Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
Wreszcie przyszedł francuski pacyfista. Był trochę oślepiony tragiczną wspaniałością otoczenia i nie mógł się prędko przyzwyczaić do obcych zwyczajów obcego narodu. Nie byłyby może wcale tak obce, gdyby nie silne postanowienie pisania o nich. Ten zamiar wymagał od niego znalezienia czegoś zajmującego, gdzie była tylko pospolitość. Jako członek narodu znajdującego we własnym kraju wszystko, co mu jest potrzebne, nie opuszczał go pan Antoine Charronoux i lubił w obcych krajach szukać niezwykłości. Jego podróż miała literacki cel, to trudno, musiała więc dostarczyć materiału, czy chciała, czy nie chciała. Pędził od jednego wrażenia do drugiego i równie szybko je klasyfikował. Jego postanowienie pisania w obcym kraju wytwarzało samo przez się, i jak gdyby już z polecenia przyszłych czytelników, romantyczną zasłonę dokoła ludzi i rzeczy idących na spotkanie pana Charronoux i przytwierdzało do każdej piersi markę pewnej reprezentatywnej kategorii. Pan Charronoux był szczęśliwy, gdy pan profesor Hammerling nazwał się przyjacielem Francji. Dla pana Charronoux wszyscy przyjaciele Francji tak samo wyglądali, jak pan profesor Hammerling, który w odległym kącie wygłaszał teraz dla państwa von Marlow i Freytag odczyt o Francji. „Mają” — mówił o Francuzach — „ów trzeźwy, mały, praktyczny rozum, którego brak nam Niemcom, z duszą we wiecznej mgle. Lubię nade wszystko dobry, pogodny styl życiowy wesołych Francuzów, ich sposób jedzenia, picia i kochania. Paryż pozostanie na zawsze centralą rozumu i przyjemności. My zostaniemy na zawsze dziećmi Północy, a naszą ojczyzną są łagodne cienie zmierzchu”. — „Oni nas potrzebują, a nie my ich” — rzekł Teodor, który właśnie wszedł. Mając instynkt dla poważnych i problematycznych dyskusji zbliżył się momentalnie i mechanicznie do grupki dokoła Hammerlinga. Z rozkoszą czuł swoją tęgą młodzieńczość w stosunku do tego uroczystego Hammerlinga. Miał wrażenie, że słuchacze dokoła głęboko oddychają z podziwu. „Paryż” — ciągnął Teodor dalej — „przestaje, dawno przestał być centralą. Teraz zostaje nią, już nią jest Berlin”. „Nie mówiliśmy o tym” — rzucił Hammerling z ważnością i zniecierpliwiony. „Lekkość Francuzów osiedliła się właśnie w Paryżu. W Berlinie pracuje się, w Niemczech się pracuje”. Pan Charronoux zbliżył się do grupy. Usłyszał ostatnie słowa i postanowił powtórzyć je dokładnie. Wchłaniał tak wnikliwe, zrozumiałe powiedzenia. Był przecież od pewnego czasu, nie wiedząc nawet o tym, okiem i uchem swoich przyszłych czytelników. „W Paryżu osiedliła się lekkość, w Niemczech praca”.
Jakie szczęśliwe rozwiązanie. W przyszłości wszelka wojna jest wykluczona!
Siedział przy stole obok pani Irmy. Wszystko comme il faut. Dawno już postanowiła pokazać mu dom i obrazy. Rozważała, czy wypada wejść z nim do sypialni, do dużego obrazu Hartmanna. Zaczęła ostrożnie o tym mówić. „Wisi niestety w mojej sypialni” — rzekła. Pan Charronoux zmierzył ją ukradkiem nowym spojrzeniem, które nagle nakryło jego oczy, jak okulary. Momentalnie wyobraził sobie tę sypialnię, bardzo dokładnie — a było może interesujące wiedzieć, jak sypialnie w tej sferze towarzyskiej wyglądają. Pewien pan z poselstwa francuskiego powiedział mu, że nigdzie nie ma tyle oddzielnych sypialń, co w Niemczech. Dodać może rozdział o erotyce?
Paweł Bernheim był najbardziej obcym gościem wśród swoich gości. Przypatrywał się jednej kobiecie po drugiej. Dlaczego nie było tu Lidii? Nie kochał jej. Utwierdzał się w tym przekonaniu. Nie, nie kochał jej. „Pożądanie” — nasunęło mu się. Było to trafne słowo. Pożądał jej. Dzięki niej przekonał się, że wcale nie rozporządza nieodpartym czarem. Niezręczny był, ociężały. Dziecinna ochota dyktowała mu, by rzucić się na podłogę i tupać nogami, jak to praktykował jako chłopiec, krzycząc: — Ja tak chcę, bo ja tak chcę. Chcę Lidii, chcę Lidii — powtórzył dziesięć razy, nie mogąc powstrzymać mechanicznego i potężnego biegu tych krótkich zdań. Każde z nich sprawiało mu ból. Mógł dokładnie śledzić drogę każdego słowa. Zdawało się tryskać z serca, iść za krążeniem krwi, wznosić się do mózgu, zatrzymywać się tu przez chwilę i wracać z powrotem do serca. Chcę — mieć — Lidię! — — — Co za męka!
Czekał na koniec uczty, jak gdyby miało potem nastąpić coś decydującego. Coś niemożliwego. Trzeba by cały nieskończony czas, który przed nim leżał całe życie, nasycone niespełnionym życzeniem, posiec, podzielić, i na końcu każdej cząsteczki oczekiwać jakiegoś rozstrzygnięcia. W ten sposób podzieloną beznadziejność łatwiej było znieść niż olbrzymią, niepodzieloną, wszechobejmującą. A mnóstwo rozczarowań na końcu każdego rozdziału, to było lepsze niż jedno jedyne rozczarowanie.
Powstali z miejsc. W ciągu sekundy powziął decyzję odejścia. Za drugim rogiem na lewo stała willa Brandeisów. Rzekłbyś: w ostatniej chwili dopiero uświadomił sobie położenie geograficzne willi i teraz przyszła mu na myśl cudowna bliskość Lidii, jako ostatni ratunek. To nie było przecież możliwe, ażeby tak blisko siebie mieszkać i nie móc spotkać się. Pobiegł na ulicę. Skręcił za drugim rogiem, w lewo.
Przed willą Brandeisów płonęły, jak dwa jasne słońca, oczy auta. Drzwi ogrodu i brama były otwarte. Dwóch mężczyzn w liberiach, widocznie szofer i portier, przyniosło dwie duże walizy i wpakowało je do wozu.
Paweł stał w cieniu. Słyszał głosy. Gorąco mu się zrobiło. Ręce mu opadły. Szukał sztaby żelaznej za sobą. Słuchał głosu Lidii, jak dalekiego śpiewu. Lecz nie rozumiał, co mówiła.
Po kilku sekundach Lidia wyszła z domu. Motor zawarczał. Huk motoru uspokoił Pawła Bernheima. — Jak długo motor huczy, mam czas! — pomyślał. Szmer złagodził nieznośną jasność reflektorów. Paweł mierzył krótką odległość dzielącą go od wozu. Potrzebował sekundy, nie więcej jak jednej sekundy, ażeby chwycić za drzwiczki auta. Inny Paweł Bernheim, ruchliwy, oderwał się od stojącego, podskoczył do auta, wsiadł i pojechał. Zdarzyło się to w tej chwili, a spełniło się przecież już przed wielu, wielu laty. Nagle wszystko zostało, odrobione i przeżyte. Daleko za Pawłem Bernheimem leżały przygody, ambicja, blask towarzystwa, potęga, miłość, świat. Było jak gdyby jeszcze raz wszystko zrobił, myślał, czuł, lecz tylko na pozór. Ktoś oddał mu tę rolę do odegrania, bo przeżył już dawno jej treść i dobrze ją znał.
Nagle ustał warkot; równocześnie reflektor zrobił pół obrotu i zalał stojącego człowieka światłem. Paweł Bernheim opuścił w dół głowę. Trwało to chwilę. Wóz ruszył bezszelestnie.
Paweł puścił kratę, której się trzymał dotychczas. Chciał odejść. Zdawało mu się, że przeżył tu dwadzieścia lat. Drzwi willi były jeszcze otwarte. Z podwórza sączyło się kojące, złote światło. Brandeis wyszedł na dwór.
— Kto tam? — zapytał Brandeis.
— Ja — odpowiedział Paweł.
Brandeis podszedł bliżej lekkim, bezgłośnym krokiem, który czynił jego ciężką, olbrzymią postać tak nieprawdopodobną. Jak gdyby chodził na obcych nogach.
— Pan do nas?
— Nie — rzekł Paweł — do niej.
— Lidia Markowna odjechała na zawsze. Wróciła do swego teatru. Są obecnie w Genewie. Może pan tam pojechać!
— Nie! — odrzekł Paweł. I myślał: — Mój ojciec byłby pojechał, mój ojciec byłby pojechał.
— Możemy się od razu pożegnać — rzekł Brandeis. — Podprowadzę pana do domu. — To wystarczy. Ja jadę jutro. Nie wrócę tak prędko. Nie jestem już zdolny zatrzymywać się długo na jednym miejscu.
— Właściwie powinienem się przed panem usprawiedliwić. Miałem kilkakrotnie zamiar mierzyć się z tym żywiołem, w którego sąsiedztwo pan się dostał dzięki małżeństwu. Chciałem sobie pana zarezerwować. Nie miałem nigdy zbytniego uszanowania przed panem, w ogóle przed żadnym człowiekiem. Moje zdanie nic tu nie znaczy, lecz na wszelki wypadek byłbym panu o tym napisał. No, skoro panu tu znienacka zaszedłem w drogę, powiem to panu. Okoliczności są nieco za romansowe jak na mój gust.
— Nie biorę panu niczego za złe — rzekł Paweł. — Jeszcze pięć minut temu byłbym się głęboko obraził. W międzyczasie jednak postarzałem się. Spójrz pan, panie Brandeis, spójrz pan na moje włosy! Czy nie są jeszcze białe. Od trzech minut mam uczucie, jak gdybym opuścił mój dom jako młody człowiek, a wracał jako starzec. Zdaje mi się, że jestem już na tyle mądry, ażeby panu wyznać, iż zawsze pana podziwiałem i bałem się pana. A jednak nie jestem jeszcze na tyle mądry, ażebym mógł wyrzec się pytania, które panu chcę zadać: — Dlaczego pan mną pogardzał?
— Nie wiem — odpowiedział Brandeis. — Był pan słabeuszem. Nie byłby pan na przykład w stanie, w dzień albo godzinę przed ostateczną, prawdziwą potęgą, porzucić wszystko, tak jak ja to teraz uczynię. Gdyż do tego nie trzeba siły, by coś zdobyć. Wszystko jest spróchniałe i poddaje się panu. Lecz porzucić, porzucić, o to idzie. A jednak nie mam uczucia, jakobym uczynił coś niezwykłego. Coś mnie stąd gna. Tak jak mnie coś tu ciągnęło. Coś mnie popycha, a ja jestem posłuszny. Miej się pan dobrze, panie Pawle Bernheim. Próbuj pan, teraz panu może się uda.
Stali przed nowym domem Bernheima. Wszystkie okna były oświetlone. Pawłowi zdawało się, że słyszy głosy swoich gości. Sięgnął do kieszeni po klucz. Wyjmując go, rzekł obojętnie, jak gdyby jego słowa miały jakiś związek z drzwiami: — Powiedz mi pan, panie Brandeis, czy pan odesłał Lidię?
— Nie, odeszła. Ja nikogo nie odsyłam. Odeszła i może ja również dlatego odchodzę. Nie wiem, co mnie zatrzymuje, i nie wiem, co mnie stąd wypędza.
Sekundę stał cicho.
Następnie rzekł głośno: Dobranoc! I nie czekając na odpowiedź, znikł w cieniu drzew, okalających brzeg ulicy.
W parę dni później wysiadł Nikołaj Brandeis na jednej z owych stacyjek granicznych, które tak często przekraczał. Opuścił stacyjkę, nie zobaczywszy niczego poza opustoszałym, bezgranicznym smutkiem dworca towarowego, prowizorycznym, etapowym widokiem drewnianych, brunatną mazią pomalowanych baraków i koleżeńską zgodą różnie umundurowanych celników dwóch krajów. Pozostał w małym miasteczku, do którego doszedł po półgodzinnej wędrówce z dworca, jak gdyby dopiero pobyt w tej miejscowości i wreszcie zrealizowany, a często go nawiedzający przemijający kaprys dostarczył mu dowodu jego odzyskanej wolności. Spokojni mieszkańcy małego miasteczka odwracali się za nim. Twarz jego zdawała się być z tego samego rdzawobrunatnego materiału i chociaż jego kapelusz, jego ubranie i jego obuwie miały europejski krój, robiły jednak wrażenie stroju noszonego przez synów obcego narodu, w nieznanym, bardzo dalekim kraju. Leniwie posuwał się Brandeis przez małe, wąskie uliczki, które stawały się jeszcze mniejsze i węższe, gdy on się na nich pojawiał. Za nim i przed nim otwierała się dal.
Nie wiedział jeszcze, dokąd pójdzie. Wszędzie zdawała mu się ziemia jednakowa. We wszystkich miastach wszystkich krajów rodziła w nieskończenie cierpliwej i bolesnej dobroci słabych Pawłów Bernheimów, będących więźniami swoich niedorzecznych pragnień; żałośnie chaotycznych Teodorów, żyjących w wiecznym, gęstym cieniu publicznej patetyczności. Potentatów, których potęga zamieniała się w bezsilność i którzy dusili się w gazie trującym własnej fabrykacji. Obieżyświatów, którzy przybywali z Budapesztu i siedzieli za parawanami. Małych dziewcząt, które chcą być kochane, i tracą swoje małe serduszka.
Beze mnie, myślał Brandeis, świat potoczy się swoim wiecznym, nudnym torem. Paweł Bernheim dostanie się w końcu do chemii. Pan Enders w następnej wojnie będzie ratować ojczyznę, Teodor będzie pisać artykuły wstępne do pisma, którego akcje ja posiadam. Pojadę: dokąd? Porty całego świata na mnie czekają.
Około szóstej godziny po południu wsiadł znowu do pociągu. O tej godzinie zaczęły kościane szydełka starej pani Bernheim stukać; oraz maszyna do pisania w domu jej syna Teodora. Pani Irma pożegnała domowego lekarza i przygotowała się do wyjawienia mężowi tradycyjnej słodkiej tajemnicy. W łonie nosiła jego spadkobiercę. Pan Sandor Tekely udał się do węgierskiej restauracji na Augsburgerstrasse. Szoferzy Brandeisa zamieniali swoje liberie na tanie ubrania cywilne. Urzędnicy telefonowali do swoich przyjaciółek i wyciągali ze swoich portfeli bilety do teatru po zniżonej cenie. Zaczynała się praca nocna w redakcjach. Redaktorzy wkładali błyszczące lustrynowe57 surduciki i ostrzyli swoje czerwone ołówki. A wiadomości dobijały się, dzwoniąc do kabin telefonicznych wyścielonych skórą. Wiadomości z Bukaresztu i Budapesztu, z Amsterdamu i Rotterdamu, z Londynu i Bombaju, z Kairu i Nowego Jorku. Świat toczy się swoim nudnym trybem.
Po raz ostatni widziano wówczas Brandeisa. Od owego dnia nikt o nim nie mógł niczego donieść.
Wsiadł do pociągu i narodził się nowy Nikołaj Brandeis.
I tak rozpoczyna się tu nowy rozdział.
1. Rodzina Bernheimów — tytuł oryginału: Rechts und links. W wydaniu źródłowym znajduje się informacja: „z upoważnienia autora przełożył dr I. Berman”. W niniejszym wydaniu dokonano dużych zmian redakcyjnych w tłumaczeniu, opisanych szczegółowo w nocie redaktorskiej. [przypis edytorski]
2.
Uwagi (0)