Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖
Paweł Bernheim, kobieciarz i znawca sztuki, przejmuje kierownictwo banku po ojcu i styka się z przybyszem z ogarniętej rewolucją Rosji, Nikołajem Brandeisem, który zdaje się mieć mroczną przeszłość i wyjątkowe szczęście w interesach.
Tymczasem lekkomyślny brat Pawła, Teodor, angażuje się w konspiracyjną działalność nacjonalistyczną, chociaż drży, by towarzysze nie odkryli żydowskiego pochodzenia jego matki.
Powieść Josepha Rotha, popularnego w latach 20. niemieckiego pisarza i dziennikarza, zaprzyjaźnionego z polskim poetą Józefem Wittlinem, obnaża mechanizmy zdobywania bogactwa i wpływów. Rodzina Bernheimów pokazuje panoramę społeczną Niemiec pogrążonych w kryzysie po I wojnie światowej, w czasach szalejącej inflacji, która rujnowała uczciwych ludzi, ale dawała wielkie zyski spekulantom. Opisuje tworzącą się klasę średnią i ścierające się ideologie. Oddaje też ducha swoich czasów, fascynację młodością i przyszłością, przy czym futurystyczne hasło przybiera tu postać: „masa - miasto - machina finansowa”.
- Autor: Józef Roth
- Epoka: Romantyzm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Rodzina Bernheimów - Józef Roth (gdzie mozna czytac ksiazki online txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Roth
A jednak — i dlatego z panem mówię — kusi mnie chemia. To jest jedyna niesamowitość wśród jasności, w której żyję. Zachodzi niebezpieczeństwo, że stanę się jej łupem. I po raz pierwszy oddałbym się w ręce przemocy. Wszystko inne było mniejsze ode mnie: ten śmieszny średni stan, który jest moją dewizą i napełnia moje domy towarowe, organizacje urzędnicze, którym dostarczam chleba i odzieży, te domy, ten bank, z małymi zabezpieczonymi kredytami, moi dyrektorzy z pensjami po 150.000 marek. Lecz chemia jest żywiołem. Mógłby mnie tak samo ubezwładnić, jak swoich akcjonariuszy, chemików i generalnych dyrektorów. Od kiedy mam kontakt z Imperial Chemical Industry, przerażają mnie cudowne zjawiska w świecie chemii. Wszystko tu jest cudowne. Nie mam poza tym respektu przed liczbami. Tu po raz pierwszy przeraża mnie tych 10.000 robotników Höchsta nad Menem, 11.000 Badeńskiej Aniliny44, tych 95 fabryk I.G.45, 108.000 personelu, 143.000 zjednoczonych fabryk i tych 600 ton fosgenu46 rocznie. Pomyśl pan, że sztuczny jedwab, z którego są pończochy pańskiej córki, spokrewniony jest z gazem trującym, używanym na wojnie. Jedno i drugie jest nitrogliceryną! Co za nazwa! Nitrogliceryna!
— Czy uważa mnie pan za marzyciela, panie pułkowniku? Ma pan rację! Po raz pierwszy mógłbym uchodzić za marzyciela. Coś się zmieniło. Coś zaszło w Nikołaju Brandeisie — Nie wiem, ile razy wyjdziemy jeszcze razem z tego biura. Dobranoc.
Nie rozumiał mnie, pomyślał Brandeis. Ja mu też wszystkiego nie powiedziałem. Mógłbym mówić całymi dniami, a nie powiedziałbym najważniejszego. Obce moce mnie opanowują. Od kiedy — — —
Nie myślał dalej. Często dochodził tylko do tej granicy. Potem rozciągała się kraina, daleka, bezkresna, nieznana, niedostępna dla żadnej myśli ani żadnego wyobrażenia. Była jak granica świata, ku której Brandeis raz już wędrował.
Im bardziej zbliżał się do swego domu, tym bardziej zwalniał kroku.
Tak jest. Im bardziej zbliżał się do swego domu, tym szedł wolniej. Ile razy w ciągu dnia zapominał o nim. Był to jeden z wielu domów, które zakupił. Niekiedy szedł do hotelu spać. Lubił obce pokoje hotelowe i ich meble, należące do całego świata, i tapety, które przypadek przykleił do ścian. Potrzebny mu był tylko dach nad głową. W jego domu otaczało go bogactwo jak choroba. Ogrodnik, dwa psy, garaż, służba, skrzypiące drzwiczki i skrzypiący piasek! A fundament głęboko na obcej ziemi oparty, zakorzeniony beton. Chętnie byłby mieszkał w namiocie. Wiele rzeczy do niego należało, lecz niczego nie posiadał. Wielu ludzi go słuchało, lecz nikomu nie rozkazywał. Wiele rzeczy mu się poddawało, lecz nic nie stawało się jego własnością. Miał wrażenie, że jego domy — to tylko papierowe plany jego architektów. Towary, które kupował i które sprzedawał, to tylko pokwitowania odbioru i książki handlowe. Ludzie, którzy dla niego pracowali, to tylko listy z nazwiskami. Kiedyś posiadał trzy kawałki pola, mały, biało-niebieski domek, parę krów i dwa konie, dziesięć książek i strzelbę oraz laskę z metalową główką. Wszystko to stracił! Brandeis żył jak wywłaszczony, zadowolony ze swego ubóstwa i natchniony nim — jak gdyby od owego czasu niczego innego nie zyskał. Zdawało mu się, że to jest przeznaczenie: jak cień przejść przez ten świat, składający się z własności i betonu; zbierać skarby, dzięki niesamowitym zdolnościom umysłu, nieuważnie liczyć banknoty, jak gdy nogami się szeleści wśród jesiennych liści i w ogóle wszystko, rzeczy, towary, ludzi zamieniać w papier. Nie trzymać niczego i nie być przez nikogo trzymanym! Inni po to istnieli, ażeby wygrywać i pokochać, odziedziczyć i zatrzymywać, oceniać i używać, kupować i posiadać. A może i własność innych nie była rzeczywista? A oni jedynie nie zdawali sobie z tego sprawy? Sądzili, że zatrzymują, co się rozpływało? Sądzili, że używają, co się ulatniało? Ich uczucie posiadania było funkcją wyobraźni? — Jest prawdą — co mówiłem do pułkownika — wszystko jest bezwolne i rozpada się; mogę wszystko według mojej woli kształtować, jak piasek i popiół. Jedynie nazwiska jeszcze zostały. Istnieje jedyna realna potęga, rosnąca, przynosząca życie i śmierć: chemia. Czy mam się jej oddać na pastwę?
W domu czekała Lidia. Od roku czekała na niego daremnie. Brał ją wprawdzie do swego łóżka, obejmował swoimi ramionami, zapachem i spojrzeniem, błyszczącym w ciemności, podczas gdy ona otwierała oczy w ciągłej, ustawicznie zawiedzionej nadziei, że będzie miał przymknięte powieki a twarz zatopioną w rozkoszy. Twarz jego nigdy nie była inna, jak za dnia. W ciemności zdawała się jeszcze jaśniejsza. Może kiedyś w ciemności odgadnie tajemnicę tego człowieka, tak jak się poznaje istotę duchów jedynie o północy. Czekała daremnie. Jego oczy zdawały się patrzeć w dal, w której miał zginąć. Potężne było jego ciało, mocny jego krok, którego nawet dywany nie mogły stłumić. Przysłuchiwała się, jak nim miażdżył żwir. A jednak Nikołaj Brandeis był dla niej obcy i daleki. Był tak silny, że mógł jej lekkie ciało unieść na jednej, szerokiej ręce. Siedziała na jego ręce. Czasami nakrywał tą olbrzymią ręką jej piersi. Silne, wielkie ciepło spływało z jego palców do ciała. Nie mówił. — Nie milcz tak — prosiła, w nadziei, że mogłaby go skłonić do innego rodzaju milczenia. Gdyż nigdy nie mogła się spodziewać, że będzie kiedyś mówić, rozmawiać jak każdy inny człowiek. Uszczęśliwiał i unieszczęśliwiał ją zarazem. Jak gdyby szczęście i nieszczęście, błogostan i rozpacz były bliźniętami.
Nie wiedziała w końcu, czy był okrutny, czy czuły i czy jej własna miłość była lękiem, czy ciekawością. Niekiedy nienawidziła jego obcość, tęskniła za prostą, zrozumiałą, ludzką rubasznością Griszy. Postanawiała wciąż porzucić Brandeisa i wrócić do „Zielonego Łabędzia” i wciąż pobyt swój prolongowała. — Jeżeli nie zmieni się za dwa tygodnie — myślała — zostawię go. — Nie zmieniał się, a ona zostawała. Skromna wyobraźnia, szkolona na skąpej znajomości pisarzy o duszy dziwnych ludzi, podsuwała jej niekiedy jeden z tych małych środków, opisywanych w powieściach. Zaczęła roztrząsać śmieszne możliwości. Może by uczynić go zazdrosnym? Na podstawie skromnych doświadczeń własnych przeżyć miłosnych próbowała mieszać recepty, komponować sytuacje, przypominać sobie małe triki sędziwej tradycji literackiej, która tak cudownie fałszuje życie. Lecz spojrzała na jego oblicze i pojęła, jak śmieszne były jej usiłowania. Wszystkie prawa traciły w pobliżu Brandeisa ważność. Nawet nie krzyczał. Nigdy nie podnosił głosu na tyle, ażeby go można było słyszeć z drugiego pokoju przez zamknięte drzwi. Niekiedy nie czuło się jego obecności, mimo że się go widziało. Jego duże, ciężkie ciało przytłaczało ją, jej zęby kąsały jego potężną szyję, jej palce wodziły po kamiennych konturach jego łopatek, w jej włosach gubił się oddech jego ust. Tak leżała otulona jego rozmachem i zapominała na parę chwil, że nie był mężczyzną jak inni. Lecz nagle zmuszała ją tęsknota otworzyć oczy i spojrzeć ukradkiem do góry. I przerażony jej wzrok kradł biel jego otwartych oczu. Dokąd patrzył Brandeis? Czego szukał na nocnej ścianie ponad jej włosami? Czy wzrok jego mógł przebić ścianę? Czy widział horyzont swej ojczyzny? Wtedy zapalała się w niej mała, ale śmiertelna nienawiść. Byłaby go kłuła, ażeby się przekonać, czy był śmiertelny.
Żyła w domu jak niewolnica. Posyłał jej krawców i kupców, ale ani jednego gościa. Nie chciał widzieć ludzi. Ludzie byli jak domy i towary. Handlował nimi w ciągu dnia w swoim kantorze. Była młoda, liczyła swoje lata. Dwadzieścia i dwa lata. Zarzucała mu swój wiek, jak gdyby jej młodość była jego winą. Raz płakała. Zrozumiał to. Siedział jednak niezręczny i potężny, przed małą rozpaczą małej kobiety. Bał się swej własnej litości. Nienawidził czułości, mającej być pocieszeniem. Nie mógł zmierzyć nieszczęścia człowieka, odczuwającego je w danej chwili. Nie mógł nigdy pojąć, że drobne przyczyny powodujące ból nie decydują o rozmiarach i głębi tego bólu. Mierzył nieszczęście Lidii absolutnym nieszczęściem świata. Obojętnie patrzył na to, jak płakała. Po raz pierwszy płakała przed obojętnym człowiekiem. Wmawiała sobie, że przeżywa pierwsze upokorzenie. Jej drobny mózg rozważał zemstę. Zaczęła kaprysić. Próbowała uprawiać małostkowy despotyzm. Zaskakiwała Brandeisa znienacka życzeniami. Chciała widywać ludzi. Poszedł z nią pewnego wieczora do teatru. Milcząco, nie bez goryczy. Już na wstępie znienawidził foyer. Bał się pierwszego aktu, oczekiwał przedstawienia jak katastrofy. Eksperymenty reżyserów z pierwszych powojennych lat stały się bardziej umiarkowane. Radykalizm dramaturgii począł robić koncesje na rzecz nerwów publiczności. Brandeis wymienił strach na skromniejszą o wiele nudę. Parę razy pokazał się z Lidią w loży teatru, na balu, na koncercie. Potem przestał zajmować się tradycyjnymi imprezami towarzyskimi, które nowa epoka kontynuowała bez towarzystwa. Wydawało mu się jedynie konieczne, w odstępach kilkumiesięcznych, przekonywać się, że stracił wszelkie zainteresowanie dla podium i sceny. Tego wieczora jego obojętność była tak duża, że jął przypatrywać się publiczności. Stwierdził, że więcej osób go znało, niż przypuszczał. Jego anonimowość była narażona. — Ludzie nie mogą wytrzymać bez świętych i diabłów — pomyślał. Zdaje im się, że jestem „niesamowity”. Mam dość tego, by mnie uważali za jakiegoś demona ze Wschodu. Taka rola podoba się bogatym Żydom z Kiszyniowa, Odessy i Rygi, którzy niczego tak nie pragną, jak pochodzić z Berlina. — Patrząc na ludzi, twarz przy twarzy, fizjonomie, które zdawały się wyrastać z łysin, modelowanych przez fryzjerów, jak gdyby ci ostatni byli nie tylko panami włosów, bród i golizny, lecz także nosów, czaszek i ust — — po raz pierwszy zaczął rozumieć, że do robienia pieniędzy popychała go jedyna namiętność — jedyna namiętność silniejsza niż wszystkie jej siostry: pogarda. Może opanować człowieka jak miłość, hazard i nienawiść. Można czuć „śmiertelną pogardę”. Potrzebne mu były te oświetlane rzędy, gęsto zaludnione, ażeby uświadomić sobie ową namiętność, tak samo jak można sobie uświadomić na widok człowieka miłość do niego. Kłaniało mu się wielu nieznajomych. Wiedzieli, że ich nie zna. A jednak uśmiechali się do niego, sugerując mu odpowiedź na ukłon. Odznaczali się natrętną uniżonością ludzi zbierających na dobroczynne i publiczne cele. Wyciągają rękę i obawiają się, że mogliby być uważani za żebraków. Przerwa. Przechadzają się wkoło po gładkim, froterowanym parkiecie i boją się, by się nie pośliznąć. Pomiędzy niepewnością ich nóg, tkwiących w nowych trzewikach z nadto gładkimi podeszwami, a uczuciem wytworności, którą łączyli z godnością teatru miejskiego, liberiami bileterów i własnymi smokingami, istniała jeszcze próżna przestrzeń, którą ich ciała bezskutecznie starały się wypełnić. Ciała znikły między uroczystymi twarzami i ślizgającymi się trzewikami. Jak kołująca rama kołysali się dokoła próżnego, lustrzanego owalu, na który nikt nie ośmielił się wejść z obawy, że zostanie sam. Brandeis przypomniał sobie ową niedzielę, kiedy to przypatrywał się politycznemu pochodowi na Kurfürstendammie. Wtedy również środek był próżny. Z tymi samymi twarzami krążyli dokoła przerwy w teatrze. Wiatrówki47 wisiały w garderobie. Zmieniły się jedynie ramiona. Nie kołysały się bezwładnie. Wisiały przy smokingach, jak protezy. Z damskich sukien wieczorowych, wysmakowanych i efektownych, padały pstre światła na blade twarze mężczyzn: gra kolorów sublimowanego stosunku płciowego. Każdy czuł, że jest na premierze. Każdy był zadowolony, że i inni są na niej obecni. Gdyż razem dopiero tworzyli kolorowy obraz dla wstępnej notatki recenzenta teatralnego.
Brandeis odczuwał nieobecność swego najmłodszego dyrektora Pawła Bernheima i jego brata Teodora. Kolorowy obraz — tak mniemał Brandeis, byłby jeszcze bardziej ożywiony. Z innych znajomych był obecny jedynie krytyk demokratycznego pisma zależnego od Brandeisa. Lecz krytyk ledwie znał swego chlebodawcę. W tym orientują się tylko redaktorzy działu handlowego. Zajmowanie się sztuką czyni ludzi nieszkodliwymi. Bernheim może w ogóle nie chodził na premiery; stanowisko towarzyskie Bernheima nie pozwalało mu może na to. Zaproszę go, pomyślał Brandeis. Przedstawię go Lidii. Spodziewam się, że się zakocha.
Młoda pani Bernheim wyjechała na dwa tygodnie do swego wuja Endersa. Mała uroczystość familijna, nic ważnego. Paweł Bernheim zadowolił się jednodniową wizytą. Po raz pierwszy był w domu Brandeisa. Po raz pierwszy widział kobietę, z którą żył Brandeis. Przyszedł, objuczony pogłoskami, jakie rozsiewano o kaukaskiej księżniczce. A Paweł wierzył tym pogłoskom. W czasach bowiem, w których prawdy są rzadkie, nic nie jest tak wiarygodne, jak pogłoska. A im bardziej płytko i awanturniczo brzmi, tym łapczywiej podchwytuje je wyobraźnia ludzi nastawionych na romanse.
Paweł Bernheim należał do najbardziej łatwowiernych odbiorców romansowych pogłosek. Zbierał je, jak zbierał anegdoty, w książeczce oprawnej w skórę ze złoceniami, do której zaglądał, zanim zaczynał opowiadać. Przyzwoicie odgrodzone, ułożone były w jego mózgu tak zwane historie z tak zwanego prawdziwego świata. A był szczęśliwy, gdy taka historia wplatała się w rzeczywistość jego otoczenia. Na modłę Europejczyków, oceniających pojęcia geograficzne po literacku, uważał, że Wschód jest zagadkowy, a Zachód pospolity. A Wschód zaczynał się tuż za Katowicami i sięgał aż do Rabindranatha Tagore48. W tej sferze umiejscowił Brandeisa. Cośkolwiek bardziej na zachód leżała Lidia. Była bowiem kobietą i według słów Tekely’ego pochodziła z Kaukazu, prawdopodobnie z książęcego rodu. Kaukaz sam byłby też wystarczył.
Nie kocha się kobiet. Kocha się światy, które one reprezentują. Mimo że Lidia miała europejską twarz i równie dobrze mogła się urodzić w Kolonii, jak i w Paryżu lub w Londynie — w rzeczywistości pochodziła z Kijowa — Paweł Bernheim rozpoznał w niej „kaukaski typ”, a że nie miał jeszcze pojęcia o jej przeszłości w „Zielonym Łabędziu”, przylepił jej w mig markę: prawdziwej, dystyngowanej, uroczo obcej kobiety. Przyjemność, z jaką sam sobie poświadczał swoje znawstwo świata i kobiet, skłaniała go do przedwczesnych i szybkich definicji. Charakteryzując Lidię
Uwagi (0)