Darmowe ebooki » Powieść » Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:
Jeszcze sekunda — i będzie koniec...

Walka odbyła się w milczeniu, gdy wtem rozległ się tętent, i gasnącymi oczyma ujrzał Coto nad sobą ostatni obraz: rozdęte nozdrza, błyskające źrenice, łeb klaczy, zmieniony wściekłością. Dziko chrapiąc, dopadła do zwierza i skoczyła obu nogami na krzyże drapieżnika.

Ozwał się chrzęst łamanych kręgów, zdławiony spazmem śmiertelny pomruk bólu, i paszcza zwisła bezwładnie na piersi chłopca, ale on tego już nie widział i nie rozumiał, bo stracił przytomność.

I oto zawrzało w puszczy. Klacz, przygważdżając kopytami wroga, podniosła łeb i rżała dziko, a na to hasło „krwi” pędem z gęstwiny ukazała się Hatora i dopadła miejsca mordu, rycząc dziko, kopiąc racicami ziemię dookoła. Przytulona trwożnie do boku matki, wtórowała dyszkantem Agatka.

Ten sygnał zwierzęcy usłyszeli Rosomak i Żuraw, zajęci obserwacją jakiegoś porostu na zmurszałej osice.

— Domownicy na krew trąbią! Coś się tam stało. Lećmy na ratunek.

I pobiegli; dopadli w porę.

Rozległy się sygnały, trąbki, gwizdki, wołania.

Nieprzytomnego chłopaka w mig przyniesiono do chaty i oddano w ręce Żurawia do ciężkiego, bolesnego opatrunku.

Kręcił markotnie głową Żuraw, a wszyscy stali nad nim bez głosu, przerażeni; dopiero gdy krwotok doktor zatamował i obandażował ranę, Odrowąż rzekł:

— Nie sumujcie! Żyw będzie! Doktor niech swoje robi, a ja do domu zaraz pójdę i przyniosę swoich leków. Mówię wam, żyw będzie, tylko szmat krwi stracił, to i omdlał. A wy, Pantero, ze Szczepańskim skórę rysią pięknie obciągnijcie, a głowę zaraz do mrowiska zakopcie dla oczyszczenia! Rzadka sztuka i trza będzie przeszukać: kędyś gniazdo być musi i małe, bo mleczna samica — bestia.

Gdy się Coto ocknął, leżał w komorze na posłaniu Rosomaka i czuwała nad nim Szczepańska. Przy oknie na stoliku Żuraw przyrządzał miksturę.

— Łatana Skóra! — szepnął chłopak.

— Co, dziecko? — szepnęła kobieta.

— Łatana Skóra uratowała. Już było po mnie. Dajcie pić! Doktorze, pewnie lewej ręki nie będzie?

— Będzie, będzie. Na skrzypkach grać będziesz, tylkoś ranny. Jakże to się stało?

— Na Agatkę miał skoczyć z konaru. Więc myślałem, że odepchnę, uduszę! Nie wiem, nic nie myślałem. Małej żal było! Ale to potwór! Żeby nie klacz!...

Mówił szeptem, rwały się słowa i zapadł w jakieś senne majaczenia. Wieczorem dostał gorączki i powtarzał:

— Widzi Pantera, widzi Pantera, pokaże się w okazji, żem nie Gęba Rusznica ani Coto głupi! Aha, Pantero, aha!

Czuwali nad nim na przemiany wszyscy. O świcie wrócił Odrowąż z torbą pełną flaszek i maści, i rzekł do Żurawia:

— Dopuści mnie doktor do pacjenta?

Uśmiechnął się Żuraw i spojrzał w okrąg puszczy.

— Od kilku lat pod waszym rektoratem uczę się w tej Alma Mater. Jakżebym waszej nauki nie czcił!

Stary mędrzec wziął tedy chłopaka w kurację, zlał ramię pięknie pachnącym balsamem, ugotował z ziół napoju, na rozpaloną głowę przyłożył okład chłodzący i to sprawił, że po dwóch dniach gorączka spadła i chory zażądał posiłku, a potem spał jak najspokojniej i po to się tylko budził, by wołać: jeść!

A wreszcie zbudził się pewnego dnia z uczuciem ozdrowienia i jakiejś wielkiej radości życia.

Wokoło panowała cisza i słoneczność, przez otwarte szeroko okna alkierza słało się ciepło letnie i zapach żywicy. Rozejrzał się Coto: był sam, ale za drzwiami słychać było jakiś roboczy szmer.

— Matko! — zawołał.

Ale zamiast Szczepańskiej ukazał się Odrowąż z miską w ręku.

— A co? Jeść chcesz?

— I jeść, i żyć, i gadać, i śpiewać! Opuściła mnie słabość. Tak mi dobrze! Dziękuję, ojcze.

Zaczął pożerać z wilczym apetytem polewkę, gęstą od ryb i kartofli, zaprawioną obficie śmietaną.

— Matki nie ma?

— Nikogo nie ma. Wszyscy u żniwa, ale co wieczór jeden przybiega o ciebie się dowiedzieć.

— Mój Boże, a czy dla mnie żniwa starczy? Już wstanę, ojcze, tylko lewa ręka jeszcze nie słucha!

Usiadł na posłaniu i poczuł pod stopami futro. Spojrzał.

— Bestia! — zaśmiał się.

— Należy ci się pod nogami ją mieć, a i czapkę ci Pantera zdobył.

I pokazał Odrowąż dwie małe skórki kociąt.

— Znalazł w dziupli dębowej. Podrapały mu szpetnie ręce, ale całe gniazdo sczezło dzięki tobie. A ot! i czerep masz na pamiątkę boju: mrówki oczyściły cudnie.

— Straszny zwierz, chyba mocniejszego nie ma w puszczy?

— Nie ma, tylko szczęściem rzadki. Dawniej bywało, że i niedźwiedzia zadarł. Teraz niedźwiedzi nie ma, ale łoś mu się też nie obroni.

— Wyście go, ojcze, bili kiedy?

— Mało. Ostatni był lat dziesięć temu. Zadarł łanię i tak się przeżarł, żem go śpiącego na drzewie dopatrzył i zabił.

Coto siedział zasłuchany.

— Jak dziwnie cicho! — szepnął.

— Bo już lato, lipiec. Ptaki skończyły gody, owady tylko w skwarze hulają i brzęczą.

— To już dawno leżę?

— Trzeci tydzień.

— O Boże! Tyle czasu bez roboty.

— Niewiele. Zdrową masz krew! Po kłach i pazurach rany jadem jakimś zachodzą i ciężko się goją. Bogu dziękuj, żeś miesięcy nie odleżał.

Ujął go za rękę i począł jakimś tłuszczem maścić i rozcierać.

— Będziesz władzę miał, ale nie zaraz. To nic. Grzyby zbierać zdołasz, a to będzie pierwsza robota. Z nowiu już powinny się wysypać, bo ziemia kwitnie.

A wtem prędkie kroki rozległy się w ogródku i w progu stanął Bartnik zdyszany i uśmiechnął się radośnie.

— Już uciekasz z posłania! Chwała Bogu!

Uścisnął dłoń chorego, pocałował dziada w rękę i prędko raportował:

— Wódz przysłał po miód, bo jutro u nas dożynki.

— Już? Tak prędko! — zdziwił się Odrowąż.

— A bo tak! Jak ludzie zobaczyli doktora z kosą, zaraz się zlecieli z chorobami, a on powiada: „Zboże nie może czekać; niech mnie kto wyręczy przy kosie, to idę”. Zaraz się rzuciło pięciu i kobiety do wiązania. A potem znowu przyszła gromada do wodza, żeby jakiś spór graniczny rozsądził, i w mig go wyręczyli. No i położyliśmy żyto i jęczmień, i rychlik już koszą. Ino huczy u nas na polu, a śmiechu, a śpiewu, a ochoty — że ha! Wódz kazał miodu przynieść i skrzypce! Zaraz do barci po miód skoczę, ino bym chciał mleka się napić, bo straszny skwar, a doktor krzyczy, żeby wody nie pić, bo ludzie zaczynają na biegunkę chorzeć. Ojciec już mendle zwozi na gumno!

I poleciał chłopak, a Coto też zaczął napierać się na boży świat, ale ino na przyzbie usiadł, tak jeszcze był słaby, i na płacz mu się zbierało, że lecieć, pracować, znoić się i cieszyć z nimi nie może.

— Nic to! — pocieszał go Bartnik, gdy wrócił z lipówką pełną miodu, i dał mu na miseczce kawał plastra, jeszcze przejętego ciepłem i wonią ula — nic to! Ale co się dla ciebie szykuje, żebyś wiedział. Pantera z wodzem szepce, alem podsłuchał.

— Co? Powiedz!

— Nie wolno mi gadać! Zobaczysz!

I śmiejąc się, chłopak tobołki zabrał, pożegnał się i poleciał z powrotem.

— Ojcze! Co mnie czeka? Pewnie wiecie? — napadł Coto na Odrowąża.

— Nie wiem! Ale myślę, że cię czeka to, co się należy zuchowi: chwała i honor! — odparł stary, głaskając go po głowie.

Minął jeszcze jeden cichy, skwarny dzień letni. Coto już od rana wyszedł na podsień i rozkoszował się życiem. W naturze czuć było przesilenie, koniec jednego okresu. Wśród gałęzi drzew i krzewów ćwierkała młodzież ptasia, dopominając się u rodziców pożywienia, przelatując nieśmiało z konaru na konar; w skwarnym powietrzu bujały wielkie bąki, gzy i motyle, monotonnie gruchały turkawki, czasem przerywał ciszę krzyk sójki zwiastującej jastrzębia, a tło letniej muzyki utrzymywały świerszcze, bezustannie strojące swe jednotonowe skrzypce.

Słońce stało w potędze dojrzewania.

Na jarzębinach poczynały się barwić paciorki i wielkie liliowe dzwonki kwitły pod pniami brzóz, na których już gdzieniegdzie błyskały pojedyncze złote liście.

Świerszcze, owady lotne, turkawki śpiewały kołysankę, co wreszcie uśpiło Cota, który się w ogródku na derce wyciągnął i dał się słońcu wzmacniać i goić. Aż gdy się ocknął, miało się na odwieczerz i z puszczy wynurzył się Odrowąż i z zawiniętej poły kapoty wysypał na przyzbę kupę żółtych lisic i syrojadek.

— Ot, i pierwsze grzyby już są. Będzie urodzajny rok.

— Myślałem, żeście, ojcze, poszli na dożynki.

— A ciebie miała łania karmić, jak świętych na puszczy! Zanimbym zaszedł, to i oni wrócą. Pewnie na noc będą.

Zaczął stary grzyby na wieczerzę obierać i prawić leśne baśnie, i tak im zeszło do wieczora.

Chłopak upierał się, że doczeka towarzyszy, ale musiał po wieczerzy już spać iść do alkierza, bo jednak jeszcze go ten dzień zmęczył. A zresztą chciał przespać niecierpliwe oczekiwanie tego, „co się dla niego szykowało”.

Nazajutrz chata zawrzała zwykłym gwarem. Od świtu rozlegały się rozprawy Pantery przy obroku i doju, rozhowor Rosomaka z Odrowążem o żniwie, pogwizdywania Bartnika, kłótnie Kuby z Żurawiem o orzechy i Coto począł do nich wołać, witać.

Ale przede wszystkim odbył się opatrunek kalectwa z wielką pociechą i radością, bo rana bliźniła się świetnie, a potem Pantera wziął się do toalety chorego.

— Na gody, panie młody, na gody! — mówił, strzygąc go, czesząc, szorując, oblekając w czystą bieliznę.

— Co za gody? Na jakie gody? — pytał Coto dopomagając, jak mógł, jedną ręką.

Ale Pantera stroił cudaczne miny, a potem po swojemu „prysnął” w las, stęskniony za bujaniem i swobodą.

Rozeszli się wnet inni, każdy do swej namiętności: Odrowąż z Rosomakiem na połów, Bartnik do pszczół, tylko Żuraw pozostał na gospodarstwie, ale się też zatopił w segregowaniu mnóstwa okrzesek, krzemiennych grotów i siekier, skorup i glinianych paciorków, zdobyczy z dalekich lądów.

Po południu przybiegła Szczepańska. Zawiesiła kołyskę z „panną młodą” w alkierzu, jęła się po swojemu do roboty, napełniła weselem i śpiewem całe obejście.

— Bez kobiety śmiecie się u was gromadzi! — śmiała się do Żurawia.

— Nie może być ładu bez matki! — potwierdził.

Zaczęła tedy Szczepańska szorowanie gruntowne, umaiła kwieciem izbę, bieliznę brudną wyniosła do wody, a pomagał jej Coto wedle sił, oczekując niecierpliwie wieczora.

Nareszcie, gdy obsiedli wszyscy stół z wieczerzą, ozwał się Rosomak:

— Jest tu wśród nas Coto?

W chłopcu zabiło na gwałt serce.

— Nie ma u nas żadnego Cota! — odparł Pantera. — Jest leśny nasz druh, Orlik bojowy, co z gołymi rękami na rysia się rzucił.

— A dlaczego się rzucił? Czy życia swego bronił?

— Nie bronił swego, ale cudzego życia, i takiego słabego stworzenia-zwierzęcia, co człowiekowi służy ciche i posłuszne, a bywa przez ludzi zwykle wyzyskiwane tylko i krzywdzone. A Orlik bojowy, jako bratu i przyjacielowi, skoczył na ratunek i omal swego życia nie postradał. Przeto mu cześć i chwała za taką duszę miłosierną.

— Chwała! — powtórzyli wszyscy.

— A czy Orlik bojowy czci w tej puszczy Boga Mistrza, co te cuda uczynił, i bratem się czuje każdego stworzenia, co z nami tu żyje?

— Czczę i szanuję! — szepnął wzruszony chłopak.

— A czy Orlik bojowy opanował nocny lęk puszczy i nie trwoży go wodna toń ni bezdeń trzęsawisk?

— Śmiały jest i spokojny! — rzekł Żuraw.

— A czy Orlik bojowy trudzi się i pracuje z umiłowaniem trudu i pracy?

— Radosny pracownik jest — poświadczyła Szczepańska.

— Tedy Orlik bojowy jest naszym bratem i druhem serdecznym! — rzekł uroczyście Rosomak, powstając i wyciągając prawicę.

Powstali wszyscy, ale w tej chwili rozległ się za chatą ruch, szamotanie i rżenie końskie.

Nikt poprzednio nie zauważył, że Pantera z izby się wyśliznął. Teraz rozwarły się szeroko drzwi chaty i tupiąc hałaśliwie kopytami wkroczyła Agatka, cudacznie przystrojona.

Miała na szyi wieniec z nieśmiertelników złotych, na grzbiecie rozpostartą rysią skórę, a u grzywy przy uszach skórki kociąt. Stanęła na środku izby trochę wystraszona i zarżała.

Na to hasło w otwartym oknie ukazał się łeb Łatanej Skóry, patrzącej dobrodusznie i odzywającej się uspokajająco.

Za Agatką ukazał się Pantera i rzekł:

— Domowniki proszą wodza za swym przyjacielem i obrońcą i polecają mi złożyć mu łup zdobyczny.

Coto nie znał słów na odpowiedź, tylko objął Agatkę za szyję i całował ją w chrapy, wycierając nieznacznie o sierść łzy wzruszenia.

A potem wyprowadzili się razem na polanę i poczęli harcować we troje, bo i Bartnik przyskoczył do kompanii.

Patrzała na tę swawolę z pobłażaniem Łatana Skóra, a z pewną krytyką flegmatycznie przeżuwająca Hatora.

I patrzył radośnie z płotu Kuba, ale się trochę bał przyłączyć do harców.

I odtąd nikt już Orlika bojowego nie nazwał Cotem, bo drogo swą leśną nazwę opłacił.

Dziewiczy ląd

Wedle przepowiedni Odrowąża w kilka dni potem wysypały się grzyby. Pantera pierwszy zjawił się z pełną kobiałką i dał hasło zbioru.

Jakaś zaciekła chęć zdobyczy opanowała leśnych ludzi. Był to przecie dar natury, szczodry do przeobfitości, dar puszczy, owoc ziemi pierwotnej i pierwotna była ich radość z owej manny cudownej.

Zaniedbano wszelkie zajęcia, nie pilnowano godzin posiłku, nie odczuwano trudu. Ledwie świt, pustoszała chata, rozbiegali się pojedynczo, bo każdy miał swe rewiry i zakąty, o których nie mówił innym, chcąc się największym zbiorem pochwalić.

Tylko Bartnik towarzyszył Orlikowi, by mu pomóc w dźwiganiu kosza, i Rosomak trzymał się w pobliżu Szczepańskiej, wyręczając ją czasem w piastowaniu dziecka.

Grzyby znoszono do ogródka na osobne stosy, które wieczorem rachowano i przygotowywano do suszenia.

Stanowiły też codzienny posiłek, bo na połów nikt nie wypływał, a obierać kartofli nikt nie chciał, tak wszyscy bywali zajęci i zmęczeni.

Po paru dniach Rosomak jednak dzielenia i rachowania zabronił.

— Zsypywać będziemy na jedno miejsce, a jeśli chcecie, wszystkie wieczorem rachujcie. Nie nasz obyczaj przechwalać się jeden przed drugim.

— Bo i prawda! Bóg daje każdemu i wszystkim! — rzekła Szczepańska.

Milczał przecząco Pantera i chłopcy, ale ulec musieli.

Co wieczór palono w piecu i co rano, ale zbiór się nie mieścił do suszenia, i trzeba było nadmiar wysyłać wozem za Tęczowy Most lub dostawiać do kładek, skąd zabierał do folwarku Szczepański.

Ludzie byli zapracowani, ale rozpromienieni robotą, pomimo całodziennych marszów, dźwigania ciężkich koszów i całodziennego głodu, gdyż brali z sobą tylko chleb, a pragnienie tłumili jagodami.

W chacie zapanowało takie gorąco, że nocowali na dworze, na pomoście, który wśród konaru starego jesionu zbudował z żerdzi i desek Pantera.

Szczepańska z dzieckiem sypiała na podsieniu.

Z wypraw tych, z bobrowania po wszelkich zakątkach przynosili zarazem i inne trofea: mchy rzadkie, wężowe skórki, narośle drzewne, czeczoty — gniazda, pióra, a wreszcie Orlik z Bartnikiem znaleźli

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz