Darmowe ebooki » Powieść » Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖

Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth



1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:
ludzie tak się do niego odnosili, jak gdyby uważali Teodora za odpowiedzialnego politycznego doradcę Gustawa. Ten zaś siedział między braćmi i siostrami, zupełnie apolityczny i podobny do nich. Świąteczny zapach z kuchni otaczał ich wszystkich w równej mierze i przysparzał im wszystkim taniej, ograniczonej i oczywistej przyjemności. Teodor pojął, że stracił wszystkich towarzyszy. Gustaw nie miał już żadnych poglądów politycznych. Chciał prowadzić poczciwy, drobnomieszczański żywot.

„Zła rasa!” — pomyślał Teodor, wciągając cienkim, perkatym nosem powietrze, jak gdyby coś węszył. Pożegnał się szybko. Gdy był na dworze, zdawało mu się nagle, że samotność, którą zawsze tak lekko znosił, ciężka była jak przytłaczający głaz.

„Będę pilny, będę uczyć się, zdobywać wiedzę — postanowił. — Gustaw może zostać listonoszem, jeśli o mnie chodzi”.

W domu podała mu matka krótki list Pawła. W kilku zdaniach, brzmiących jak urzędowe zawiadomienie, donosił Paweł o swoich zaręczynach z Irmą Enders.

— Ten człowiek ma szczęście! — zauważył Teodor.

— Miejmy nadzieję! — rzekła matka.

— Karierowicz! — mruczał Teodor.

Pani Bernheim wyszła z pokoju. Zaledwie osiem godzin minęło od przyjazdu Teodora. A już cierpiała z powodu jego obecności. Był jak stary ból. Teodor wrócił jak ból reumatyczny, który się straciło i zapomniało na parę miesięcy. Ach, poznała dobrze swego syna. Takim był zawsze, takim zawsze pozostanie.

Dała mu klucz od bramy i powiedziała mu, że może odchodzić i wracać, kiedy mu się podoba. Jeść będzie w swoim pokoju. Obiad może mu zostawić i odgrzać. Na chwilę podniosła jeszcze lorgnon. Oczy jej zapieczętowały i uchwaliły, co ona poleciła. A odtąd widywała Teodora jedynie, gdy przypadkowo się spotykali.

Dopiero po kilku tygodniach, na kilka dni przed ślubem Pawła, który miał się odbyć w Berlinie, zwrócił się Teodor znowu do matki. Zapytał ją, kiedy wyjeżdża.

— Nie jadę. Uboga matka nie prezentuje się dobrze.

— Ale ja pojadę — oświadczył Teodor.

— Sądziłam, że nie lubisz swego brata?

— Ale to jest dobra sposobność do nawiązania różnych stosunków.

Pani Bernheim zastanawiała się przez parę sekund. Potem rzekła niezwykle ostrym głosem, jakiego używała tylko wobec dozorcy:

— Napiszę do Pawła. Pośle ci pieniądze, pojedziesz do Berlina i zostaniesz tam. Nie mogę cię dłużej utrzymywać. Tobie rzeczywiście przydałyby się stosunki. Najwyższy czas, ażebyś zarabiał na chleb. Spakuj swoje walizy!

Po raz pierwszy Teodor miał respekt przed matką. Stała przed nim. Blada, stara, wyższa od niego; lewą rękę opierając o biodro, prawą wskazując w powietrze, w kierunku korytarza, gdzie stały walizy Teodora. Rzekłbyś: ręka chce uwiecznić jej rozkaz. Wyrzucała go z domu. Nie było żadnych wątpliwości.

Teodor wyjechał do Berlina. Poszedł do hotelu Pawła i kazał się zameldować. Paweł prosił, ażeby zaczekał w hallu. Teodor czuł się obrażony i chciał odejść. „Dobrze — rzekł do siebie — dobrze tak. Będę głodować, mieszkać pod gołym niebem, zginę. Wszystko mi jedno!” Ale nie miał na tyle sił, ażeby opuścić hotel. Był to bogaty hotel. „Ten jegomość nie dopuszcza mnie do siebie, ażebym nie mógł widzieć, ile zamieszkuje pokojów — pomyślał. — No, dobrze!” Każde „no dobrze”, wypowiedziane do siebie, sprawiało mu ulgę, jak gdyby to miało jakiś sens lub wyrażało jakąś kontrakcję.

Wreszcie nadszedł Paweł.

— Elegant, pierwsza klasa! — rzekł Teodor zamiast pozdrowienia.

Podali sobie końce palców! Potem usiedli, milcząc.

— Czego się napijesz? — zapytał zakłopotany Paweł.

— W każdym razie nie rumianku!

— Whisky?

— Może być!

— Słuchaj, Teodorze! — zaczął Paweł. — Możesz mnie, po powrocie z podróży poślubnej, odwiedzać raz w miesiącu, o ile masz ochotę. Wybierzesz sobie określony dzień. Masz tu zresztą adres mego adwokata. W ciągu sześciu miesięcy będziesz dostawał po pięćset marek miesięcznie. Od jutra za sześć tygodni masz znaleźć pracę. Oto adres mego krawca. Możesz sobie zamówić trzy ubrania. Możesz przyjść na mój ślub. Odbędzie się tu, nie w kościele.

Nastąpiła długa przerwa. Obaj popijali whisky.

Potem Teodor wstał, podał bratu luźną wiązkę palców i poszedł.

Poszedł natychmiast do adwokata.

— Pański brat pana prosi — powiedziano mu — żeby pan pojutrze przed południem odwiedził pana Brandeisa. Pan Brandeis pana oczekuje. — Wręczono mu pięćset marek.

Następnego dnia odbył się ślub Pawła. Przebieg był szybki, przyciszony i namaszczony. Teodor ledwie miał czas spojrzeć na żonę Pawła. Widział Brandeisa w towarzystwie pięciu męskich gości.

„Ten gość kupuje teraz całe Niemcy”.

Teodor widział w hallu, jak Brandeis natychmiast z grupą się pożegnał, oddalając się szybkim krokiem, o który nie byłby posądził tej wysokiej, masywnej postaci.

— Nie chciałbym się z nim poufalić — odezwał się jeden z gości, w pobliżu Teodora.

— Właśnie — taki inflacyjny dorobkiewicz! — odrzekł zagadnięty.

Jednego z nich Teodor znał. Był to pan Enders. Drugi podobny był do pana Endersa jak brat. Obaj byli z gładkiej, toczonej, twardej substancji i przypominali drewniane, okrągłe, niedbale pomalowane kule. Rozmawiali tak głośno, że głosy ich słychać było w całym hallu.

— Ci ludzie — rzekł Enders i oparł się o kolumnę, jak gdyby musiał mieć punkt oparcia dla dłuższego i męczącego przemówienia — ci ludzie, tak się od nas różnią, jak korsarze od prawdziwych marynarzy. To są piraci!

— Zupełna racja, panie Enders. Podczas gdy nasi ojcowie zdobyli majątki uczciwym potem, ci ludzie doszli do pieniędzy dzięki niesumienności i pomyślnym przypadkom. Taka jest różnica. A to przeważnie Wschód obdarza nas tymi piratami życia handlowego, jak pan się wyraził. Moral insanity37.

— Jestem zadowolony, że pan Bernheim przynajmniej jest jego dyrektorem. To jest rękojmia, pewna rękojmia.

— Mimo to nie zrobiłbym z nim interesu — rzekł do pana Endersa jego sobowtór.

— Słuchaj pan — oświadczył pan Enders, rozważający zawsze wszystkie możliwości — robić interesy to jest coś innego. Jeżeli ludziom à la Brandeis pokażemy, co to znaczy porządny kupiec, uczciwy przemysłowiec, to nauczymy ich uczciwości, a to jest dobry uczynek!

Obaj oddalili się. Teodor został pod kolumną. Rozmowa napełniła go pewnością siebie; był panu Endersowi wdzięczny. Tak mu ciężko było złożyć panu Brandeisowi dziękczynną wizytę! Teraz, gdy wiedział, co lepsze sfery o tym Mongole myślą, spotkanie z Brandeisem wydawało mu się prostsze.

„Wcale nie jest moim dobroczyńcą — pomyślał — to Niemcy jemu wyświadczyły dobrodziejstwo”.

Tak uzbrojony, udał się Teodor następnego dnia do Brandeisa. Nie szedł pieszo, jak niegdyś jego brat. Wsiadł do windy. Podczas gdy jednak Brandeis natychmiast Pawła do siebie poprosił, Teodor musiał długo czekać. Poczekalnia była biała i naga. Na stole leżały fachowe pisma, które Teodora nie interesowały. Teodor jął pędzić tam i z powrotem i zmęczył się. „Gość chce mnie upokorzyć; ale mu się odwdzięczę” — pomyślał Teodor. Wciąż jeszcze chodził po próżnym pokoju, kroki stawały się coraz wolniejsze, jego słabe oczy niczego już nie widziały, prócz płynnej, tłustej bieli ścian. Wyciągnął z kieszeni lusterko. Obejrzał swoją bladą, zapadniętą twarz i był z niej zadowolony. Wyglądał, jego zdaniem, wytwornie, stanowczo i mądrze. Wysunął trochę dolną wargę, żeby nadać twarzy energiczniejszego wyrazu. Wyciągał swoją cienką szyję. Końcami palców pogłaskał swoją jasnoblond fryzurę. W tej chwili zawezwano go do Brandeisa.

Brandeis podniósł się tak pomału, że stał dopiero, gdy Teodor był tuż przy biurku. Ten nieco zbyt gwałtownie zapadł się w miękki fotel, bo nie ocenił dobrze jego głębi. Brandeis równie pomału usiadł, jak się przedtem podniósł. Czekał. Teodor nie mógł wydobyć słowa. Była cisza. Niewidzialny zegar tykał. Brandeis trzymał swoje ciężkie, owłosione dłonie na stole.

Wreszcie Teodor wstał: — Muszę panu podziękować! — Pan nic nie musi — rzekł Brandeis nie podnosząc się. — Pański brat doniósł mi o tym, że mnie pan chce odwiedzić. Pojmuję, że pan może w ogóle tego nie chciał. Ale jemu na tym zależało. Chciałby, żeby pan u mnie pracował!

— U pana? — zapytał Teodor.

— Nie jestem za tym, nie uważam, ażeby się pan do tego nadawał. Poza tym, zdaje mi się, że pańskie polityczne zapatrywania stoją temu na przeszkodzie, i to bardzo.

— Jestem konserwatystą i nacjonalistą.

— Jak to kto pojmuje — rzekł Brandeis bardzo cicho — moim zdaniem, ja jestem konserwatywny, a pan wysoce radykalny. To nie jest konserwatyzm, tak mi się przynajmniej zdaje, krzyczeć, demonstrować, nosić wiatrówki38. To jest, powiedzmy, nie bardzo salonowe.

— Pan nie ma prawa do krytyki.

— Mam tylko obowiązek panu pomóc — rzekł Brandeis cicho.

Teodor usiadł z powrotem. Widział teraz Brandeisa z bliska; jego wzrok gubił się w szerokich zaroślach tej żółtej twarzy. Musiał przyznać, że był tego samego zdania o demonstracjach i wiatrówkach. Przypomniał sobie rodzinę Gustawa. Strzeliło mu nagle do głowy, że mogłoby być lepiej spoufalić się z Brandeisem. — Spokojnie to można zrobić! — pomyślał. Nachylił się do Brandeisa i rzekł: — Słyszałem wczoraj przypadkowo rozmowę o panu, panie Brandeis!

— I chce mi ją pan donieść?

— Tak jest!

— Rozczaruję pana. To mnie nie interesuje. Wiem, że ludzie, którzy wzbogacili się dwadzieścia lat temu, mnie uważają za korsarza, dlatego że dopiero od roku jestem bogaty. A może nawet — Brandeis uśmiechnął się — uważają, że jestem niebezpieczny... — boją się mnie — zakończył nagle głośno.

Potem ciągnął ze swoją zwykłą łagodnością: — Zdaje mi się, że pan dostatecznie zajmuje się gazetami, żeby zostać dziennikarzem. Mogę pana wprawdzie polecić prawicowemu pismu, lecz tam jest więcej takich jak pan. Natomiast byłby pan nabytkiem dla pisma demokratycznego, dużego, to znany od lat tytuł, którego redaktorzy są mi zobowiązani. Demokratyczne pismo bardzo chętnie przyjmie młodego człowieka o pańskiej radykalno-prawicowej przeszłości. Będę szczery: u Żydów może pan zrobić karierę. Chce pan?

Teodor chciał powiedzieć: „Tak jest” — ale Brandeis nie czekał.

— Pan do mnie napisze!

Wstał. Teodor pożegnał się bez słowa z ukłonem, którego natychmiast żałował, gdyż, jego zdaniem, wypadł za nisko.

Informacje o nowościach w naszej bibliotece w Twojej skrzynce mailowej? Nic prostszego, zapisz się do newslettera. Kliknij, by pozostawić swój adres e-mail: wolnelektury.pl/newsletter/zapisz-sie/
Część trzecia
XVII

O siódmej godzinie wieczorem, o dwie godziny później niż jego personel, opuścił Nikołaj Brandeis masywny dom, w którym znajdowały się jego biura. O tej porze zamykano trzy domy towarowe, które były jego własnością; sklepy w trzydziestu trzech domach, które były jego własnością. Jego urzędnicy i pracownicy w liczbie sześciuset pięćdziesięciu wkładali czarne ubrania, wyciągali swoje karnety abonamentowe, zabierali swoje dziewczyny lub skwaszone żony i udawali się do teatrów, kin i na koncerty po cenach zniżonych. Służba biurowa i woźnice wybierali się do knajp na piwo, przykładając wąskie szklanki napełnione żółtym musującym płynem do długich wąsów. O tej porze pięć tysięcy robotników opuszczało fabryki, których akcje były w posiadaniu Brandeisa. Udawali się do wilgotnych sal pełnych zimnego fajkowego dymu, stęchłego zapachu beczek z piwa i kwaśnego ludzkiego potu, ażeby posłuchać polityki. O tej porze szli panowie sekretarze i wyżsi urzędnicy do kasyna na partyjkę, na posiedzenia Stahlhelmu39, do komitetu Białego Krzyża40, do powiatowych organizacji Reichsbanneru41 lub do kas okręgowych po wypłatę. O tej porze zdejmowali swoje liberie szoferzy stu dwudziestu samochodów ciężarowych i towarowych, którzy jeździli dla Brandeisa po ulicach i miastach. Zawieszali liberie na wieszakach w numerowanych szafach, zakładali tanie i praktyczne ubrania cywilne i używali wolności, wynoszącej niespełna dwanaście godzin długości i szerokości. Była to pora, kiedy redaktorzy demokratycznych pism, których tajne akcje tajnie należały do Brandeisa, rozpoczynali służbę nocną. Wkładali wąskie, błyszczące wystrzępione lustrynowe42 surduciki i naciskali kauczukowe guziki dzwonków. Posłańcy na rowerach przyjeżdżali ze sprawozdaniami z parlamentów i sądów; z codziennymi wiadomościami kopiowanymi liliowo na tanim papierze, z polityczną korespondencją. W obitych skórą i dusznych celach telefonicznych zaczęły dzwonić aparaty z Amsterdamu i Rotterdamu, z Bukaresztu i Budapesztu, z Kalkuty i Leningradu. Fachowiec od artykułów wstępnych znalazł temat, spacerował tam i z powrotem i wygłaszał zdania, którym maszyna do pisania odpowiadała stukającym echem. Wszyscy ci ludzie uważali się za wolnych. Ledwie znali człowieka dającego im chleb z margaryną, z masłem sztucznym lub delikatesowym. Trzymali się prosto i drżeli przed wypowiedzeniem. W niedzielę brali udział w demonstracjach i ukrywali przed żonami pornograficzne widokówki, rządzili swoimi dziećmi i tęsknili za podwyżką pensji, recytowali artykuły wstępne i kłaniali się szefowi biura.

Brandeisa nie znali. Nie znali Nikołaja Brandeisa organizatora, ba, twórcę nowego średniego stanu43, użyczającego organizacjom średniego mieszczaństwa kredytów, wzbogaconego na taniości towarów, ubierającego i żywiącego ludzi, dającego im małe pożyczki i małe domki na peryferiach miasta, obdarzającego ich kwiatami doniczkowymi i śpiewającymi kanarkami, i wolnością, wolnością wynoszącą dwanaście godzin wzdłuż i wszerz.

O siódmej godzinie wieczorem opuścił Nikołaj Brandeis, ze swoim pierwszym sekretarzem, pułkownikiem Meistrem, biuro. Wieczorem, przed odejściem zaczął Brandeis nagle mówić. Pułkownik z początku bardzo mało zrozumiał. Podobne chwile przeżywał, gdy przypadkowo jakaś książka dostawała się w jego ręce. Z początku słowa się rozpływały. Potem starał się pułkownik wyłuskać poszczególne słowa i przyjrzeć im się raz jeszcze. Dziwiło go bowiem, że to jest możliwe rozumieć słowa a nie rozumieć ich związku. Teraz, gdy Brandeis do niego mówił, ogarnęło go niepewne podejrzenie, że chodzi tu o to, co on zwykł był nazywać „filozofią”. I o wiele później dopiero zaczął pojmować, o co idzie; nie swoim codziennym rozumem, lecz przy pomocy nerwów, których istnienia przedtem nigdy nie przeczuwał.

— Jestem obecnie — ciągnął Brandeis — przed celem niejako. Każdy inny człowiek na moim miejscu tak by utrzymywał. Lecz ja nie mam za sobą jednego życia, ale dwa a może więcej. I czuję od pewnego czasu, że muszę zacząć nowe.

— Czy uwierzy mi pan, że jestem zmęczony? Zmęczony, nie dlatego, że za wiele pracowałem, lecz dlatego, że pracuję bez przekonania, bez ambicji, bez celu. Dziś jestem jeszcze samodzielnym zawiadowcą władzy, która nagromadziła się w moim domu, lecz jutro będę jej więźniem. Czy pan się zastanawiał kiedyś nad tym, dlaczego ja się tak wzbogaciłem? Pan uważa mnie za wielkiego kupca? Prawda? Pan się myli, panie pułkowniku! Zawdzięczam wszystko słabości i ustępliwości ludzi i urządzeń. Nic w tych czasach nie broni się przed naciskiem. Próbuj pan osiągnąć koronę, a znajdzie się kraj, który obwoła pana królem. Spróbuj pan zrobić rewolucję, a znajdzie pan proletariat, który pozwoli się zastrzelić. Postaraj się pan wywołać wojnę, a ujrzy

1 ... 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23
Idź do strony:

Darmowe książki «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz