Darmowe ebooki » Powieść » Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:
łosie siedmioletnie rosochy i przydźwigali z trudem, mając do roboty we dwóch tylko trzy ręce.

Urodzaj grzybów był bajeczny i ogarnął cały ten kraj. Szczepański przybył też z folwarku, opowiadając, że wsie były puste i roboty polne zaniedbane; wszyscy wybiegli w lasy.

Opowiadał też, że chłopi zachodzili nawet na tę stronę trzęsawisk, ale że pewnego dnia wrócili w popłochu, bo się im ukazał i gnał strasznie wyjąc diabeł leśny czy wilkołak.

Oczy Rosomaka podniosły się na Panterę.

Nad stosem grzybów, oczyszczając je i sortując do suszenia, klęczeli we trzech, Pantera i chłopcy, szepcząc coś tajemniczo. Po twarzach latały im śmiechy. Zdawali się wcale nie słyszeć, co mówiono na podsieniu.

— Jednego diabła tylko widziano? — rzekł Rosomak, głos podnosząc. — Ja bo widziałem trzech.

Orlik nie wytrzymał, podniósł głowę, a Pantera podchwycił:

— Wódz to nawet jasnowidzenia miewa.

— Za trzy dni grzyby się skończą, już robaczeją. Dopiero za miesiąc znowu się wysypią! — zdecydował Odrowąż.

— Mam na ten miesiąc wielką robotę — rzekł Rosomak, gdy zasiedli do wieczerzy. — Takich suchych błot nie było lat wiele. Moglibyśmy się do Pohybelnika dobrać. Jak myślicie, ojcze?

— Można spróbować! Tam nawet zimą w krąg są oparzeliska. Trzeba będzie łozy słać i mościć przesmyk. Siła nas teraz, to dokonamy.

— Przede wszystkim do Puchaczego Ostępu się dostać: tam jeszcze grzyby nie tknięte czekają.

— Na jutro zatem wyprawa!

— Bo i po drodze na Pohybelnik.

Ruszyli nazajutrz o świcie wszyscy sześciu na całodzienną wyprawę. Las był cichy i zadumany, jakby w sobie skupiony i ciężki dojrzewaniem nasienia i owocu. Ćwierkała nieuczenie młódź ptasia, z jagodników porywały się drozdy spasione, pod stopami chrzęściały zioła i mchy, poschnięte od skwaru, a z brzóz oblatywały już pozłocone liście. Jarzębiny stały strojne w purpurowe korale i różowym nalotem poczynały się barwić kaliny i borówki.

Wrzosy były już w pączkach, a po polanach kwitły tysiączniki i goryczki — późne kwiaty.

— Jesień idzie! — rzekł z westchnieniem Rosomak.

— Trzeba zacząć zbierać jarzębiny i zioła — zauważył Żuraw.

— Ba, jeszcze orzechy nie są gotowe. Jeszcze zabawimy ze sześć niedziel! — pocieszał się Pantera, coraz to wychodząc z szeregu i zbierając grzyby.

Chłopcy wypatrywali gniazd, ale wszystkie były już puste, tylko znaleźli mchową chałupę wiewiórczą, a w niej późny lęg, czworo rudych wyrostków, które się rozpierzchły błyskawicznie po gałęziach.

— Kuba, to pewnie twoje dzieci! — zawołał Pantera.

Ale Kuba, siedząc na ramieniu Żurawia, obserwował tylko leszczyny.

Stanęli wreszcie nad halizną torfowiska, naprzeciw Puchaczego Ostępu, i zabrali się do roboty. Błoto pożarło już wiosenne przejście, zaczęli tedy łozy rąbać, w pęki wiązać, a Odrowąż ścieżkę słał, wybierając wedle swego doświadczenia mniej przepastny szlak.

O południu, trochę pełznąc, trochę się topiąc, przedostali się do sosen i rozłożyli obozowisko; spoceni i obłoceni posilali się chlebem i mlekiem, i rzucili się, zamiast spocząć, do zbierania grzybów. Nikt tu dotąd nie był. Grzyby rosły jedną masą zwartą, całymi koloniami, różnego wieku i wzrostu. Bez trudu, bez szukania brano je i zrzucano na stos.

— Ale jak je stąd wydostać? — pytał Orlik.

— Posuszymy na miejscu! Palcie ognisko! — zakomenderował Odrowąż.

Wedle jego instrukcji wykopano szeroki a płaski rów i zapalono w nim ogień. Stary pozostał, by go pilnować i zasilać, a oni się rozpierzchli, żeby zbadać cały ostęp.

Rosomak z młodej sosny zrobił pierwotną drabinę i dostał się do barci, Pantera z chłopcami zaszył się w gąszcze, i wnet z triumfem przynieśli dwa już puste remizowe gniazda; Żuraw wydostał się na dalsze halizny błotne i znalazł kolonię kwiczołów, kilkadziesiąt gniazd po brzozach i chmarę ptaków żerujących na jemiołach.

Rosomak, znalazłszy pszczoły syte, bogate i bardzo wojownicze, ruszył też na wyprawę.

Poskoczył za nim Orlik.

— Wuju, mogę razem pójść?

Skinął głową Rosomak. Zaszyli się w gąszcze i chłopak mówił szeptem:

— Jakoś mi tu dziwnie! Inaczej niż tam, u nas. Jakbym był w kościele. I cisza tu inna.

— Chram natury! Rzadko i dawno tu ludzie bywali. Uważasz też szczeliny w gąszczu? To łosie i sarnie ścieżki. Idźmy cicho i milczkiem, możemy coś pięknego zobaczyć.

Ostęp stawał się coraz dzikszy. Stare świerki cieniły się olbrzymimi, nawisłymi gałęźmi, przeszytymi u ziemi gęstwą młodych brzóz, osik i zwałami drapieżnych jeżyn. Małe halizny czyniły powalone drzewa, osnute całe pełzającymi chmielami i powojem. Trzciny pokrywały nizy, kłębiąc się w ściany zielone, w fale nieruchome, w okopy roślinne.

I wśród tego wiły się ciasne przetarte szlaki, którymi leśni ludzie przesuwali się powoli, starając się stąpać bez szelestu, nie trącać zielonych ścian. Cisza była tak głęboka, że słyszeli kucie dzięcioła za topielą, brzęk pszczół, żerujących na kruszynach, i bicie swych serc. Nie odzywali się. Czasem Rosomak stawał i pokazywał to gniazdo rzadkie, to kwiat, to wiewiórkę na świerku, to sowę, przytuloną do pnia i prawie niewidzialną, to lelka złożonego we śnie, jak sęk drzewa. Tak szli, czytając księgę lasu.

Nagle drgnęli i znieruchomieli w cieniu świerku. Gdzieś na prawo w gąszczu coś się odezwało. Było to jakby pobekujące, głuche stęknięcie i trzask łamanych gałęzi.

Rosomak wziął za ramię Orlika i wsunął go za sobą pod nawisłe gałęzie. Niewidzialni zastygli w nieruchomości, w oczekiwaniu, w napięciu wzroku i słuchu.

Gąszcze ożyły. Jakaś moc druzgotała krze i młode drzewa, jakiś huragan je chylił i roztrącał. Głuche, ponure mruczenie i trzask, jakby drewnianych kołatek...

Na roziskrzony, pytający wzrok chłopca Rosomak szepnął prawie bez dźwięku:

— Łoś idzie. Olbrzym!

I nagle rozwarły się gąszcze, znikły, jakby zdmuchnięte wichrem, i na haliznę o dziesięć kroków przed nimi wynurzył się kształt potworny i fantastyczny.

Na razie Orlik nie mógł zrozumieć.

Zwierz to był czy ruchomy roślinny gąszcz?

Nogi tonęły w krzakach, a potworny łeb był jedną masą zieleni, oplątany wokół kilkunastoramiennych rogów.

Masą tą zwierz rył, tarł wokół siebie, zbierając coraz więcej chmielu, jeżyn, gałęzi. I oto, czymś zaniepokojony, stanął na haliźnie i wyprostował się w całej potędze.

Parsknął i zawęszył. Ciemne, poważne oczy rozejrzały się wokoło, nagie, rozdęte chrapy zdawały się pytać, badać, myśleć. Doleciała go woń nieznana, tajemnicza, a instynktowi groźna — dymu.

Nie spłoszył się jednak, ufny w swą mocarność, śmigłość nóg, znajomość puszczy.

Parsknął raz i drugi ze wstrętem, z pomrukiem jął znowu drzeć nogami pnącze i powoli ruszył dalej, klekocąc racicami.

Za nim, korzystając z trzasku łamanych odrośli, ruszyli ludzie.

— Godowa pora! — szepnął Rosomak.

— Wieniec sobie nałożył na łeb! Ale mocarz! Szpetny zresztą, ale jakby zjawa bajeczna — cudny.

— Prawdziwe bożyszcze leśne. Zaprowadzi nas w najtajniejszy matecznik.

Łoś nie trzymał się szlaków. Parł przed siebie, miażdżąc łozy, młode drzewa, krze, trzciny sążniste, jakby szedł po gładkiej łące.

I tak doszedł do skraju szerokiej połaci oparzelisk i topieli, otaczających, jak morze, tę wyspę leśną.

Stanął, zawęszył, zabeczał donośnie.

Patrzał na drugą wyspę, czerniejącą w oddali.

Chwilę jakby słuchał stamtąd odzewu, potem skręcił w bok i zsunął się w wąską wodną strugę, wijącą się zygzakiem wśród kęp i niskich zarośli.

Brodził, zagłębiał się, wytryskiwał nad błotem jego łeb umajony i wreszcie znikł w szarzyźnie trzcin i mchów.

Jeszcze chwilę słychać było chlupot wody, coraz cichsze parskanie, i zjawa zginęła jak sen prabytu.

Rosomak za jego śladem zsunął się w wodę i spróbował gruntu.

— Nawet Odrowąż o tym brodzie nie wie. Możemy brnąć, a gdzie głębiej — płynąć. Ale to bezpieczny, starodawny przesmyk ciężkiego zwierza. Jutro możemy się dostać tam bez fatygi. Żurawie lęgi spenetruje Pantera, a wiosną przyszłą dostaniemy tam pewnie jaja głuszca, bo tam ich toki grają co rok.

Zawrócili z powrotem, rozmawiając głośniej, podnieceni, uradowani. Nie szukali drogi: prowadził ich zapach mocny suszących się grzybów.

Jakoż Odrowąż już stworzył pierwotną suszarnię. Nad żarem zasunął ruszt z prętów i rozłożył grzyby.

— Do jutra przywiędną, potem się znowu żaru napali, i skończone. Czego my nie zabierzemy na wóz, poniesiemy w torbach.

Towarzysze zebrali się już wszyscy. Żuraw czyścił jakieś korzenie, Bartnik plótł chodaki, Pantera rozłożył ognisko i piekł na żarze rydze.

— Coś taki milczący, Pantero? — zagadnął Rosomak, wyciągając się na ziemi.

— Nie widzicie, co robię?

— Widzę. Rydze przypiekasz. Tylko nie wiem, dlaczego nie solisz.

— Łzami solę! Czerwone jarzębiny, złoty liść z brzozy lecący i rydze! Toć jesień!

— Milknie wszystko i tęsknieje. Ale żeby spoczynku nie było i ponurości jesieni, i grozy zimy, nie byłoby szczęścia zmartwychwstania. Trzeba mieć ufność i mądrość ptaka, rośliny, zwierza. Mijamy, a trwamy.

Tu się zwrócił do Odrowąża i spytał:

— Czy znacie, ojcze, zwierzy bród przez Pohybelnik do Medwidły?

— Nie! — zdziwił się Odrowąż. — W Medwidle leżeliśmy wtedy, po powstaniu, aleśmy dobrnęli tamtędy, od jezior.

— Dziś nam łoś drogę wskazał. Jutro spróbujemy. Zanocujemy tutaj. W domu matka jest, to domowników dopatrzy.

— Dwadzieścia lat w Medwidle nie byłem, bo tam potem rzeka się zabagniła, i odcięty ostęp ze wszech stron, a nie łakomy, bo ani łąki, ani grzybów nie ma. Matecznik odwieczny. Na głuszce kiedyś się wybrałem, ale po barki wpadłem i ledwie żywy wróciłem.

— Spróbujemy łosiego brodu. Teraz, chłopcy, trochę gałęzi na szałas urąbcie i przepłoszcie żmije, bo ich tu pełno. Powieczerzamy i spoczniem!

— To może tam leży Chorąży? — szepnął Orlik do Bartnika — i może ten łoś, i te głuszce, co tam mieszkają od wieków, znają jego mogiłę.

— I może tam żyją pszczoły po odwiecznych barciach, i całe drzewa pełne są miodu?

— I może tam rysie się lęgną i siwieją ze starości?

— I może jeszcze są niedźwiedzie?

— A jedno pewne, że orzechów tam jest pewnie moc! — rzekł Pantera, układając na liściach pieczone rydze na wieczerzę.

Zmęczenie pracy i skwaru wnet objęło wszystkich. Zakopali się w mech szałasu. Odrowąż u wejścia rozpalił dymne, z mokrych gałęzi świerkowych, ognisko, i tak zabezpieczeni od komarów i żmij posnęli, marząc o jutrzejszych odkryciach i cudach.

Zbudził ich rzeźwy chłód poranka.

Biała rosa leżała na ziemi; Odrowąż, mrucząc godzinki, zbierał z rusztów grzyby. Żuraw szukał na próżno na brzegu bagna wody do mycia. Rosomak obierał z pleców Bartnika leśne kleszcze, pozbierane w gąszczach, Pantera już skwarzył na węglach rydze. A wszyscy się śpieszyli, gnani ciekawością.

— Prowadź, Orliku! — zakomenderował Rosomak.

— Byleś trafił! — zaśmiał się Pantera.

Ale Orlik, już się nauczył kierować, bo już umiał czytać las jak książkę. Poskoczył na czoło szeregu i bez wahania ruszył, w myśli sobie wczorajsze obrazy odnajdując.

— Przechodziliśmy obok olszyny, tej tam, co ma złamany średni konar, potem na tę czerwoną jarzębinę, potem na osinę z dziuplą, z której grzywacz wyleciał: ma tam pewnie małe! A teraz przez ten zwał, co na nim były pióra z jastrzębiego mordu, a potem na ten świerk, co na nim hulała wiewiórka, i na ten zawrót ścieżki, co na suchej łozie ma pęczek sarniej sierści.

Przypominał, odnajdywał i prowadził bez wahania, aż wreszcie stanął i rzekł:

— Tu, z tych gąszczy wychynął i stał. A myśmy byli...

— A widziałeś srocze gniazdo za plecami? — spytał Pantera.

— Nie! Patrzałem na niego jak na zjawę. A tędy runął na przełaj do brodu.

Stanęli wkrótce nad czarną ścieżką wodną. Rosomak na czoło się wysunął i zaczął się rozbierać.

— Odzież w tobołek i na głowę, bo może miejscami i nie zgruntujemy.

— Ba, ale nas pijawki żywcem pożrą — zaprotestował Pantera.

— Dobrniemy żywi, tam się oczyścimy z plugastwa. Odzież bardzo będzie zawadzała.

Rozebrali się tedy i Rosomak zsunął się w czarną, wstrętną, gęstą wodę.

Spód był grząski, ale posuwali się naprzód, krzywiąc się i parskając z obrzydzenia do zgniłych, cuchnących wyziewów bagna. Woda sięgała do pasa, następnie do ramion, wreszcie Rosomak zaczął płynąć. Błotniaki pozrywały się z kęp, krzycząc z podziwu i z trwogi. Bród się łamał i zakręcał. Zdawało się ludziom, że chyba nigdy się nie skończy. Orlik czuł, że lada moment wyciągnie się na kępę i umrze, taka go ogarnęła niemoc i rozpacz.

Aż wtem rozległo się wołanie Rosomaka:

— Już dopływamy! Mam grunt pod sobą i Medwidła tuż.

Szczeliną wodną ścieżka wnurzała się w dwie ściany leśne, utworzone z trzcin, kolących krzów i bezkształtnych trupów jakichś zwalonych drzew. Na pierwszy pień wypełzł Rosomak i odsapnął.

Po kolei wynurzali się inni i obsiedli omszały czarny konar, dysząc i milcząc.

Wszyscy byli czarni od mułu aż do twarzy i wyczerpani zupełnie.

Odrowąż spojrzał na słońce i rzekł:

— Brnęliśmy półtorej godziny. Musi być ze dwie wiorsty. Tęga przeprawa.

— Obierajmy pijawki! — zawołał Pantera. — A tu nawet nie ma gdzie się opłukać! A cuchnie to plugawe bagno! Chwilami chciałem nos schować do kieszeni, ale kieszenie w tobołku na głowie.

— Od dziesięciu lat nie było takiego suchego lata i dlatego bród się uczynił. Inaczej dostępu by nie było! — rzekł Odrowąż.

Ubrali się śpiesznie i zeskoczyli poza pień na stały ląd. Ale tam utonęli wnet po ramiona w splątanej masie zielska i krzaków i stanęli bezradnie.

— Szczęśliwy Kuba! Bo tu nie wiadomo, jak się posuwać po ziemi.

— Można wodną ścieżką.

— No nie! — zaprotestował. — Wolimy siekierą i nożem wyrąbywać przejście.

— Żeby choć zobaczyć co osobliwego! — stęknął Bartnik, zaczynając rąbać i krzesać.

Zaczęli wszyscy pracować, w nadziei, że przecie dotrą do rzadszego porostu. Ale ostęp był jednolicie zwarty dołem, bo gdy się wydostali z nadbrzeżnych łóz i oczeretów, znaleźli przed sobą ścianę olbrzymich leszczyn, czeremchy, kruszyny, jarzębin, kalin — wszystko splątane chmielem.

Gdy słońce zaczęło dopiekać, pokładli się na zwalonych pniach, wyczerpani zupełnie.

Z zapasów mieli tylko chleb i suszone ryby; na szczęście gąszcz barwił się mnóstwem dzikich malin i jeżyn, i bez trudu można było ugasić pragnienie, a leszczyny oblepione były mnóstwem na pół dojrzałych orzechów.

Odrowąż i Rosomak zamiast jeść i spoczywać ruszyli dalej.

— Tu w głębi — wtedy — była wśród świerków polanka. Ale to już temu lat czterdzieści! — mówił stary, ogarnięty wspomnieniami.

Na pół pełzli pod zwałami. Prostowali się czasem, wydrapywali na zmurszałe kłody, starali się zorientować w kierunku, nie błądzić z powrotem. Aż zagrodziła im znowu drogę wodna żyła brodu.

Zniecierpliwiony Rosomak zsunął się w błoto.

— Ostatecznie łosie do czegoś dążą, do jakichś dalszych rewirów — ku jeziorom! Bród coraz płytszy.

Mieli ręce i twarze we krwi od kolących roślin i żądeł bąków i komarów, odzież zabłoconą i podartą; było lżej brodzić niż wojować z gąszczem.

Patrzyły na nich ze zdziwieniem węże, wylegujące się

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz