O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖
Najpopularniejsze książki dla dzieci napisane po angielsku, „Alicję w Krainie czarów”, „O czym szumią wierzby” oraz „Kubusia Puchatka”, choć powstałe w różnych czasach, mają wspólną cechę. Zaczęły się od historyjek, które dorośli, improwizując, opowiadali bliskim sobie dzieciom. Mimo literackiego opracowania, „O czym szumią wierzby” zachowuje cechy bajek do poduszki opowiadanych przez autora swemu synowi: pełnych ciepła i humoru, gdzie bohaterem kolejnych przygód jest raz jeden, raz inny z przyjaciół, zaś fabuła czasem snuje się niespiesznie, a czasem pędzi w zawrotnym tempie.
Oto Kret, który pewnego wiosennego dnia, zniecierpliwiony nużącym robieniem porządków w mieszkaniu, rzuca wszystko i wychodzi na zewnątrz. W górze wzywa go nieznany świat! Wałęsając się po okolicy, dociera do brzegu Rzeki, czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział. Mieszkający w pobliżu Szczur Wodny namawia go na wspólną przejażdżkę łodzią. Tak zaczyna się ich przyjaźń. Dzięki Szczurowi po pewnym czasie Kret zyskuje nowych znajomych: zarozumiałego i impulsywnego Ropucha, właściciela Ropuszego Dworu, oraz żyjącego na uboczu mądrego Borsuka. Przyjaciół czeka wiele przygód.
- Autor: Kenneth Grahame
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kenneth Grahame
— Słuchajcie no, Cyganie! Powiem wam, co zrobimy. I to moje ostatnie słowo. Wyłożycie sześć szylingów i sześć pensów gotówką, a w dodatku dacie mi na śniadanie, ile zdołam zjeść za jednym posiedzeniem z tego waszego żelaznego kotła, z którego dobywa się taki rozkosznie podniecający zapach. Ja wam w zamian przekażę mego ognistego, młodego konia wraz z piękną uprzężą i ozdobami, które na nim widzicie, i to już bez żadnej dopłaty. Jeśli wam tego mało, pojadę dalej. Jest tu niedaleko człowiek, który już od lat chce kupić mego konia.
Cygan strasznie narzekał i oświadczył, że jeszcze kilka podobnych transakcji, a będzie zrujnowany, ale w końcu wyciągnął brudną płócienną torbę z głębi kieszeni w spodniach i wyliczył na łapę Ropuchowi sześć szylingów i sześć pensów. Potem znikł na chwilę w wozie i wrócił z dużym blaszanym talerzem, nożem, widelcem i łyżką. Przechylił kocioł, a wspaniały potok gorącej, smakowitej potrawki spłynął na talerz. Była to zaiste najlepsza potrawka świata! Składały się na nią bażanty i kuropatwy, i kurczęta, i zające, i króliki, i pawie, i perliczki, i jeszcze parę innych rzeczy. Ropuch niemal ze łzami wziął talerz na kolana i wsuwał, wsuwał, wsuwał, i wciąż prosił o jeszcze, a Cygan wcale mu nie żałował. Ropuch w życiu nie jadł tak dobrego śniadania.
Gdy nafaszerował się potrawką tak, że już więcej nie mógł zmieścić, wstał, pożegnał się z Cyganem, a także, bardzo serdecznie, również z koniem. Cygan — jako że dobrze znał wybrzeże — wskazał mu, którędy ma iść, i Ropuch wyruszył w drogę w jak najlepszym humorze. Był to teraz zupełnie inny Ropuch niż Ropuch sprzed godziny. Słońce świeciło jasno, mokre ubranie wyschło, miał znowu pieniądze w kieszeni, zbliżał się do domu, do przyjaciół i bezpieczeństwa, a co najważniejsze — spożył solidny posiłek, gorący, pożywny. Czuł się wielki i silny, i beztroski, i pewny siebie.
Wędrując w świetnym humorze, rozmyślał nad swymi przygodami i nad tym, że kiedy wszystko układało się jak najgorzej, zawsze znajdował jakieś wyjście. Pycha i zarozumiałość zaczęły w nim wzbierać.
— Ho, ho! — mówił sobie, krocząc z brodą zadartą do góry. — Jaki ze mnie mądry Ropuch! Nie ma z pewnością na całym świecie zwierzęcia równie mądrego jak ja! Nieprzyjaciele zamknęli mnie w więzieniu, otoczyli strażą, dozorcy pilnowali mnie dzień i noc, a ja wbrew temu wszystkiemu wydostałem się dzięki sprytowi połączonemu z odwagą. Gonili mnie parowozami i z pomocą policji i rewolwerów, a ja tylko pstryknąłem palcem i rozpłynąłem się ze śmiechem w powietrzu. Zostałem, niestety, wrzucony do kanału przez kobietę o tłustym cielsku i złośliwej duszy, i co z tego? Dopłynąłem do brzegu, schwyciłem jej konia, odjechałem w triumfie i sprzedałem konia za pełną kieszeń pieniędzy i za doskonałe śniadanie! Ho, ho! Jestem Ropuch! Piękny Ropuch! Powszechnie lubiany Ropuch! Znany szczęściarz! Ropuch!
Zarozumiałość tak go poniosła, że skomponował pieśń pochwalną na swoją cześć i wyśpiewywał ją na cały głos, choć nie było nikogo, kto by mógł ją słyszeć. Żadne zwierzę nie skomponowało nigdy pieśni tak przepojonej pychą jak ta pieśń Ropucha:
Było jeszcze o wiele więcej strofek w tym rodzaju, ale tamte są pełne tak straszliwej zarozumiałości, że nie nadają się do druku. Te, które przytoczyłem, wydały mi się najbardziej umiarkowane.
Ropuch śpiewał, idąc, a śpiewając, maszerował dalej i z każdą chwilą coraz bardziej się puszył. Lecz jego dumę czekała niebawem przykra porażka.
Po przebyciu kilku mil bocznymi dróżkami dotarł do szosy, a kiedy na nią skręcił i spojrzał wzdłuż białej wstęgi, zobaczył, że zmierza w jego stronę mała cętka, która zmienia się w większą kropkę, a potem w kleks, a potem w coś znajomego i wreszcie podwójna nuta ostrzegawczego sygnału, aż nadto dobrze znana Ropuchowi, wpadła w jego zachwycone ucho.
— O, to rozumiem! — powiedział w podnieceniu. — To jest prawdziwe życie, wielki świat, który tak długo musiał się beze mnie obywać! Zatrzymam tych moich kolegów po fachu i puszczę im parę blag z rodzaju tych, które osiągały dotychczas takie powodzenie. Oczywiście podwiozą mnie, ja wówczas będę ich w dalszym ciągu nabierał, a przy odrobinie szczęścia skończy się może na tym, że zajadę samochodem do Ropuszego Dworu! Borsuk dostanie po nosie!
Z wielką pewnością siebie wystąpił na środek szosy, aby zatrzymać samochód, który szybko się zbliżał, lecz zwolnił, podjeżdżając do polnej dróżki. Nagle Ropuch zbladł straszliwie, serce w nim zamarło, kolana zadrżały i ugięły się pod nim, zrobiło mu się słabo, zwinął się i upadł. Nic w tym dziwnego: biedne zwierzę poznało w zbliżającej się maszynie samochód, który skradło na dziedzińcu hotelu pod Czerwonym Lwem w ten nieszczęsny dzień, kiedy zaczęły się wszystkie jego biedy! Podróżni zaś w samochodzie byli to ci sami ludzie, którym Ropuch przyglądał się podczas śniadania w kawiarni.
Ropuch leżał na ziemi na kształt nędznej, nieszczęsnej szmatki i szeptał do siebie z rozpaczą:
— Wszystko przepadło! Już teraz po wszystkim! Znowu policja i kajdany! Znowu więzienie! Znowu chleb i woda! O, jaki głupiec ze mnie! Trzeba mi było stąpać z pychą po ziemi, wyśpiewując pieśni pełne zarozumiałości, i w biały dzień zastępować ludziom drogę, zamiast kryć się, póki nie zapadnie noc, i wrócić spokojnie, chyłkiem do domu? O, nieszczęsny Ropuchu! O, pechowy Ropuchu!
Straszliwy samochód podjeżdżał coraz bliżej, aż Ropuch wreszcie usłyszał, że zatrzymał się tuż przy nim. Dwóch panów wysiadło i obeszło wokoło drżącą, nędzną kupeczką leżącą na szosie, a jeden z nich powiedział:
— Mój Boże! Jakie to smutne! Staruszka, najwidoczniej praczka, zemdlona na drodze! Może biedaczce zrobiło się słabo z gorąca, a może nic dziś nie jadła. Weźmy ją do samochodu i podwieźmy do najbliższej wsi, ma tam z pewnością przyjaciół.
Zanieśli Ropucha troskliwie do samochodu, otoczyli go miękkimi poduszkami i wyruszyli w drogę.
Gdy Ropuch usłyszał, że przemawiają z taką dobrocią i litością, i upewnił się, że go nie poznali, wstąpiła w niego otucha: otworzył ostrożnie najpierw jedno oko, a potem drugie.
— Popatrzcie! — odezwał się jeden z panów — Już jej lepiej. Świeże powietrze dobrze na nią działa. Jak pani się czuje?
— Stokrotnie panu dziękuję — odparł Ropuch słabym głosem. — Jest mi znacznie lepiej!
— To doskonale — rzekł właściciel samochodu. — Niech pani siedzi spokojnie, a przede wszystkim niech pani nie rozmawia.
— Nie będę mówiła — powiedział Ropuch. — Myślę tylko, że gdybym mogła usiąść na przednim siedzeniu obok szofera, świeże powietrze owiewałoby mi całą twarz i zrobiłoby mi się niedługo całkiem dobrze.
— Jaka to rozsądna kobieta! — zauważył właściciel samochodu. — Oczywiście, że panią tam umieścimy.
Pomogli Ropuchowi przedostać się na przednie siedzenie i pojechali dalej.
Ropuch zupełnie odzyskał siły. Usiadł prosto i rozejrzał się, usiłując poskromić drżenie, tęsknotę i dawne zachcianki, które zbudziły się, opętały go i zawładnęły nim niepodzielnie.
— To przeznaczenie! — powiedział sobie. — Nie ma co z tym walczyć! — I zwrócił się do siedzącego obok szofera.
— Proszę pana — rzekł — chciałabym, aby pan pozwolił mi łaskawie spróbować poprowadzić samochód. Przyglądałam się panu uważnie, wydaje mi się to takie łatwe i zajmujące. Chciałabym móc powiedzieć moim przyjaciołom, że raz w życiu kierowałam samochodem!
Szofer roześmiał się tak serdecznie na tę propozycję, że właściciel samochodu zapytał, co się stało, a usłyszawszy odpowiedź, powiedział ku radości Ropucha:
— Brawo, moja pani! Podoba mi się pani animusz. Można jej pozwolić na tę próbę. Uważajcie tylko na nią. Przecież szkody nie zrobi.
Ropuch skwapliwie wdrapał się na miejsce opuszczone przez szofera, ujął w łapy kierownicę, wysłuchał z udaną pokorą wskazówek i puścił w ruch motor. Z początku jechał bardzo wolno i uważnie, bo postanowił sobie być ostrożny.
Panowie na tylnym siedzeniu klaskali w ręce, a Ropuch słyszał, jak mówili.
— Doskonale się do tego zabiera! Pomyśleć tylko, że praczka tak zręcznie prowadzi samochód, i to próbując po raz pierwszy!
Ropuch pojechał trochę szybciej, a potem prędzej i coraz prędzej.
Usłyszał, że właściciel samochodu zawołał ostrzegawczo:
— Ostrożnie, moja praczko!
To go rozgniewało i zaczął tracić głowę.
Szofer usiłował Ropuchowi przeszkodzić, lecz ten przygwoździł szofera łokciem do siedzenia i ruszył pełnym gazem.
Pęd powietrza, warkot motoru i lekkie drganie samochodu uderzyły Ropuchowi do słabego łebka i upoiły go.
— Praczka! Nic podobnego! — wykrzyknął nieopatrznie. — Cha, cha! Jestem Ropuch, ten, co uprowadza samochody, co kruszy zamki więzienia! Ropuch, który zawsze potrafi umknąć! Siedźcie spokojnie, poznacie prawdziwego kierowcę! Jesteście w rękach sławnego, zręcznego, nieustraszonego Ropucha!
Podróżni zerwali się i z krzykiem oburzenia rzucili się na Ropucha.
— Chwytać go! — zawołali. — Chwytać Ropucha, to podłe zwierzę, które skradło nasz samochód! Związać go! Okuć w kajdany! Zawlec do najbliższego posterunku policji! Precz ze zbrodniarzem, z niebezpiecznym Ropuchem!
Niestety! powinni byli zastanowić się, powinni zachować większą ostrożność i pomyśleć zawczasu, aby w jakiś sposób zatrzymać samochód, nim zaczęli wyprawiać takie sztuki. Ropuch półobrotem kierownicy skręcił w bok i wjechał na niski żywopłot okalający szosę. Samochód dał potężnego susa, podróżni podskoczyli gwałtownie, a koła samochodu ubijały gęsty muł przydrożnej sadzawki do pławienia koni.
Ropuch wyleciał w powietrze, wznosząc się prosto w górę i zakreślając delikatny łuk niby jaskółka. Ów ruch podobał mu się i właśnie zastanawiał się, czy będzie leciał tak długo, aż wyrosną mu skrzydła i przerodzi się w Ropucha-ptaka, kiedy z głośnym plaśnięciem padł na plecy w bujną trawę łąki.
Po chwili usiadł i zobaczył samochód niemal zatopiony w sadzawce, a obu panów i szofera, którym przeszkadzały długie płaszcze, usiłujących daremnie wydostać się z wody.
Zerwał się szybko i zaczął biec na przełaj przez pola, ile tylko miał sił. Przełaził przez płoty, przeskakiwał rowy, aż zmęczył się, zadyszał i musiał zwolnić biegu. Gdy odsapnął nieco i mógł spokojnie zebrać myśli, zaczął chichotać, a potem śmiać się do rozpuku i tak się śmiał, że aż musiał usiąść pod płotem.
— Cha! Cha! Cha! — wołał zachwycony sobą. — Ropuch znowu górą! Tak zwykle bywa! Kto zmusił ich, aby podwieźli Ropucha? Kto wydostał się na przednie siedzenie pod pozorem zaczerpnięcia świeżego powietrza? Kto namówił ich, aby pozwolili Ropuchowi kierować samochodem? Kto zawiózł ich do sadzawki? Kto umknął, uniósłszy się swobodnie i bez szwanku w powietrze, a zostawił bojaźliwych, mściwych podróżnych w błocie, gdzie słusznie powinni tkwić? Ropuch, oczywiście, że Ropuch! Mądry Ropuch! Wielki Ropuch! Dobry Ropuch!
I znowu zaczął śpiewać, śpiewał na cały głos:
-– O, jaki jestem mądry! Jaki mądry! Jaki mą...
Uszu Ropucha doszedł z oddali hałas, na który odwrócił łebek. Okropność! Nieszczęście! Rozpacz!
Zobaczył, że szofer w wysokich skórzanych sztylpach i dwóch barczystych wiejskich policjantów gonią go co sił, a od Ropucha dzieli ich zaledwie szerokość dwóch pól.
— Oj, oj, oj! — wykrztusił, biegnąc zadyszany. — A to osioł ze mnie! Zarozumiały osioł bez głowy! Znowu się przechwalałem! Znowu wrzeszczałem i wyśpiewywałem pieśni! O rety! rety! rety!
Obejrzał się i stwierdził ku swemu przerażeniu, że go doganiają. Biegł co sił w łapkach, ale oglądał się wciąż i widział, iż pościg stale się zbliża. Wydobywał resztki sił, lecz był zwierzęciem otyłym, o krótkich łapkach, a tamci coraz bardziej się zbliżali. Czuł ich obecność tuż za sobą. Przestał zważać, dokąd biegnie, kłusował zawzięcie na ślepo, oglądając się przez ramię na triumfujących wrogów, kiedy nagle ziemia umknęła mu spod łapek, chwycił się kurczowo powietrza i plusk! Wpadł powyżej uszu w głęboką, bystrą wodę, która poniosła go z niezwalczoną siłą. Uświadomił sobie, że w panicznym strachu wbiegł prosto do Rzeki!
Wypłynął na powierzchnię i starał się chwycić trzciny lub szuwarów rosnących tuż pod skrajem wybrzeża, lecz prąd był tak silny, że wydzierał mu je z łapek.
— O, rety! — wydyszał biedny Ropuch. — Nigdy już nie ukradnę samochodu! Nigdy nie wyśpiewam pieśni pełnej zarozumiałości...
Znów poszedł na dno i wypłynął, krztusząc się i dławiąc. Po chwili zobaczył, że zbliża się do dużej, ciemnej jamy, położonej na brzegu nieco powyżej jego łebka. Gdy prąd przenosił go obok, wyciągnął łapkę i chwycił się za krawędź jamy. Potem wolno i z trudem podciągnął się ponad wodę, aż wreszcie zdołał oprzeć się łokciami o brzeg. Tkwił tak przez parę minut, dysząc i sapiąc, gdyż był zupełnie wyczerpany.
Gdy sapał i prychał, patrząc przed siebie w ciemną czeluść nory, coś zabłysło i mrugnęło w jej głębi, coś małego i jasnego, co ruszyło w stronę Ropucha. Gdy to „coś” zbliżyło się, ukazał się zarys pyszczka, i to pyszczka dobrze mu znanego!
Mały, brązowy pyszczek z wąsami. Poważny, okrągły pyszczek o zgrabnych uszkach i jedwabistych włosach.
Był to Szczur Wodny!
Szczur wyciągnął kształtną, brązową łapkę, chwycił Ropucha za kark, szarpnął, pociągnął mocno i zmoknięty Ropuch wzniósł się wolno, lecz pewnie ponad krawędź nory, aż wreszcie stanął w holu, cały i zdrów. Był umazany błotem i oblepiony zielskiem, a woda ściekała z niego strumieniami, lecz czuł się wesół i szczęśliwy jak dawniej, gdy znalazł się
Uwagi (0)