O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖
Najpopularniejsze książki dla dzieci napisane po angielsku, „Alicję w Krainie czarów”, „O czym szumią wierzby” oraz „Kubusia Puchatka”, choć powstałe w różnych czasach, mają wspólną cechę. Zaczęły się od historyjek, które dorośli, improwizując, opowiadali bliskim sobie dzieciom. Mimo literackiego opracowania, „O czym szumią wierzby” zachowuje cechy bajek do poduszki opowiadanych przez autora swemu synowi: pełnych ciepła i humoru, gdzie bohaterem kolejnych przygód jest raz jeden, raz inny z przyjaciół, zaś fabuła czasem snuje się niespiesznie, a czasem pędzi w zawrotnym tempie.
Oto Kret, który pewnego wiosennego dnia, zniecierpliwiony nużącym robieniem porządków w mieszkaniu, rzuca wszystko i wychodzi na zewnątrz. W górze wzywa go nieznany świat! Wałęsając się po okolicy, dociera do brzegu Rzeki, czegoś, czego nigdy wcześniej nie widział. Mieszkający w pobliżu Szczur Wodny namawia go na wspólną przejażdżkę łodzią. Tak zaczyna się ich przyjaźń. Dzięki Szczurowi po pewnym czasie Kret zyskuje nowych znajomych: zarozumiałego i impulsywnego Ropucha, właściciela Ropuszego Dworu, oraz żyjącego na uboczu mądrego Borsuka. Przyjaciół czeka wiele przygód.
- Autor: Kenneth Grahame
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «O czym szumią wierzby - Kenneth Grahame (biblioteka dla dzieci .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Kenneth Grahame
Ropuch w jednej chwili zaprzestał swych błazeństw. Spoważniał i posmutniał, poczuł tępy ból w okolicach krzyża, promieniujący aż do łapek, a pod wpływem tego bólu zapragnął usiąść i nie myśleć o tym, co mogło się stać.
Księżyc świecił już jasno, a maszynista, stanąwszy mocno na kupie węgla, mógł ogarnąć wzrokiem duży odcinek toru.
Po chwili wykrzyknął:
— Teraz widzę wyraźnie! To parowóz, który jedzie z dużą szybkością po naszych szynach! Tak to wygląda, jakby gonił nas.
Nieszczęsny Ropuch, rozpłaszczony na ziemi w miale węglowym, starał się usilnie wynaleźć jakiś sposób ratunku.
— Doganiają nas szybko! — krzyknął maszynista. — A na lokomotywie siedzi mnóstwo ludzi o przedziwnym wyglądzie: jacyś jakby starodawni strażnicy wymachują halabardami; policja w hełmach kiwa pałkami, są też nędznie ubrani ludzie w melonikach. Od razu widać, nawet z tej odległości, że są to niezawodnie tajniacy, co dla odmiany wywijają laskami i rewolwerami, a wszyscy razem krzyczą: „Stój! stój! stój!”.
Ropuch padł na kolana i podnosząc złożone błagalnie łapki, zawołał:
— Ratuj mnie, ratuj, drogi, zacny panie maszynisto, wszystko panu wyznam! Nie jestem prostą praczką, na jaką wyglądam! Nie mam niewinnych ani w ogóle żadnych dziatek, czekających na mnie! Jestem żabą — dobrze znanym i ogólnie lubianym panem Ropuchem, właścicielem ziemskim. Dzięki wielkiej odwadze i mądrości udało mi się dopiero co umknąć z obmierzłego lochu, do którego wtrącili mnie nieprzyjaciele. Ale jeśli pochwycą mnie ludzie z tego parowozu, zaczną się znów dla biednego, nieszczęśliwego, niewinnego Ropucha kajdany, chleb i woda, i słoma!
Maszynista spojrzał surowo na Ropucha i rzekł:
— Przyznaj się, za co wsadzili cię do więzienia?
— Za nic wielkiego — odrzekł biedny Ropuch, czerwieniąc się mocno. — Pożyczyłem sobie tylko samochód, w czasie gdy właściciele jedli drugie śniadanie, nie był im przecież wówczas potrzebny. Nie miałem zamiaru ukraść go, naprawdę. Ale ludzie, a szczególnie urzędnicy, zapatrują się surowo na lekkomyślne, nierozważne postępki.
Maszynista rzekł z powagą:
— Źle postąpiłeś i właściwie powinienem oddać cię w ręce sprawiedliwości, ale widzę, że jesteś nieszczęśliwy i w wielkich opałach, więc cię nie opuszczę. Po pierwsze, nie lubię samochodów, a po drugie, nie znoszę, jak mną komenderuje policja, zwłaszcza wówczas, gdy siedzę na swojej lokomotywie; w dodatku doznaję dziwnego uczucia na widok zwierzęcia tonącego we łzach — wzrusza mnie to. Pociesz się więc, Ropuchu! Zrobię, co będę mógł. Może uda się nam umknąć.
Zaczęli gorączkowo dorzucać łopatami węgiel, piec huczał, iskry pryskały, parowóz drgał i zataczał się w pędzie, lecz pościg zbliżał się coraz bardziej. Maszynista westchnął, otarł czoło pękiem pakuł i rzekł:
— Obawiam się, że nic z tego, Ropuchu. Widzisz, oni jadą bez obciążenia i mają lepszy parowóz. Jedno tylko nam pozostaje i to ostatnia twoja nadzieja, więc słuchaj z wielką uwagą tego, co ci powiem. Niedaleko przed nami jest długi tunel, a po drugiej jego stronie tor biegnie przez gęsty las. Jadąc przez tunel, wyciągnę największą szybkość, a tamci oczywiście trochę zwolnią w obawie przed katastrofą. Kiedy przedostaniemy się na drugą stronę, zamknę parę i puszczę w ruch hamulce, a jak tylko uznasz, że to możliwe, musisz wyskoczyć i schronić się w lesie, żeby cię tamci nie zobaczyli, kiedy wyjadą z tunelu. Wtedy ja jak najszybciej ruszę w dalszą drogę. Niech gonią mnie długo, jak im się spodoba i tak daleko, jak im się spodoba. A teraz uważaj i skacz, kiedy ci powiem!
Dorzucili znów węgla i pociąg wpadł pędem do tunelu, parowóz hałasował i grzechotał, aż wreszcie wypadli z tunelu. Owiało ich świeże powietrze, ujrzeli spokojny blask księżyca i ciemny, bezpieczny las, który ciągnął się po obu stronach toru. Maszynista zamknął parę i zahamował. Ropuch zszedł na stopień, a gdy pociąg nieledwie przystawał, usłyszał okrzyk:
— Teraz, skacz!
Skoczył, ześlizgnął się z niskiego nasypu, wstał zdrów i cały, wgramolił się do lasu i tam się ukrył. Wyjrzawszy, zobaczył że jego pociąg rozpędził się znowu i szybko znikł. A tymczasem, rycząc i gwiżdżąc, wypadł z tunelu parowóz ze swą mieszaną załogą, która wymachiwała rozmaitą bronią, krzycząc:
— Stój! Stój! Stój!
Gdy go minęli, Ropuch uśmiał się serdecznie, po raz pierwszy od czasu, jak wtrącono go do więzienia.
Ale wkrótce przestał się śmiać. Pomyślał, że jest późno, ciemno i zimno, że znalazł się w nieznanym lesie, bez pieniędzy i bez nadziei na kolację, że wciąż jeszcze jest daleko od domu i przyjaciół. Martwa cisza po turkocie i dudnieniu pociągu działała na niego przygnębiająco. Nie śmiał wyjść spod osłony drzew, zapuścił się więc w las, chcąc zostawić tor kolejowy jak najdalej za sobą.
Po tylu tygodniach spędzonych wśród murów las wydał mu się obcy, nieprzyjazny i jakby drwiąco względem niego usposobiony. Gdy słyszał jakby mechaniczne pohukiwanie puhacza, zdawało mu się, że las się roi od strażników, którzy go okrążają. Sowa w przelocie dotknęła skrzydłem jego ramienia, uskoczył w bok, straszliwie przerażony, był przekonany, że chwyta go jakaś ręka. Sowa, podobna do ćmy, odlatując, zaśmiała się gardłowo: „ho! ho! ho!”. Ropuch uznał to za marny dowcip. Natknął się raz na lisa, który stanął, zmierzył go ironicznym spojrzeniem i rzekł:
— Hej tam! Praczka! Brakuje mi w tym tygodniu jednej skarpetki i jednej powłoczki. Pamiętajcie, żeby to się nie powtórzyło.
Zachichotał i odszedł z dumną miną. Ropuch obejrzał się, szukając kamienia, którym mógłby rzucić za lisem, ale nic nie znalazł, co go bardzo rozzłościło. Wreszcie głodny, zziębnięty, zmordowany, znalazł schronienie w spróchniałym drzewie, gdzie usłał sobie możliwie wygodne posłanie z gałęzi i suchych liści i gdzie spał mocno aż do rana.
Szczur nie mógł sobie znaleźć miejsca, sam nie wiedział dobrze dlaczego. Wspaniałe lato było jeszcze na pozór w pełnym rozkwicie i choć na uprawnych polach złoto zastąpiło zieleń, choć ścierniska czerwieniły się, a w lesie widniały tu i ówdzie jaskrawe, rude plamy — światło, ciepło i barwa trwały wciąż niezmienione. Żadne zwiastuny mrozu nie zapowiadały kończącego się roku. Lecz chór, który wyśpiewywał bezustannie w sadach i żywopłotach, wykruszył się i zaledwie kilku niezmordowanych wykonawców nuciło pieśń wieczorną. Wróble rozpanoszyły się znowu, a w powietrzu czuć było zmianę i wyjazdy. Kukułka, ma się rozumieć, dawno już zamilkła. Brakowało również wielu innych pierzastych przyjaciół, stanowiących przez szereg miesięcy część znanego krajobrazu i jego małego społeczeństwa. Szeregi kurczyły się z każdym dniem. Szczur, który zawsze śledził ruch skrzydlatych istot, zauważył, iż kierunek tego ruchu prawie codziennie skłania się bardziej ku południowi. A nawet gdy nocą leżał w łóżku, zdawało mu się, że słyszy w ciemności nad głową szelest i drganie niecierpliwych skrzydeł posłusznych niezłomnemu nakazowi.
Wielki Hotel Przyrody, tak jak i każdy inny, ma swoje sezony. Gdy goście pakują się kolejno, płacą i odjeżdżają, a liczba osób przy stole zmniejsza się z posiłku na posiłek; gdy się zamyka pokoje; gdy się zdejmuje dywany i zwalnia kelnerów, stali goście hotelowi, którzy pozostają aż do pełnego rozkwitu przyszłorocznego sezonu, nie pozostają obojętni na te odjazdy i pożegnania, te namiętne dyskusje o projektach, o drogach do przebycia i nowych kwaterach, i to codzienne ubywanie miłych kompanów. Stałych gości opanowuje niepokój, przygnębienie, stają się zgryźliwi. Po co ta chęć odmiany? Dlaczego nie pozostać tutaj spokojnie, razem z nami i bawić się wesoło? Nie wiecie, jak wygląda ten hotel po sezonie, nie wyobrażacie sobie, jak się dobrze bawimy w naszym kółku, my, co pozostajemy przez cały okrągły, interesujący rok. To wszystko prawda, niewątpliwie, odpowiadają podróżnicy; zazdrościmy wam — może zostaniemy innego roku — ale teraz mamy zobowiązania, omnibus43 czeka przed drzwiami, już czas na nas. Wyjeżdżają, uśmiechając się i kiwając głowami, a stali goście odczuwają ich brak i do nich żal.
Szczur należał do zwierząt, które potrafią same sobie wystarczyć, był przywiązany do ziemi, i choć inni odchodzili — zostawał na miejscu, a jednak to, co się działo w powietrzu, nie uchodziło jego uwagi i nie pozostawało bez wpływu na niego. Trudno było wziąć się poważnie do jakiejś roboty wobec tego skrzydlatego ruchu.
Szczur opuścił brzeg Rzeki, gdzie gęste szuwary wznosiły się wysoko nad opadającą już wodą o leniwo toczącym się nurcie i poszedł w głąb lądu; minął parę pastwisk, wyschniętych i pokrytych pyłem, i zapuścił się w królestwo żółtej, sfalowanej, szemrzącej pszenicy, której ruch był spokojny, a szept cichy. Lubił częste wędrówki wśród lasu sztywnych, silnych łodyg, co podtrzymywały nad jego łebkiem swe własne złociste niebo, tańczące, rozmigotane i łagodnie rozgwarzone, lub pochylały się gwałtownie pod przelotnym wiatrem i prostowały nagle z wesołym śmiechem. Szczur miał tu także licznych małych przyjaciół, tworzących odrębne społeczeństwo, którego członkowie wiedli bujne, czynne życie, a mimo to znajdowali zawsze wolną chwilę, aby poplotkować z gościem i podzielić się z nim nowinami. Lecz dziś zdawało się, że myszy polne są czymś zaprzątnięte, choć przyjęły Szczura grzecznie. Jedne pilnie kopały tunele, inne, zbite w gromadki, oglądały plany i rysunki niewielkich mieszkań, wygodnych, przyjemnie rozplanowanych i położonych w pobliżu składów. Jeszcze inne wyciągały zakurzone kufry i kosze lub pogrążone były po uszy w pakowaniu dobytku. Wszędzie wokoło pszenica, owies, jęczmień i orzechy leżały w stosach lub snopach, gotowe do transportu.
— Przyszedł nasz stary Szczur — zawołały myszy na jego widok. — Chodź nam pomóc, Szczurze, nie stój bezczynnie!
— Cóż to za zabawa? — spytał Szczur surowo. — Wiecie przecież, że nie pora teraz myśleć o zimowych kwaterach, jeszcze czas.
— Wiemy, wiemy — odrzekła dość bezczelnie jedna z polnych myszy. — Ale zawsze lepiej o wszystkim pomyśleć zawczasu, prawda? Musimy koniecznie zabrać stąd meble i rzeczy, i zapasy, nim te ohydne maszyny zaczną szczękać na polach. A przy tym, jak wiesz, bardzo szybko rozchwytują obecnie co lepsze mieszkania i jeśli się spóźnimy, będziemy musiały zadowolić się byle czym. A poza tym trzeba zwykle przeprowadzać gruntowny remont przed wprowadzeniem się. Wiemy naturalnie, że jest jeszcze dużo czasu, to tylko taki sobie początek.
— Et, co tam! — rzekł Szczur. — Cudowny dziś dzień, chodźcie, przejedziemy się łodzią albo pójdziemy na spacer wzdłuż płotów czy na piknik do lasu, albo coś w tym rodzaju.
— Chyba nie dziś, dziękuję ci — odrzekła śpiesznie polna mysz. — Może kiedy indziej, jak będziemy miały więcej czasu.
Szczur parsknął pogardliwie, zawrócił, chcąc odejść, potknął się o pudełko od kapeluszy i upadł, mrucząc pod nosem dosadne wyrazy.
— Gdy ktoś uważa i patrzy, gdzie stawia łapki — rzekła oschłym tonem jedna z polnych myszy — nie ma obawy, aby się potknął i w dodatku tak się wyrażał. Ostrożnie, Szczurze, tu stoi kosz. Najlepiej sobie usiądź. Może za parę godzin będziemy miały czas tobą się zająć.
— Nie zdaje mi się, abyście miały „czas”, jak to nazywasz, przed Bożym Narodzeniem — odparł Szczur zgryźliwie, torując sobie drogę przez pole.
Powrócił dość chmurny do swojej Rzeki, która nie pakowała się nigdy i nie odlatywała na zimowe leże.
Wśród wikliny okalającej brzeg spostrzegł siedzącą jaskółkę, niebawem przyłączyła się do niej druga, a po chwili trzecia. Ptaszki rozmawiały cicho i z przejęciem, przeskakując wciąż niespokojnie z gałęzi na gałąź.
— Co, już? — spytał Szczur, podchodząc ku nim. — Co za gwałt? Przecież to wprost śmieszne!
— O, jeszcze nie wyruszamy, jeśli o to ci chodzi — odparła pierwsza jaskółka — robimy tylko plany i projekty. Omawiamy naszą wędrówkę, rozumiesz, zastanawiamy się, jaką drogę wybrać w tym roku, gdzie się zatrzymać i tak dalej. To jest połowa przyjemności.
— Przyjemności? — zdumiał się Szczur. — Otóż tego zupełnie nie rozumiem. Jeśli już musicie opuścić to miłe miejsce i przyjaciół, którzy będą za wami tęsknili, i wasze wygodne domki, gdzieście się dopiero co wprowadziły, nie wątpię, że gdy wybije godzina, stawicie czoło kłopotom, niewygodom, zmianom i nowym warunkom i będziecie usiłowały ukryć, jaką wam to sprawia przykrość. Ale omawiać to, a nawet o tym myśleć, póki nie zajdzie istotna potrzeba...
— Ty tego nie rozumiesz, to rzecz naturalna — powiedziała druga jaskółka. — Najpierw zaczynamy odczuwać jakby słodki niepokój; potem jedno po drugim wracają wspomnienia, niby gołębie do gołębnika, trzepocą nocą w naszych snach, a we dnie fruwają z nami, gdy zataczamy kręgi. Mamy ochotę rozpytywać się siebie nawzajem, porównywać nasze wspomnienia i upewnić się, że to wszystko zdarzyło się naprawdę, gdy po trochu przypominają się nam i wzywają nas zapachy i dźwięki, i nazwy dawno zapomnianych miejsc.
— Czy nie mogłybyście zostać w tym roku? — proponował smętnie Szczur Wodny. — Będziemy się wszyscy usilnie starali, aby wam było dobrze. Nie macie pojęcia, jak przyjemnie spędzamy czas, gdy jesteście daleko.
— Spróbowałam „zostać” jednego roku — odpowiedziała trzecia jaskółka. — Przywiązałam się tak serdecznie do tego miejsca, że kiedy nadeszła pora, ociągałam się i pozwoliłam innym odlecieć beze mnie. Przez kilka tygodni było mi jako tako, ale później! Te męczące, długie noce i zimne, bezsłoneczne dni! To powietrze chłodne, przenikliwe, całkowicie pozbawione owadów! Nie, okazało się, że to na nic. Opuściła mnie odwaga i pewnej zimnej, burzliwej nocy odfrunęłam, starając się lecieć środkiem lądu ze względu na wschodnie wiatry. Gęsty śnieg sypał, gdy znalazłam się nad przełęczami wysokich gór, i musiałam ogromnie się namęczyć, nim zdołałam przedostać się na drugą stronę. Ale nie zapomnę nigdy rozkosznego uczucia, kiedy gorące słońce grzało mi plecy, a ja zlatywałam ku jeziorom, które spoczywały pode mną niebieskie i spokojne. A jak mi smakował pierwszy tłusty owad! Przeszłość wydała mi się złym snem. Przyszłość wyglądała jak szczęśliwe wakacje. Leciałam na południe przez długie, długie dni, leniwie ociągając się, jak najdłużej, lecz zawsze miałam na myśli
Uwagi (0)