Darmowe ebooki » Powieść » Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth



1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 23
Idź do strony:
został nagle zepchnięty do trzeciego stanu. Często mieliśmy sposobność patrzeć na smutną walkę inteligencji.

— Inni się znowu wzbogacili — odrzekł Paweł.

— Tak, nowobogaccy — wuj wymówił to słowo raczej kącikami ust niż językiem. Wystarczyło wspomnieć nowych bogaczy, a natychmiast pan Enders popadał w zły humor.

Na wzór wszystkich ludzi, których dziadowie byli już dorobkiewiczami, nisko cenił wszystkich, którzy się teraz wzbogacili. O swoim dziadku, który położył podwaliny pod dynastię chemiczną Endersów, wyrażał się jako o „mężu, który zaczął dziesięcioma palcami”. Tych, którzy dziś czegoś podobnego dokonywali, nazywał Karol Enders „ludźmi z łokciami”. Jak gdyby łokieć był wzgardzoną częścią ciała, a palec arystokratyczną. Żeby okazać się godnym poglądów przemysłowca, jął Paweł opowiadać anegdotki, których bohaterem był popularny wówczas Raffke, a które zaczynały się od zdania: pan Raffke przyszedł na Dziewiątą Symfonię albo na Wallensteina36 do teatru lub na jakąś inną kulturalną imprezę, na których dawni bogacze tak dobrze się znali. Pan Enders lubił anegdoty, jak prawie wszyscy zdrowi ludzie. Umiał szczerze śmiać się przy każdym dowcipie, bo miał złą pamięć i nie szkodziło mu to słuchać dowcipu po raz dziesiąty.

Irma była obrażona i milczała. Żeby nie stracić dla Pawła sympatii, która stała się teraz cząstką jej egoizmu, zamieniła lekceważenie, jakie miała dla jego tanich dowcipów, w podziw dla jego zdolności gawędzenia z wujem.

Pod koniec spotkania pan Enders żywił już podejrzenie, że Paweł Bernheim należy do ubogiej inteligencji. Niemniej jednak zaprosił miłego młodego człowieka do D., miasta w Nadrenii, gdzie stał dom rodzinny Endersów.

Paweł miał za tydzień przyjechać do D. Zdawał sobie sprawę, że w ciągu tego tygodnia musi znaleźć posadę, i to nie byle jaką. Dlaczego nie trzymał się Brandeisa?

Paweł Bernheim zdawał sobie jasno sprawę, że stał przed celem. Mógłby oczywiście udać się do Brandeisa. Do Brandeisa, a co potem? Zwrócić dwa tysiące dolarów i spodziewać się wszystkiego z rozmowy z nim. Może mu Brandeis coś zaproponuje.

Po raz pierwszy od długiego czasu Paweł Bernheim znowu wcześnie wstał. Był czwartek, „dobry dzień”. Przypominał sobie, że ponoć czwartek przynosił mu zawsze szczęście. Już w szkole. Przedmioty, które mu najbardziej odpowiadały, przypadały na czwartek. Maturę zdał we czwartek i do Oxfordu wyjechał w czwartek. I dziś był czwartek.

I słońce świeciło. Na niebie żadnej chmurki. Nie było kurzu. Ani wiatru. Na stanowiskach stały tylko otwarte taksówki. Chciał pojechać taksówką, żeby nie stracić potrzebnej energii w ścisku kolejki podziemnej. Wsiadł, jakby do podróży w szczęście.

Lecz przy Köpenickerstrasse, przed masywnym blokiem, w którym od kilku miesięcy mieściły się biura Brandeisa, ogarnął Bernheima lęk. Lęk, jakiego nigdy jeszcze nie doznał. Jeżeli tu niczego nie osiągnie, to nawet nie pojedzie do D. Zastanawiał się nad wymówką, której użyje wobec Irmy. Stylizowanie listu do niej, teraz już, sprawiało mu ulgę. Rozpraszało jego myśli o najbliższym kwadransie. Pogrążył się w wyobrażeniach zupełnej porażki, ażeby móc znieść nieznośniejszy o wiele strach przed porażką.

Nie chciał wsiąść do windy, do której go zapraszał portier. Szedł wolno po schodach i liczył je. Jeżeli liczba będzie parzysta, wszystko ułoży się dobrze. Na pierwszym piętrze liczba była nieparzysta. Nogi odmawiały mu posłuszeństwa. Na szczęście zawiadamiała tablica, że dyrekcja znajduje się na drugim piętrze. Z obawy, że liczba znowu mogłaby być nieparzysta, zrezygnował z liczenia.

Musiał minąć dużą, niesamowicie słoneczną salę, w której pracowano przy około stu stołach. Biuro na wzór amerykański. Na wszystkich czterech ścianach — olbrzymie, elektryczne zegary; jak na dworcach. Regularny szelest papieru. Stłumiony stukot modnych, cichych maszyn do pisania. Szept rachujących młodych ludzi, którzy zgarbieni nad stołem bezustannie notowali jakieś liczby i manipulowali liniami. Ściany nagie, okna duże, nagie; bez firanek. Brandeis kazał swoich klientów prowadzić przez tę salę.

Paweł był przygotowany na jedną „z najważniejszych konferencji”. „Tu trzeba będzie godzinę lub dwie poczekać. Tym lepiej. Mam dość czasu, by się uspokoić”.

Ale już po paru minutach zawezwano go do Brandeisa.

Brandeis siedział w małym, przyciemnionym pokoju. Goście, wchodzący z bolesnej jasności, w pierwszej chwili niczego nie widzieli. Sięgnął ręką do ściennej szafki, po koniak, kieliszki, cygara, papierosy i zapałki. Ustawił wszystko ostrożnie przed Bernheimem; bezszelestnie, jak gdyby jego silne, owłosione dłonie, stół, flaszka, kieliszki i pudełka były z aksamitu.

Napełnił dwa kieliszki.

Bernheim wypił koniak jednym haustem. Zły był, że Brandeis tylko nadpił.

— Piję bardzo pomału — rzekł Brandeis.

— Mam stary dług — zaczął Paweł.

— Suma jest tak nieznaczna — przerwał Brandeis — że byłoby utratą czasu mówić o niej. Muszę pana przeprosić. Powinienem był pana odwiedzić. Pan mógł przypuszczać, że celowo unikam spotkania z panem. Wcale nie! Zaszła w międzyczasie konieczność uregulowania i rozszerzenia moich interesów. Byłem zajęty. Cieszę się pańską wizytą. Lecz spodziewam się, że nie odwiedził mnie pan z powodu owej sumy.

— Nie, panie Brandeis. Powiem otwarcie: przyszedłem z prośbą.

— To mnie zaszczyca.

Nastąpiła dłuższa przerwa. Żaden z nich nie ruszył się. Z daleka dolatywał świegot ptaka. Oczy Pawła przyzwyczaiły się do mroku panującego w pokoju. Rozróżnił ciemnoczerwony kolor dywanów i rdzawobrunatne obicie drzwi po lewej stronie. To nie były drzwi, którymi on wszedł. Mrok pochodził z ciemnych okiennic za oknami, które jednak były otwarte. Delikatny wietrzyk hasał po pokoju.

Zdawało się, że już nigdy nie uda się rozpocząć rozmowy na nowo. Brandeis sięgnął po butelkę.

— Straciłem większą część mego, naszego majątku — zaczął Paweł. — Muszę obejrzeć się za zajęciem. Nie posiadam więcej niż 25000 marek.

— Suma nie jest mała — rzekł Brandeis. — Zresztą, jak kto na to patrzy. Może być mała i duża. Dla pana jest pewnie mała. Mógłbym panu może dać radę, dać radę... —

— Nie, panie Brandeis; jest za późno. Muszę w tym tygodniu liczyć na stanowisko, na nazwisko, na pozycję.

Brandeis znowu wziął łyk koniaku. Potem patrzył do kieliszka. I jak gdyby tam wyczytał przyszłość, rzekł wolno:

— Pan chce się zapewne ożenić? — wymówił to słowo bardzo miękko.

Paweł skinął głową.

— Dobrze, panie Bernheim, rozejrzę się.

Paweł wstał. Brandeis podprowadził go do drzwi. Podał mu rękę.

— Czy mógłby mi pan podać nazwisko tej pani?

— Nie jestem jeszcze zaręczony — rzekł Paweł, wahając się. Obawiał się zwolnić rękę z miękkiego, ciepłego uścisku Brandeisa. — Ale proszę pana o dyskrecję. Ubiegam się o pannę Enders.

— Enders, chemikalia?

— Ten sam.

— Napiszę do pana.

Paweł odszedł. Brandeis zanotował sobie na jednej ze schludnych, czworokątnych, lśniących kartek, leżących na biurku i przypominających opłatki, co następuje:

„Enders — Bernheim”.

XV

Paweł wstąpił do restauracji. Nie mógł jeść. Stan, w którym znajdował się przed wizytą u Brandeisa, miał więc teraz być stały. Kto wie, jak długo trzeba będzie czekać na odpowiedź! Następne dni i noce będą zatrute. Przydałby mu się na ten czas dobry przyjaciel, brat, matka. Absolutnie nie mógł pójść do domu. Wałęsać się po ulicach — to byłoby najlepsze. Jak bezdomny.

Po raz pierwszy widział Paweł granice swego majątku. Widział się bez przytułku i gnanym ku brzegom nędzy. Dotychczas otaczał go ocean bogactwa. Wystarczało mu znać dokładnie rozmiary swego majątku, ażeby już widzieć jego kres. Na przeciąg kilku minut widział jasno, że jego nadzieje, jego niezwykłe zdolności, jego wdzięk i pewność, że to wszystko było następstwem jego materialnego zabezpieczenia, owocem bogactwa, jak rośliny w ogrodzie jego ojca. Zdawało się, że Paweł Bernheim, dzięki spotkaniu z Irmą i jej wujem oraz dzięki widokom wejścia w związki małżeńskie z przemysłem chemicznym, poznał dopiero całą głębię goryczy, jaką na tym świecie daje posiadanie małej sumy. Jego dwadzieścia pięć tysięcy marek zdawało się istotnie tracić na wartości, gdy nagle uczuły w pobliżu olbrzymie sumy Endersa. Wizyta u Brandeisa upokorzyła go. Paweł Bernheim należał bowiem do tych ludzi, którym się zdaje, że nic na tym nie tracą, gdy proszą o miłość lub przyjaźń, którzy jednak ponoszą wyraźną stratę na godności, gdy zmuszeni są prosić o materialną pomoc. Pomiędzy wartościami, które w młodości raz na zawsze poklasyfikowali, pieniądze mają wyższą rangę niż serce i życie. Łatwiej przyjęliby krew, którą by im ktoś darował dla uratowania życia, niż pożyczoną lub darowaną kwotę. Paweł zaczął nawet stopniowo nienawidzić Brandeisa, nienawiścią zastępującą wdzięczność i przybierającą jej nazwisko i jej oblicze.

Paweł Bernheim widział swoją własną twarz między twarzami bezimiennych zmarłych w witrynie na policji. Przypomniał sobie ów wieczór, kiedy to z kaprysu dał się aresztować i załadować do ciężarowego auta. Było to jedyne spotkanie z drugim światem, bez praw, bezdomnym, nocnym światem. Jego własna przyszłość przybierała zniszczoną powierzchowność nieznanych zmarłych w witrynie. Jako chłopiec igrał niekiedy z dobrowolną śmiercią, trzymając przy piersi ostry koniec noża. Czynił to z próżności i w nadziei, że jego śmierć wywoła przewrót w domu, w mieście; a może i w świecie. Słyszał już lamentujących rodziców, mowę wygłaszaną na jego grobie przez nauczyciela, trwożliwe i pełne czci rozmowy towarzyszy.

Niezmierne współczucie, które wówczas dla siebie odczuwał, opanowało go dziś ponownie. Chciał nad sobą płakać i chciał, aby nad nim płakano. Czułe uczucie koleżeństwa gnało go w pobliże żebraków na rogach ulic, i w pobliże ludzi, na których twarzach wyryte były głód, bezdomność, zniszczenie. Ani na chwilę nie przyszło mu na myśl, że mógłby swoich nowych i tak nagle pozyskanych przyjaciół uczynić bogatymi i pozbawić trosk jedną dziesiątą swego majątku. Paweł Bernheim nie widział różnicy między żebrakiem wyciągającym rękę po jałmużnę, a człowiekiem szukającym u Brandeisa „towarzyskiej pozycji”, celem ożenienia się z milionerką.

Postanowił pójść do domu z niewyraźnym postanowieniem poczynienia jakichś przygotowań do ewentualnego zakończenia ze wszystkim. Wyobrażał sobie, że byłoby przyjemnie wyjąć z szuflady rewolwer, uporządkować korespondencję, może list napisać i wykonać wszystkie tradycjonalne czynności i kroki kandydatów na samobójców. Cieszył się widokiem na tajemniczość godziny, w której według ogólnie uznanego wzoru siedzi się przy biurku, żegnając się ze światem. Godzina, której subtelny zmierzch i rzewny blask podobny jest jedynie do wieczorów zimowych przy kominku, zanim zapala się inne światło.

Stał znowu przed swoim domem i widział przez kratki swej skrzynki na listy jasny list.

Odwlekał wyjęcie listu. Zdawało mu się, że nie spłacił jeszcze całego haraczu rozrzewnienia. Nie wykosztował jeszcze do dna rozkoszy dobrowolnej agonii. Nie wierzył wprawdzie szczerze w ostateczną śmierć, lecz ludzie jego typu czują przez kilka godzin konieczność przesadzania swego nieszczęścia. Nie chcą, by im przeszkadzano, ani by ich pocieszano. Rzekłbyś: jakaś sprawiedliwość zmusza ich do pokuty za beztroskie życie, jakie dane im jest wieść. Jak gdyby los zsyłał im „kryzys”, ażeby przynajmniej mogli poznać nędzę, zdarzającą się jedynie w ich wyobraźni. Paweł Bernheim byłby sobie życzył cierpieć jeszcze dłużej, zbliżyć się na taką odległość do ostatecznej śmierci, ażeby ratunek musiał być dziełem nieba, lub przynajmniej, ażeby robił wrażenie dzieła niebios. List ten, obawiał się, mógł być ratunkiem; a przyszedł za wcześnie. Był za tani i za prosty. List ten za szybko zażegnał kryzys. To było jasne: ubliżył sobie, udając się do Brandeisa. Swoje małżeństwo, swoje życie i całą przyszłość, o której nie wątpił, że będzie wielka i świetna, miałby do zawdzięczenia Brandeisowi. I może dlatego tylko, to znaczy: ze wstydu i podrażnionej próżności, uciekł się do myśli o śmierci. Wszelako, jak wielka była jego duma i jego próżność, znamiona te nie były wystarczające, żeby Paweł Bernheim przekładał dobrowolną śmierć ponad niezależne życie! Wystarczały akurat jeszcze na rzewność nastroju samobójczego.

Zdaje się jednak, że ludzie tego pokroju nie mogą nawet znieść wyimaginowanego nieszczęścia. Zdaje się, że duchy opiekuńcze, które o każdej porze otaczają Bernheimów, czuwają nad tym, ażeby wielka nędza i wielkie nieszczęście omijały ich wychowanków. Ażeby życie ich rozgrywało się w umiarkowanej sferze, w której zimy są łagodne a lata chłodne i w której katastrofy mają oblicze lekkich zaburzeń. Nigdy Pawła Bernheima nie miało opuścić uśmiechnięte błogosławieństwo, czuwające nad jego ojcem, jego domem, jego dzieciństwem, jego młodością, jego Oxfordem i jego talentami. Spokojne szczęście trzymało go w niewoli. Było mu przeznaczone nie opuszczać nigdy tej sfery, gdzie zamiast korzystać z życia, ma się przyjemności, gdzie zamiast cieszyć się, przeżywa się uciechy, gdzie zamiast być nieszczęśliwym, ma się pecha i gdzie lekko się bardzo żyje, bo się jest bardzo próżnym.

Otworzył skrzynkę na listy. Otrzymał list od Brandeisa. Zawiadomienie, że Brandeis byłby rad, gdyby mógł Pawła Bernheima zaliczyć do swoich dyrektorów. Potrzebuje mnie, kombinował Paweł, bo spodziewa się nawiązać stosunki z Endersem. Nie ceni wcale ani mnie, ani mojej energii, którą w liście nazywa cenną. Mam po prostu być jego narzędziem. Nie chcę!

Nie wszedł już do swego pokoju. Z listem w ręku zawrócił. Lecz gdy znowu stał na ulicy, list zaczął tajemniczo działać. List przepędził cienie śmierci, które od kilku dni leżały na Pawle Bernheimie. Obojętnie jak dotąd mijał Paweł żebraków i zrozpaczonych. Nie byli już towarzyszami jego niedoli. Poszedł, jak to lubił, do hallu dużego hotelu. Wmawiał sobie, że to jest jedyne miejsce, gdzie z godnością można być nieszczęśliwym. Nawet gdy zapadł się w szeroki trzeszczący fotel skórzany, był przekonany o tym, iż należałoby odmówić Brandeisowi i poszukać innego wyjścia. Ale gdy kelner tylko przy nim stanął, wierzył Bernheim, że zaczyna ujarzmiać swój los. Ba, podczas zamawiania — zamówił szklankę whisky, napój pewności siebie, światowej sztuki życia, anglosaskiej przedsiębiorczości — miał Paweł Bernheim uczucie, że zwyciężył, jak gdyby usłużność kelnera była równoznaczna z uległością świata. W tej hali, gdzie przechadzali się bogaci, zaabsorbowani podróżnicy, z kieszeniami napełnionymi niewyczerpaną zda się ilością banknotów, zdawał się Paweł poznawać swoją prawowitą ojczyznę. Jeszcze nie upłynęło pół godziny od jego przygotowań do samobójstwa, a już nie rozumiał swojej rozpaczy. Tak jest, przezwyciężył Brandeisa. Podziwiał swoją własną przebiegłość. Nikt inny nie byłby przekonał Brandeisa, jednego z najmądrzejszych ludzi na świecie. Chodziło o to, żeby podziwiać własną mądrość, i dlatego nie zawahał się Paweł uznać rozumu Brandeisa. Zapomniał o strachu, z jakim wchodził do Brandeisa. Zapomniał o tym, że liczył stopnie. Nie myślał już o tym, że Brandeis mógłby go użyć jako narzędzia. I gdy zanurzył w szklance pierwszą słomkę, miał Bernheim znowu swoją dawną, zarozumiałą i znudzoną minę, kokieteryjną, o modnym profilu, miękkie włosy zamaszyście nad czołem uczesane, piękne, zielone oczy utkwione w powietrze i zwycięską przyszłość.

Bez słów zniósł swój fikcyjny wyrok śmierci. Nie mógł jednak samotnie znieść fikcyjnego zwycięstwa. Brakowało doktora Königa. Doktor König był szarmanckim słuchaczem, ideałem przeciwnika. Znikł jednak od wielu tygodni, znikł w tym Berlinie, którego z pewnością nie opuścił, w którym człowiek mógł utonąć jak w piasku pustyni. Paweł Bernheim postanowił odwiedzić znowu Sandora Tekely. Poszedł do

1 ... 12 13 14 15 16 17 18 19 20 ... 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz