotek, którym może kiedyś przybiją parę gwoździ. Gorzkie przeżycie z Lidią nie było jedynym powodem jego zdenerwowania. On, dyrektor kantoru Brandeisa, okrężną drogą dopiero dowiedział się, że Brandeis po kryjomu zaczął skupywać akcje Zalitawskiego50 Towarzystwa Akcyjnego. Poza tym donieśli mu, że w Albanii organizuje się towarzystwo dla przemysłu drzewnego pod egidą Brandeisa. Czego Brandeis szukał w Albanii? Mówiono o tym, że zamierza wspólnie z rządem włoskim rozbudować tamtejszą sieć kolejową i że odmawia zakupienia materiałów w Rzymie. Rząd włoski jednak tylko pod tym warunkiem chce pośredniczyć w uzyskaniu koncesji na tę budowę. Stopniowo zrozumiał Paweł Bernheim sens podróży, które Brandeis podejmował co drugi miesiąc. Jeździł wciąż na Bałkany, lecz pocztę posyłano mu do Wiednia. Pomału stał się niebezpieczny, myślał Bernheim. Gdy rozpoczął swoje ciche zakupy, nikt go nie znał. Nikt nie wchodził mu w drogę. Przyciszonym głosem i z satysfakcją rzucił w cudowne płomienie kominka: „Ale nie przebrnie, nie pozwolą mu na to”. W tej chwili zawarczał telefon. Irma telefonowała jak co wieczora: „Jak się masz?” — „Jak się masz!” — „Czy wszystko w porządku?” — „Wszystko w porządku!” — „Powiedz miłe słowo!” — „Irmuś!” — wydobył z trudem. Absolutnie nie mógł mówić czułości przez telefon. Irma domagała się ich regularnie, lecz tak samo, jak lubiła wypytywać się o służbę, szoferów i bieliznę. „Czy wiesz?” — „Proszę!” — „Wuj kupuje mi konia”. „Brawo!” — zawołał Paweł z dławiącą radością. — „Chce z tobą pomówić”. — Pan Enders się zgłosił. Głos jego brzmiał bardzo daleko, nie mówił bowiem nigdy do muszli51, lecz w powietrze. Ktoś ze służby mógł bowiem telefonować i zostawić w muszli bakterie. Co miesiąc zmieniał w całym domu aparaty. „Drogi chłopcze — pytał daleki głos — czy masz coś nowego od Brandeisa?” „Cóż to ma być takiego?” — „Trans i Cis. A. G. to po części nasz dział. Sztuczny jedwab w państwach sukcesyjnych”. „Możliwe!” odrzekł Paweł. „Dowiedz się! Irma wraca pojutrze! Moje oczko!”

Było to słowo, które Enders doczepiał do poufałych rozmów; pewnego rodzaju pieczęć telefoniczna.

Paweł wrócił do kominka. Wiedział dokładnie, co Enders teraz powie do Irmy: „Nie gniewaj się! Ale twój mąż jest wielkim głupcem!” Te domniemane słowa słyszał Paweł wyraźniej niż przedtem telefonowane. Czy ma poszukać Brandeisa? W jakim celu? Czego dowiedziałby się? A gdyby Lidia opowiedziała? Co za kompromitacja! Renoma gentlemana!

Słowo to wywołało łańcuch nowych asocjacji. Wspomnienia marzeń przed ślubem. Samodzielność, chemia, opanowanie rynku, giełdy, interesy z Ameryką, podróże samolotem, w ciągu dwóch dni Londyn, Paryż, a na trzeci dzień Nowy Jork, sieć potęgi obejmującej cały świat, wszystkie akcje wszystkich niemieckich pism. W domu towarzystwo, tenis, jazda konna, boks. A nie ci nudni ludzie, odwiedzający go obecnie. Nie ta gimnastyka ranna według wskazówek radia, które Irma tak lubiła. Nie, nie miał potęgi. Nikt nie miał przed nim respektu. Już bardziej wytworne i wolniejsze było jego kawalerskie życie. Teodor urósł względnie szybciej.

Paweł podszedł do gramofonu — również prezent pana Endersa — i wybrał płytę pięciu braci King z Wilmington. Śpiew miękkich i głębokich głosów pogłębił smutek Bernheima, aż do tego pożądanego stopnia, w którym zamieniał się w pocieszenie. Usiadł blisko aparatu, ażeby wciąż na nowo go nakręcać. Nie mógł znieść ciszy tego domu. Murzyni musieli śpiewać. Śpiewali niedolę całej rasy i wciągali obcego, bezdomnego człowieka w swoją dziką, gorącą i bolesną przeszłość. Paweł obejmował gramofon wdzięcznym i wiernym spojrzeniem. Jedyny podarek Endersa, który był mu miły. Dwadzieścia lat temu trzeba było siąść do fortepianu. Teraz wystarczyło kręcić korbą. Środki pocieszenia również robiły postępy, a technika wcale nie wygnała sentymentalności.

Kazał sobie przynieść gazety i wertował w nich, czytając „mieszane wiadomości”. Nie bez poczucia winy. Powiedział sobie, że nie jest godne kupca nie zajrzeć wpierw do komunikatów z giełdy, lecz było coś silniejszego od niego, co zmuszało go do szukania sprawozdań ze sztuki, z teatrów oraz tragedii rodzinnych. Dzień ten obfitował w nieszczęścia, był więc w gazecie również artykuł brata Teodora, o wystawie okładek do książek, ale i o Niemczech, Europie, żółtym niebezpieczeństwie i Indiach. Teodor nie mógł bowiem opuścić żadnej okazji. Zawsze musiał wypowiedzieć swoje zdanie, a miał do dyspozycji szereg pustych, lecz efektownych formułek. Podsłuchał je, skojarzył ich akustyczne części składowe, rozbijał je, nicował, karmił tendencjami czerpanymi z myśli nacjonalistycznej, z Marksa i Stirnera. Paweł zadał sobie trud wstania. Podszedł do kominka i spalił gazety. Należał do wrażliwych ludzi, którzy uważają, że niszczą rzecz, gdy usuwają ją ze swego pola widzenia.

Wciąż jeszcze śpiewali Murzyni. Ogień w kominku powoli przygasał. Paweł Bernheim nie zapalał światła. Usnął w kolorowym fotelu, nakłuwającym ciemność jadem wielkich żółtych kwiatów.

Przekaż 1% podatku na Wolne Lektury.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
XIX

Teodor założył smoking. Z lustra uśmiechała się do niego promienna, uroczysta bladość jego twarzy. Małymi nożyczkami starał się usunąć kilka włosków, rosnących w różnych miejscach małżowiny usznej. Gdy chodziło o jego wygląd zewnętrzny, mógł zdobyć się na wszystką cierpliwość i łagodność, jaką dysponował. Jeszcze raz rzucił okiem na swoje długie ręce, z których był dumny, wywodząc stąd swój arystokratyzm. Wślizgnął się w surdut, pociągnął za klapy i zapalił wszystkie światła. Szukał odbicia swego profilu, obracając na wszystkie strony lustrzane drzwi szafy i ustawiając je w ten sposób, ażeby z dużym lustrem ściennym utworzyły ostry kąt. Następnie zdjął okulary i przez chwilę nie myślał o niczym, jak gdyby myśli jego umarły z braku wizualnej strawy. Przez zamknięte drzwi dochodził stukot maszyny do pisania z sąsiedniego pokoju. Sekretarka była zajęta przepisywaniem artykułu Teodora. Przysłuchiwał się pośpiesznemu rytmowi klawiszy jak przyjemnej muzyce. „Teraz jest na trzeciej stronicy, gdzie mówię o bezsilności nocy w niemieckich miastach. Bezsilność nocy, to jest dobre, bez zarzutu, doskonałe”. Z kolei sekretarka miała listy do załatwienia. „Korespondencja” — rzekł Teodor. Gdy mu poczta przynosiła dużo listów, czuł się bliższym centrum świata. Gdy otrzymywał list, nawiązujący do jego artykułu, oddawał go natychmiast redakcji, ażeby mogła należycie ocenić skuteczność jego pracy. Poza tym pokazywał list swoim przyjaciołom, a szczególnie tym, którzy się z tego powodu irytowali. Zawsze odpowiadał. Ubiegał się o zaproszenia na uroczystości, wystawy, konferencje, do salonów dyrektorów banków, generałów, ministrów. Następnego dnia opowiadał o swoich dyskusjach. Postanowił „gościom” zademonstrować nowy typ „młodego Niemca”, typ trzeźwy i mimo to patriotyczny, arystokratycznie wychowany, a mimo to rewolucyjny, myślący dyplomatycznie, a jednak wypowiadający się swobodnie. Przy tym drżał ciągle z obawy, czy aby nie powiedział za wiele. Z niektórymi „gośćmi” nie chciał zadzierać, mimo że mu się nie podobali. Do nich należeli jego wydawcy, odpowiedzialni redaktorzy pism i redaktor kontrolujący artykuły Teodora. Gdy ów redaktor sam zamieszczał jakiś artykuł, Teodor natychmiast telefonował: „Winszuję! Doskonały!” — Do przyjaciół mówił: „Czy czytaliście ten artykuł? Nieźle pisze ten chłop, ale naiwnie, naiwnie. Nie umie po prostu patrzeć na świat!”

Stukanie zgasło. Sekretarka zapukała. Teodor był tego zdania, że utrzymywanie prywatnych stosunków z sekretarką nie należy do dobrego tonu. Widział w niej jedynie personel, a nie kobietę. Mimo to poprawił sobie dwoma palcami gładką fryzurę, zanim zawołał: „Wejść!”. Usiadł przy stole, żeby przeczytać skrypt52. Sekretarka stała obok niego. Czytał miejsce o „bezsilności nocy”, odwrócił do niej szybko głowę i rzekł: „Dobre! Co?”. Momentalnie tego żałował. Nie mógł nigdy utrzymać należytej równowagi pomiędzy potrzebą usłyszenia słów uznania, a koniecznością utrzymania personelu w przyzwoitym dystansie. Niekiedy tak dalece się zapominał, że odczytywał sekretarce bardzo aktualny artykuł, którego już nie miał czasu przepisywać na maszynie. Biedna panienka, pisząca codziennie od ósmej do czwartej listy, odczuwała swoje zajęcie u Teodora jak kąpiel w dowcipie i błyskotliwości. Podziwiała go. Czytywała książki recenzyjne, które dostawał w nagrodę za to, że zwracał na nie uwagę w swoich sprawozdaniach. Gdy widział jej podziw, pomniejszał o parę centymetrów dystans uszanowania za pomocą pytania: „Czy pani jest już zmęczona? Dobrze! W takim razie będziemy dziś mniej pracować!”

Włożył skrypt do koperty i napisał na niej „Pilne”, chociaż to wcale nie było pilne. Lubił popchnąć powolne sprawy, żeby się pośpieszyły. Czego nie załatwiało się pośpiesznie, nie było ważne. Tempo, tempo. Lekceważąc normalny bieg godzin, przesuwał naprzód wskazówki swego zegara. Rzucił okiem na zegarek. I aczkolwiek miał jeszcze godzinę czasu, rzekł: „Tak, teraz jestem zajęty. Pani może odejść!” Sekretarka odeszła. On siadł, nakręcił gramofon i rozkoszował się śpiewem płyty „Bracia King z Wilmington”. Muzyka Murzynów wprawiała go w nastrój. Wybierał się dziś z wizytą i postanowił „gościom” pokazać. A nie wybierał się dziś do nikogo innego, lecz do swego brata Pawła.

Tak jest, w domu Pawła Bernheima oczekiwano dziś gościa z Francji. Był to jeden z pisarzy, którzy po wojnie zaczęli nawiązywać stosunki pomiędzy narodami, literacki gołąb pokoju. Podatki, które płacili ojczyźnie ze swych artykułów, obracał minister wojny na przygotowanie przyszłej wojny. Równocześnie minister oświaty zaopatrywał pisarzy w polecenia do poselstwa niemieckiego w Paryżu. Różne stowarzyszenia kulturalne, służące porozumieniu i pojednaniu, zapraszały autorów tłumaczonych książek, celem wygłaszania odczytów. Pisarze przyjeżdżali, wygłaszali odczyty, odwiedzali różne domy, dostawali trufle i studiowali z życzliwością zwyczaje i obyczaje dawnych wrogów. Robili notatki dla późniejszych artykułów o niemieckich poetach, niemieckich generalnych dyrektorach, niemieckich rewolucjonistach. W towarzystwie niemieckich profesorów romanistyki, niby w towarzystwie aniołów stróżów, odwiedzali domy zamożnych i bogatych, wykształconych i po europejsku myślących oraz przemysłowców, wytwarzających w swoich fabrykach gazy trujące, a czytających w domu Kayserlinga53.

Gościa nie było jeszcze. Profesor Hamerling przyszedł wcześniej i zdawał się słuchać niemych wyrzutów, które w sobie przygotowywał Paweł Bernheim. Jako oskarżenia przyjął profesor Hamerling pytania Irmy: — Czy orientuje się w Berlinie? Czy podał mu pan dokładny adres, panie profesorze? Czy nie zamienił przypadkiem zaproszeń? Goście przychodzili jeden po drugim. Oświetlenie pokojów zdawało się coraz silniejsze, nasycone pokojowym światłem, które każdy trzymał przed sobą jak latarnię. Nie słuchali nazwisk przedstawianych gości, pozdrawiali się skinieniem głowy, nie patrzyli sobie w twarz oczami — lecz odsłoniętymi zębami. Czuli się w podniosłym nastroju. Dom Bernheimów należał bowiem do najbardziej współczesnych w mieście. — Wszystko jest comme il faut54 — mówili goście, używając dla towarzyskich spraw technicznych wyrazów francuskich, jak się używa łaciny przy konsyliach lekarskich. Paweł zaprosił ludzi comme il faut ze wszystkich obozów. Przyszedł pan von Marlow, szlachcic o junkierskim zacięciu, wraz z małżonką. Od kiedy mieszkał w Berlinie i oddał w dzierżawę swoje śląskie dobra, przeszedł z obozu nacjonalistów do partii ludowej. Asfalt miejski uczynił go bardziej liberalnym. Ideał wytworności, polegający przedtem na możliwie silnym nacjonalistycznym zabarwieniu, wymagał dziś wybitnie europejskich przekonań. Drogą okólną — i tak, że wiedziała o tym jedynie najbliższa rodzina — posyłał pan von Marlow co roku w dniu urodzin cesarza, swoje najuniżeńsze życzenia do Doorn55. Nie były to jednak manifestacje przekonań, a raczej przyzwyczajenie do obrządku, prywatna sprawa religijna, tak jak u Żydów w Berlinie, którzy dawno już porzucili wiarę ojców, a po kryjomu obchodzą najświętsze ze swoich świąt, natomiast publicznie i wobec wszystkich sąsiadów świętują Boże Narodzenie.

Przyszedł wydawca demokratycznego pisma, który siedem lat temu był skrajnym radykałem, a obecnie, podobnie jak pan von Marlow, tylko że z innego końca, zmierzał ku środkowi. Od kiedy bowiem dzięki większemu posagowi mógł nabyć małe dobro w Brandenburgii i miał możność zetknąć się z ziemią marchii, stawał się coraz bardziej konserwatywny. Aczkolwiek po jego żonie, która co trzy miesiące przywoziła nowe suknie z Paryża i rozdawała zaproszenia na pokaz mód u Molineux’go, wciąż jeszcze można było poznać, że pochodzi z kupieckiego otoczenia dorobkiewiczów. Przebaczano

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz