Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖
Lato leśnych ludzi — powieść Marii Rodziewiczówny z roku 1920. Tytułowe postaci to osoby, które nie zatraciły kontaktu z przyrodą, potrafią żyć wśród niej i ją obserwować.
Powieść opisuje życie trójki przyjaciół (występujących pod przezwiskami Rosomak, Pantera i Żuraw), spędzających lato w oddalonej od cywilizacji leśnej chacie. W pewnym momencie dołącza do nich chłopak z miasta, określany jako „murowa stonoga”, a potem — od ciągle powtarzanych pytań — jako Coto. Dalsza część książki opisuje, jak „rekrut” stopniowo uczy się życia w lesie i poznaje tajemnice przyrody. Las ma jednak również inne tajemnice — te z czasów powstania, żyjące w pamięci starego Odrowąża, mentora „leśnych ludzi”. Nasi bohaterowie zetkną się także i z nimi, i będzie to istotny element leśnej edukacji Cota.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Tylko chłopcy padli na ziemię jak martwi i natychmiast zasnęli.
Nie słyszeli sygnału na obiad; nie było sposobu ich rozbudzić.
— Niech śpią — zadecydował Rosomak — przyniesiemy im tu jedzenie. Ochwacili się doszczętnie.
Gdy się zbudzili, był wieczór. Zerwali się, obejrzeli — byli sami na skoszonej polanie. Obok nich stały dwojaki z jedzeniem i dzbanek z wodą.
— O Jezu! — krzyknął Jasiek — przespaliśmy cały dzień.
— I jak im się pokazać na drwiny Pantery — jęknął Coto.
Zamyślili się frasobliwie.
— Bo i wstyd! — szepnął Jasiek, bliski płaczu.
— Już lepiej wcale się nie pokazywać.
— A jakże?
— Uciec.
— No i co?
— Gdzieś osiąść osobno w puszczy na jakimś niedostępnym oblewie.
— Ty możesz, ale ja nie! Matka będzie się trapiła — odparł poważnie Jasiek. — Chyba jej powiem.
— No to leć i powiedz.
Pobiegł Jasiek, a Coto zaczął tworzyć plan owego osobnego bytu: schroniska na drzewie, posiłki z jagód i jaj ptasich, zaczął mu się ten projekt podobać, gdy nadbiegł Jasiek.
— Matka mówi, że dziadzio zostawił dla nas rozkaz, żebyśmy poszukali raków na wieczerzę. Umyślnie nas zostawili.
— Może to nieprawda?
— Matka mówiła, słyszysz? Matka i za górę złota nie powie nieprawdy! — oburzył się Jasiek i gotów był do bójki, gdyby tamten ośmielił się pisnąć.
Miał już z sobą siatki i torby i na przełaj ruszyli do jeziora.
— Bolą cię kości? — spytał Coto.
— Iii, nie! Trochę! — bąknął Jasiek.
Woda orzeźwiła ich i brodzili z rozkoszą, a że raki dobrze się brały, po trosze zapomnieli i wstydu, i zmęczenia.
Gdy wrócili ze zdobyczą do chaty, tamci zawzięcie klepali kosy; jakby nikt ich nie zauważył, a przy wieczerzy Pantera stękał, że rąk i nóg nie czuje ze zmęczenia, a inni mu przytakiwali.
— Po lacku robimy, nie po chłopsku — rzekł Odrowąż — a nawet i chłopi połamani się czują na początku. Nic to, trza się wykąpać i przemóc. Za parę dni zapomnimy! Żeby ino ten upał deszczu nie sprowadził.
Pokładli się zaraz spać i Coto śnił, że po dachu bębnią krople ulewy i można będzie leżeć w sianie do południa.
Ale był to tylko sen i zdało mu się, że chwilę zaledwie spoczywał, gdy go zaczął budzić Pantera. Pogodny świt wzywał do znoju.
Ale Coto podniósł się i ze stuknięciem na powrót upadł na posłanie. Okropny ból wszystkich muskułów, kości, ścięgien wyciskał mu łzy z oczu, przyprawiał o mdłości.
— Nie mogę się ruszyć! — wyjęczał z płaczem. — Zostawcie mnie! Chyba to paraliż.
— Paraliż! Czego to się zachciewa? Przemęczyłeś się, niezwyczajny roboty. Teraz się przemóż, bo inaczej tydzień męczyć się będziesz. Każdy z nas trochę nadwerężony, ale to się w robocie rozejdzie! Zęby zatnij i ruszaj się! Ot, i Jasiek skurczony i krzywy, a chodzi.
— Nie ruszę się, nie mogę! — płakał Coto.
— No to leż, płakso, smarkaczu!
— Damy ci imię Robotna Gęba! — zadrwił Pantera i zniknął w otworze strychu. Coto, jakby po policzku, zerwał się i potniejąc z bólu, dopełzł do drabiny.
Zginie, a nie zostanie. Umrze, ale bez wstydu. Ból aż mu kurczył twarz, ale niesłychanym wysiłkiem zszedł na dół. Wszyscy chodzili sztywno: to go pocieszyło.
— Bardzoś połamany? — spytał Jaśka.
— Nie pytaj! Strach, jak wszystko boli. Nie chce się słuchać, bo jak uważasz, to aż w gębie kwaśno się robi. Tamci nic po sobie nie pokazują, więc wstyd mazać się! Matka mówi, żeby się wykąpać, woda ból wyciągnie. Chodźmy!
Coto zawlókł się do kąpieli i rzeczywiście tyle go to wzmocniło, że mógł iść bez wielkiej męki. Ale gdy stanął w szeregu z kosą, myślał, że zemdleje przy pierwszym ruchu.
Szczęściem nikt go nie pędził. Kosili małe polanki, rozpierzchli się po zakątkach. Za nim kosił Rosomak i folgował. Gdy po chwili stanął, by oprawić ostrze, rzekł:
— Chłopcze, będziesz miał teraz dla trudu ludzkiego zrozumienie i cześć, bo sam to przecierpisz, co inni znoszą. Nie kosić się uczysz, ale przechodzisz szkołę zrozumienia pracy. Jutro już ci lżej będzie, ale pamięć bólu zachowaj!
Coto obejrzał się, że są sami, i rzekł z cicha:
— Ale, wuju, po co my się tak męczymy, żeby bydło Odrowąża miało siano.
Rosomak się uśmiechnął.
— A po coś się obejrzał i z cicha mi to mówisz? Czujesz, że zła to myśl. Przestań robić; jeśli tak czujesz, na nic twój trud.
— No, ale naprawdę tak jest.
— Naprawdę pracujemy dla pracy, z ochotą. Mniejsza o to, czyje bydło przekarmi się naszą pracą, byle sytość stworzeniu-pomocnikowi dał nasz trud. W mróz zimowy to siano da ciepło i siłę bydlęciu, które pracuje dla człowieka. Współtowarzysz to poczciwy! Zagarniaj, chłopcze, starannie tomki pachnące, groszki i tymotki i myśl, jak ci wdzięczne będzie zwierzę za opiekę i pożywienie. A czyje ono? Nasze czy nie nasze? Niech o tym myśli taki, co nie rozumie, że ino dusza jest nasza własna, a wszystko inne — dzierżawne i czasowe!
Umilkli, tylko z cichym szelestem słała się trawa, i Coto wstydził się swego odezwania.
— Hop, hop! Śniadanie! — rozległo się wołanie Szczepańskiej. — A co? Ruszacie się, chłopaki? — spytała.
— Ee, całkiem przeszło! — odparł Jasiek.
— Jutro już im nie nastarczymy! — rzekł Żuraw.
— Jutro wyprawimy ich, żeby ruszyli pokosy.
— Jeżeli pogoda posłuży, w sobotę trzeba stóg złożyć. Siano będzie jak szafran. Trzeba się zwijać, bo z pełnią się zasłoci! I głuchy święty nas posłyszy!
— Jaki głuchy święty? — spytał Coto.
— A ten patron od deszczu. Przykazał mu Pan Bóg: idź, gdzie proszą, a on dosłyszał: idź, gdzie koszą. No i byle posłyszał ostrzenie kos, leje!
O południowej przerwie Żuraw zawołał Cota, by mu pomógł w kopaniu leczniczych korzeni, i zaprowadził go na pierwszą skoszoną polanę. Usiedli na pokosie już chrzęszczącym i Żuraw rzekł:
— Masz gorączkę, chłopcze, i możesz dostać zapalenia stawów. Weź ten proszek i rozbierz się. Trzeba cię wysmarować! Jak się zaniedbasz, odleżysz tygodnie.
— Jaki doktor dobry! — szepnął wzruszony Coto. — Istotnie, ledwie żyję!
I poddał się cierpliwie masażowi, a potem zasnął w cieniu, nakryty z lekka wonnym sianem, i zbudził się, jakby odrodzony.
Przy obiedzie dowiedział się od Jaśka, że i on przeszedł przez umiejętną kurację doktora.
— On taki dobry, że aż strach! — mówił Jasiek. — Dwa lata temu odratował mnie od śmierci! — tyfus miałem. I we dnie, i w nocy mnie pilnował, bo i matka ledwie była wstała!
— No, chłopcy. Wy już do grabienia się bierzcie, a starajcie się nam nastarczyć. Pojutrze całą gromadą stóg stawiamy! — zakomenderował Odrowąż.
Była to folga w znoju, inny ruch ramion i niejednostajny wysiłek.
A największa była dla chłopców uciecha, że pracowali pod komendą „matki”.
Matką nazywali Szczepańską wszyscy.
Była dla tych wszystkich mężczyzn symbolem majestatu kobiecego, a zarazem kobiecego czaru i wdzięku. Żeby godnie czcić, a zarazem kochać, dali jej tę nazwę szczytną a pieszczotliwą zarazem.
Więc rano Coto brał na plecy kołyskę, Jasiek grabie, „matka” na ręce „pannę młodą” i szli do roboty.
Kołyskę zawieszano w cieniu na drzewie, dzieciak, osłonięty od owadów, zasypiał, a polany, gdzie grabili, rozbrzmiewały wnet śpiewem i śmiechem.
Coto zaraz zrozumiał, jak się siano zbiera w wały, jak się je potem gromadzi na „szczynki” i znosi na grabiach wysoko, nad głowę, i kładzie na kopice. Oni znosili, „matka” składała; uwijali się na wyścigi, podnieceni, rozbawieni, ze śmiechem, pomimo że skwar smalił ich lica, a pot parował na plecach. A gdy skończyli kopicę i chłopcy odpoczywali, i dopadali chciwie do bakłaszki38 z wodą, „matka” odwiedzała gniazdo, zawieszone na gałęzi, dobywała swe pisklę, karmiła je i ucałowawszy, usypiała, kołysząc i nucąc.
Dzieciak był widocznie zdrów, bo nie grymasił i jakby rozumiał, że nie mają ludzie czasu do zabawy, zasypiał posłusznie.
Czasami od kosiarzy dochodziło ostrzenie kos i pod wieczór zjawiał się Pantera, jak mówił, w konkury do żony. Brał dziecko na ręce i nosił je, pokazując kwiaty i motyle, i prawił różne gadki.
Matka zostawiała ich wtedy i szła do chatnego gospodarstwa.
Umiała je prowadzić i miała czas na wszystko. Chata była umyta i ukwiecona, posiłek zwarzony, bydlątka dopatrzone, odzież i bielizna uprana. Gdy wracali z roboty, mogli spoczywać, nawet drwa znajdowali urąbane i pościele czysto zasłane, a kobieta uśmiechnięta, jasna wewnętrzną szczęśliwością, miała dla każdego dobre słowo, żart i staranność.
W duszy Cota, którą miasto, koleżeństwo i złe książki już skaziły, odzywały się czasem głosy jakby wstydu i skargi. „Matka”! Jakże on bywał dla swojej zuchwały, lekceważący, niechętny! A profesorowa! Boże, czy Pantera o niej zapomniał, czy nie zażartuje kiedy wobec tej „matki”, i co ona wtedy o nim pomyśli? A wiersze, które pisał do Wandy Albersonówny, znajomej ze schodów, rozczochranej, rudej zalotnicy-pensjonarki!
Przechwalał się przecie z jej zaczepek, spojrzeń i chichotu przed kolegami, mówili przecie często o rozpuście i drwili z panien. Coto nie śmiałby odezwać się o tym do Jaśka, z którym przecie zawarli przyjaźń i zmawiali się na różne awanturnicze wyprawy, i snuli fantastyczne życie.
Najbliższym celem tych marzeń było otrzymanie leśnych nazw i przyjęcie w poczet leśnych ludzi.
— Tobie pół biedy, Jaśkiem cię wołają, ale mnie, jak kto powie: Coto! to jakbym w ucho dostał. Już się o nic nie pytam, już wszystko leśne rozumiem i zawsze: Coto!
— Trzeba czymś się wsławić, coś zdobyć! Żeby tak nazwali Lisem.
— Lis, dobrze? Ale jak to zdobyć?
— Czekaj! Jak się z sianem skończy, poszukamy jam. Wykopiemy całe gniazdo! Wódz Rosomak będzie rad, bo lisy tępi. Albo żeby znaleźć orle gniazdo, ale to chyba na przyszły rok! Ot, Orłem się zwać!
Marzenia te przerywały sen, a może i we śnie dalej się snuły, bo często w nocy Szczepański lub Pantera trącał chłopaków i upominał.
— A to rajkocą i krzyczą przez sen jak żaby w błocie.
Chłopcy milkli przestraszeni.
— Ojej, jeszcze nas Okrzakiem lub Bąkałą nazwą! — szeptał Coto.
Gdy kopic postawili kilkanaście, zjawił się pewnego ranka na polanie, gdzie grabili, Pantera oklep na Łatanej Skórze, ubranej w chomąto, i zawołał:
— Coto, przejdziesz z piechoty do konnicy!
— Aha, jutro stogi staną! — ucieszył się Jasiek.
— Nie jutro, ale dziś. Do południa trzeba kopice wszystkie ściągnąć ot, tutaj, a od obiadu cały leśny naród stoży. Rozkaz ojca Odrowąża, bo jutro ulewa!
— Oj, to dobrze! — wyrwało się chłopcom.
— Że pokosy zmokną, to dobrze? Oj, gospodarze z was, co mają tylko stodołę pod kapeluszem, a w niej wróble się gnieżdżą! No, żywo, bierz, Jasiek, linkę, a ty Coto, gramol się na szkapę! A może ci zydelek podać? Zaczynajcie od najdalszych. Muszę, matko, z żonką się przywitać! — Wziął dziecko na ręce i zaczął z nim tańczyć, pośpiewując:
— Oj, zięciu, zięciu, deszczu nie wywołuj, córki mi nie bałamuć, a chłopaków pokieruj! — śmiała się Szczepańska.
— Prawda! Coto pewnie pojęcia nie ma, czy koń ciągnie pyskiem, czy ogonem.
— Są ludzie, co ciągną tylko językiem! — warknął Coto.
Pantera parsknął śmiechem.
— A to ci rekrut pyskaty! Ochrzczę cię na pewno Gęba Rusznica! Zobaczysz! No, jazda, smyki!
— Może pyskować Coto, gdy mu ubliżają! — ujęła się Szczepańska. — Za dwóch robi i składnie mu idzie, na cud!
— No, kiedy matka za nim, to ja już nie ubliżę. Zajeżdżaj, Coto, do tej kopicy. Stój!
Tedy otoczył kopicę linką, przyciągnął na supeł, założył zań orczyk, który się wlókł za postronkami chomąta, i uderzył dłonią po grzbiecie klaczy.
— Jazda, kieruj po równym, na polanę!
Zgarnęła się w sobie Łatana Skóra i posunęła się jak żywa kopica. Jasiek z Panterą eskortowali.
Gdy trzy kopice były ściągnięte, Pantera zostawił robotę chłopcom, a sam zaczął łozę rąbać i ułożył spód pod stóg. Na sygnał obiedni robota była skończona i chłopcy obaj konno ruszyli do chaty, śpiewając.
— Będzie deszcz! Dziadzio się nigdy nie myli. Popłyniemy na jezioro, na raki, na ryby, będziemy pływać, nurkować! — cieszyli się rzetelnie, jak dzieci.
Odrowąż po niebie frasobliwie śledził, nie dał chwili spoczynku. Ledwie przełknęli strawę, już pędził.
— Żywo, widły, grabie! Wszyscy! Chałupę zostawić pustą. Żywo, bo nie skończymy! — Pobiegli wszyscy kłusem. Założono stóg, stary stanął na tym spodzie, a wtedy wszyscy z gorączkowym pośpiechem zaczęli zbierać siano na widły i podawać mu w górę.
I znowu Coto się przekonał, że był głupim rekrutem. Gdy tamci wszyscy nabierali na widły naręcza ogromne, że aż się gięli pod ciężarem, gdy wznosząc brzemię, zadawali na stóg, jemu siano umykało, rozsypywało się, że donosił puste widły i rozpoczynał robotę na próżno, bliski płaczu, omdlewając z nieużytecznego wysiłku.
A towarzysze byli tak zajęci, tak się śpieszyli, tak ciężki mieli trud, że wprawdzie nikt zeń nie drwił, ale też nikt nie uczył i nie pokazywał sposobu. Pracowali, milcząc, popędzani jakąś grozą, która się zbierała w niebie, wypełzała z ciemniejącego widnokręgu.
Stóg rósł, niknęły w nim kopice: był już tak wysoki, że przystawiono doń drabinę, wbito między szczeble żerdź, na której konno umieścił się Szczepański, odbierał pełne widły i podawał wyżej. Zwijali się zajadle, gorączkowo, bez chwili odetchnienia, aż z góry rozległ się głos Odrowąża:
— Zawieszam. Dobra nasza! Zbierajcie czysto, obierajcie boki grabiami, szykujcie powrósło! Już nam deszcz niestraszny.
A deszcz już leciał, już wicher się zerwał, chmury wychodziły nad las, zaczynało w nich huczeć, jak werbel na bitwę.
Ludzie jeszcze zajadlej pośpieszali.
— Powróz przyrządź! Ot tak! — zawołał Jasiek zdyszany, przypadając z Cotem do stogu i snując zeń siano, które Szczepańska skręcała w powrósło.
A tamci zbierali roztrzęsione resztki kopic i podawali wołając ochryple:
— Zabieraj — hop — odbieraj.
Wicher począł się z nimi borykać, szarpać siano, wydzierać z rąk brzemiona.
— Dawajcie sznur! — krzyknął Odrowąż.
Podano mu dwa, skrzyżował je na szczycie, końce utwierdzono w sianie, z wideł uczyniono parę stopni, po których stary zsunął się na ziemię.
Tedy przeżegnał się i jakieś litery w powietrzu w stronę chmur nakreślił.
— Nad chudobą naszą i nad
Uwagi (0)