Darmowe ebooki » Powieść » Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖

Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna



1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:
class="paragraph">Bez słowa, pod wielkim wrażeniem wysiedli na brzeg i poszli za chłopcem. A on, opanowany tym ich skupieniem i milczeniem, ścichł także.

Aż stanęli na miejscu, w czarnym borze, nad sennym zalewem wodnym. Nocna burza powaliła olbrzymi, na pół suchy, prawieczny dąb. Legł szczytem aż w wodę i rozdarł się jego pień, otwierając zmurszałe wnętrze.

Przy nim stał Bartnik, wyprostowany, zastygły w pozycji żołnierskiej, w kapeluszu na głowie, i z nieruchomym, skupionym wzrokiem warty, i stali Żuraw z Panterą, obnażywszy głowy w milczeniu.

Pochylił się Rosomak i Odrowąż.

We wnętrzu dębu ujrzeli ludzki szkielet. Mały, szczupły kościec wyrostka, zachowany w całości, jako był ujęty w ściany drzewa. U prawego boku leżała stara, rdzą przeżarta strzelba, a u lewego, przy sercu, zetlała szmatka amarantu z przebłyskującymi srebrnymi nićmi.

Ku słońcu patrzały głębokie oczodoły, a trochę rozwarte, zdrowe zęby zdawały się uśmiechać. I tak leżał z bronią u nogi, z chorągwią swą u serca — Chorąży...

Wyprostował się Rosomak i odkrywszy głowę zaintonował:

Boże, coś Polskę przez tak długie wieki! 
 

Ramiona Bartnika drgnęły, jakby chciał sprezentować broń, a zbiorowy głos pochwycił:

Otaczał blaskiem potęgi i chwały...  
 

Odrowąż klęczał i modlił się, a po zmarszczkach płynęły mu łzy jak paciorki dusznego różańca.

A gdy skończyli, Rosomak kazał świerkowymi gałęziami zasłonić te prochy bohatera. Zebrali się wszyscy na radę i nawet Pantera miał twarz uroczystą.

— Rozumiem, jak to było — ozwał się Odrowąż. — Gdy im zabrakło żywności i chłód ścisnął, musieli dążyć do osad. I tu gdzieś ranny oddał Bogu ducha, a Podlasiak wynalazł dąb spróchniały i zwłoki w nim ukrył, a potem dalej poszedł i nie znając przejść, w bagnie utonął.

— Co teraz mamy czynić — zagadnął Pantera.

— Pogrześć go, jako na to zasłużył, w tej świętej ziemi! — odpowiedział Rosomak.

— Na tej górze, gdzie sygnały bojowe palono! — zawołał Orlik.

— Będzie całemu krajowi stróżował — dodał Bartnik.

— Słusznie! — potwierdził Rosomak.

Zamyślił się Odrowąż i nagle wstał, na wnuka skinął i na Panterę.

— Pójdziemy do folwarku i nocą tu przyniesiemy deski cichaczem, żeby do Moskali nie doszło.

— A przy nim noc przewartujemy.

— Rankiem trumnę zbijemy i przeniesiemy prochy na górę. Ruszajmy!

Trzej wartownicy zostali. Orlik tę noc na całe życie zapamiętał. Księżycowa była, cicha i pełna duchowego majestatu. Rosomak się rozgadał, opowiadał mu, co od rodziców wiedział, o czasach owych, o bojach, ofiarach, ruinach, we krwi utopionych nadziejach zmartwychwstania.

A potem milczeli, przetrawiając bóle, nienawiść do kata, gorycz bezsilności, rozpacz niewoli.

Aż niespodziewanie ozwał się Żuraw:

— Słuchajcie! Moglibyśmy i słusznie rozpaczać, i beznadziejności się oddawać, żebyśmy wartowali przy grobie zdrajcy! Ale ten czego innego nas uczy! Spadek ojczysty wziął, obowiązek spełnił, wiary dochował. My żywi nic więcej nie mamy do roboty. Wiarę zachować, obowiązek spełnić, trwać i przetrwać. No i tyle! Resztę decyduje Bóg!

— Dzięki, bracie, za to słowo! — rzekł Rosomak. — Zawiniliśmy względem niego. Pieśń mu się należy bohaterska, nie bezrozumne ludzkie rozważanie. Masz swoją fujarkę, zaintonuj hymn konfederacki.

Silnie, twardo, na cały żywot ryły się w duszę Orlika: ta noc, ten grób wśród puszczy i te słowa:

Ze skowronkami wstaliśmy do pracy 
I spać pójdziemy o wieczornej zorzy, 
Ale w grobowcach my jeszcze żołdacy 
I hufiec Boży! 
 

Na długo przed zorzą wrócili z folwarku Odrowążów z deskami. Szczepański przyniósł narzędzia i rano już drobna trumienka była gotowa.

Na posłanie z ziół i kwiatów ułożono kości i pokryto je szczątkami sztandaru. Po źdźble srebrnej nici wziął każdy na pamiątkę, a z grubego, starego modlitewnika Odrowąż odczytał modlitwy.

Potem Rosomak podał mu strzelbę, a stary ją przyjął, jak święty spadek, i oddał Bartnikowi.

— Masz! Twoja jest. Użyć trzeba, jako on używał.

— Słucham! — rzekł, prostując się, chłopak.

Ale Pantera przeszukiwał wnętrze dębu i wydobył spore pudełko blaszane.

— To leżało w nogach — rzekł, podważając nożem wierzch.

Pudełko rozpadło się i na ziemię prysnął deszcz złotych monet.

— Dukaty węgierskie! Kasa partii! — zawołał Odrowąż. — Nie ufał swym siłom Podlasiak i zostawił Chorążemu pod strażą! Co z tym zrobić?

— Rozważmy! — rzekł Rosomak, zbierając do chustki dukaty i szczątki pudełka. Na dnie były ślady papieru, może wskazówki, polecenie, ostatnia wola, już nie do odczytania.

W próchnie drzewnym znaleziono jeszcze parę sprzążek, guzików, resztki skórzanej torby, częstochowski medalik i dano zmarłemu do trumny; a potem wzięli ją na barki i zmieniając się, nieśli na górę.

Skoczyli naprzód chłopcy do chaty, a gdy pochód wolno i ze śpiewaniem przybył na Wdowią Górę, na samym szczycie znaleźli już dół wykopany i pełno wokół kwiecia.

Czekała też Szczepańska z dzieckiem i stali chłopcy na warcie: Orlik ze strzelbą Rosomaka, Bartnik ze swą dziedziczną Sagalasówką.

Gdy spuszczono trumnę do grobu, Orlik dał dwa strzały i sprezentował broń.

Poczęły padać na trumnę kwiaty i Odrowąż odmawiał modlitwy, a gdy skończył, spojrzeli wszyscy na Rosomaka.

A on tak mówić począł:

— Pozdrawiamy cię i cześć ci niesiem, przodowniku nasz, któryś boju dokonał.

Nie zmarłeś przecie i nie milczysz, a my słyszymy twe hasło i raport, bośmy jednej broni i powołania. Mówisz nam te same słowa, które przez wieki mówili ci, co legli na polach chwały, imienni wodze i bezimienne tysiące, a jednakie, jednej idei bojowniki.

Mówisz nam: Bóg, Honor, Ojczyzna!

Mówisz nam: Bóg mi powierzył honor Polaków, Jemu go oddam!

Ze wszystkich rubieży Rzeczypospolitej, ze wszystkich walk o wolność i całość, przez wszystkie wieki jedno hasło słyszymy, panie Chorąży, i powtarzamy, jako pacierz ojczysty.

Stanie tu twoja mogiła, jako graniczny kopiec i jako gród do straży i obrony.

Utrzymamy go, póki życie — i oddamy następnej po nas młodzieży!

Mówisz i do nich, panie Chorąży, i jako my, oni słyszą.

— Słyszymy! — potwierdzili chłopcy.

— Zlecamy wam tedy tę mogiłę! — zwrócił się do nich. — W Bogu wiara, że dane wam będzie doczekać chwili sprawiedliwości bożej i że oczy wasze ujrzą na tej ziemi polski huf i polski znak na sztandarze. Tedy im się zameldujcie i złóżcie raport swego trwania i gotowości służby, a pierwszemu polskiemu naczelnikowi oddacie siebie do szeregu, a złoto owo, w mogile przechowane, na skarb ojczysty.

Słyszysz, panie Chorąży, i ślubowanie nasze przyjmij! Niech żyje Ojczyzna!

Jak grzmot, rozległ się okrzyk zbiorowy.

Rzucił pierwszą garść piasku Rosomak — niech ci lekką będzie ta ziemia ukochana! — i skinął na chłopców.

Wyciągnęli się jak struny i z żywiołowym rozmachem zaśpiewali:

Jeszcze Polska nie zginęła...  
 

Rwała się pieśń w zdławieniu wrażenia potężnego, w łzach, co znają tylko miłujący i mężni, i kwitła pieśń nad mogiłą, jakby proporzec biało-amarantowy, a cichy bór słuchał i dawne czasy wspominał.

Mogiła wyrosła, złocąc się z daleka, a obecni pożegnali ją ostatnią obrzędową pieśnią „Anioł Pański”.

I został Chorąży na siwym posterunku samotny, a oni, wracając do chaty, radzili:

— Dąb mocarny posadzić mu na mogile!

— Brzozę, co by go gałęziami tuliła jak matka.

— Krasną jarzębinę, żeby mu ptaszki śpiewały.

— Lipę, żeby mu pszczoły gwarzyły.

— Głaz znam w gąszczu! Przywleczemy i wykujemy, kto leży pod nim.

— Każdy uczyni dar, jaki zechce! — zdecydował Rosomak. — Ja wam, chłopcy, złoto zdaję. Obmyślcie schronienie!

— Ja już mam! — zawołał Bartnik. — Złożymy na spodzie barci. Uchowa drzewo i pszczoły.

— Cieszę się, że nie ja je będę wyciągał, jak pora przyjdzie, ale zresztą zgoda na pomysł — rzekł Pantera.

Oddał Rosomak złoto powstańcze i chłopcy zaraz je pszczołom pod opiekę ponieśli.

W tydzień potem głaz już leżał na mogile i Odrowąż znaki jakieś na nim wykuwał, i chłopcom tłumaczył:

— Nie powinien nikt rozumieć, tylko wy. Nad karkiem Moskal jeszcze siedzi i szpieguje. Drzew też nie warto sadzić, chyba krzepki jałowiec, żeby uwagi nie zwrócić. On i tak zmartwychwstanie, a tamci Bożego Sądu nie doczekają. Jaki siew, takie żniwo, ino Bóg nierychliwy, jako że wiekuisty.

I pokazując niezdarne kształty, mówił:

— To jest krzyż, a to orzeł i korona, i drzewce, a tu 63. Stacho się zwał, to pamiętam, a nazwiska — nie. Więc to S — to jakby podpis, a tak się czyta: Chrystusowy wyznawca. Chorąży z powstania — Stacho, a jeszcze dodam W — to znaczy z Warszawy. I głaz bokiem odwrócimy, żeby napis dla wiedzącego tylko był widoczny. Obejmą go wrzosy i mchy utają!

Wiatr rozwiał biały piasek i obsypał ziemię igliwiem i liśćmi. Wkrótce mogiła Chorążego stopiła się i wsiąkła w barwę ziemi, została tylko pamiętna w duszach leśnych ludzi.

Odloty

Pewnego dnia Rosomak wrócił z samotnej wędrówki i rzekł, siadając za stołem:

— Odleciały już wszystkie śpiewaki i wrzosy w całej krasie płoną.

Nikt nie odpowiedział, bo rozumieli, co to znaczy. Dopiero po chwili Pantera stęknął:

— Dobrze ptakom! Który wytrzyma drogę, do słońca się dostanie i ciepła! Ale ja wrócę do Drozdowej.

Mimo woli zaśmiali się wszyscy.

— Ja — do sztuby42 — rzekł Orlik.

— Ja — do roli — dorzucił Bartnik.

— Ja — do laboratorium! — mruknął Żuraw.

— Ja — do bibliotek i książek! — zakończył Rosomak. — Ale każdy do pracy, więc nie wolno wyrzekać.

— To czemu wódz nie śpiewa z uciechy? — warknął Pantera zbuntowany.

— Bo o tym czasie nikt w boru nie śpiewa! — i dodał, zabierając się do jadła:

— Naszykuj, Pantero, wóz. Trzeba odstawić do ludzi zapasy i zdobycze.

— Wolałbym psy łapać niż tę drogę. Przecież zabawimy jeszcze trochę?

— Zabawimy do dnia, gdy ruszą nasze żurawie! Lada dzień z północy dalsze już popłyną.

— Tak! Żegnania nadszedł czas! — westchnął Orlik.

— Ba! Co ci za bieda! Wrócisz do profesorowej! — zaśmiał się Pantera.

— Pantera zapomina, żem już nie rekrut Coto, ale Orlik bojowy! — hardo chłopak odpowiedział.

— On zawsze jesienią jak mucha cięty! — przeciął możliwą sprzeczkę Rosomak.

Opróżniała się chata. Szczepańska wróciła do domu lny zbierać. Odrowąż z Bartnikiem do pasieki swej i młocki nasiennego ziarna.

Na połów rybny wypływał Rosomak sam i ściągał z dalekich hatów na strych do chaty kosze i więcierze. Reszta rozpraszała się po borze; zbierali jarzębiny, żołędzie, orzechy, szyszki i klecili powietrzne szałasy, gdzie tę zdobycz składali na żywność dla zimujących ptaków.

Pracował Orlik z Żurawiem, bo Pantera, o ile nie odwoził zapasów za Tęczowy Most, po całych dniach „żegnał znajomych”, jak mówił. Słońce wyczarowało ostatni swój kilim i rzuciło go na wszelkie halizny, góry, pustkowia. Zwarta, puszysta, subtelnie jesienna szata wrzosów ustroiła ziemię. Na tym tle panoszyły się olbrzymie muchomory, krasne kozaki i syrojadki — ostatnie grzyby.

Ranki wstawały leniwe, w mgłach chłodnych, pod stopą chrzęściły zaschłe mchy, zioła i paprocie, a cisza była taka, że wieczorem z oddali wielkiej, gdzie były wsie, słychać było przeciągłe, smętne, monotonne granie surm jesiennych pastuszych.

Bór stał zadumany i żegnał lato całą tęczą barw liści gasnących.

— Na śmierć się stroją, jak na gody! Nie tak, jak głupi ludzie, co się jej boją — mówił Rosomak, patrząc na złote i purpurowe drzewa.

Co wieczór Pantera nasłuchiwał żurawi i każdy ciągnący sznur oczami przeprowadzał, aż raz rzekł szeptem do Orlika, gdy szli spać:

— Dziś na lęgach naszych było cicho, a nasz domowy cały dzień krzyczał. Pewnie je poznał na niebie. Odleciały.

— Może wódz nie zauważył! — odparł Orlik.

— Oho, na to nie licz! On wszystko słyszy! Boję się o jutro!

Ale owo jutro była niedziela i Rosomak po pacierzach zakomenderował wyprawę.

— Weźcie chleba do torb, bo wrócimy na wieczór. Trzeba żerowiska zimowe obejrzeć, wszystko zlustrować, wszędzie dotrzeć.

— Ostatnie odwiedziny! — rzekł Pantera.

Nic na to nie rzekł Rosomak i poszli swym lekkim, wprawnym chodem, co bez trudu połykał mile. Odwiedzili pszczoły, jeziora, zakąty, tajenka ptasze, borsucze i lisie nory, obeszli stogi, ścieżki swe letnie, przesmyki po bagnach, o południu spoczęli we wrzosach, ukołysani brzękiem pszczół biorących pilnie ostatni pożytek.

Porywały im się spod nóg stada cietrzewi, a towarzyszyły po drzewach stada zimujących drobnych ptasząt żerujących gromadnie.

— Patrz — pokazywał Pantera Orlikowi. — Zbierze się taka różnobarwna czereda: bogatki, modraczki, sosnówki, raniuszki, sikorzy lud. Dobiorą sobie parę zięb i parę dzięciołów i plądruje to gromadnie całą jesień i zimę. Całą puszczę z robactwa obiorą. Włóczy się to, ćwierka, a dzięcioły na alarm krzyczą jak jastrzębia trwoga.

Czasami ciszę lasu przerywał chrapliwy krzyk sójki lub orzechówki, zresztą szli w ciszy i tylko szeleściały liście i trzaskały suche gałązki.

Wracając z obchodu ku domowi, skręcił Rosomak na mogiłę Chorążego i odśpiewali mu pieśni narodowe, a potem, milcząc, skierowali się do chaty.

Słońce gasło. Żurawie nie grały, chłodne mgły wstawały z bagien, długie cienie kładły gąszcze. Spotkali wracające z paszy swe bydlątka i wyszedł na ich głosy ku nim żuraw chowany, radośnie witając.

Znaleźli też Bartnika, który przyniósł miodu i świeżego, nowego chleba.

— Jasny jest i jakby jeszcze polem pachniał. Potem nabierze stęchlizny spichrzowej i już zimą go czuć. Więc matka mnie pchnęła, jak jeszcze ciepły był, żeby wam smakował! A miodu tośmy trzy faski43 naleli i ojciec już wczoraj pierwsze żyto zasiał. Umiem już cepem walić. Cztery dni z dziadem młóciliśmy: Łupu, cupu, cupu, łupu!

— Ale aż tu słychać było!

Tu Bartnik trącił Orlika i szepnął:

— Surmę przyniosłem, leży w łozach. Zadmiem po wieczerzy. Ja cię nauczę!

Zasiedli do posiłku. Jasny chleb pożywali i złotą patokę i mieli wrażenie, że karmią się słoneczną mocą lata, co tę pierwotną żywność człowieczą wyczarowało z ziemi-rodzicielki.

A potem Pantera dzban pieniącego się mleka na stół podał i zbyteczne było rozpalanie ognia na kuchni.

Cichaczem wymknęli się z izby chłopcy i po chwili zajęczała żałośnie surma.

W chacie zapanowało milczenie, a wreszcie po chwili Rosomak zdjął skrzypce ze ściany i począł do tonu tego coś snuć...

— Rapsod naszego lata — rzekł Żuraw.

Bez tchu wrócił Bartnik i Orlik, i wszyscy słuchali.

W izbie było ciemno, tylko rubinowa skierka lampki oświetlała koronę Częstochowskiej, ale oto nad polaną wypłynął miesiąc i srebrną ścieżkę rzucił przez okno.

Przeciągłym akordem surmy zakończył Rosomak swe granie i wstał. Chwilę jakby się wahał, zapatrzony w miesiąc, aż wreszcie spokojnie rzekł:

— Bartniku, skoczysz jutro rano do dziada i powiesz, że odjeżdżamy.

1 ... 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22
Idź do strony:

Darmowe książki «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz