Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖
Lato leśnych ludzi — powieść Marii Rodziewiczówny z roku 1920. Tytułowe postaci to osoby, które nie zatraciły kontaktu z przyrodą, potrafią żyć wśród niej i ją obserwować.
Powieść opisuje życie trójki przyjaciół (występujących pod przezwiskami Rosomak, Pantera i Żuraw), spędzających lato w oddalonej od cywilizacji leśnej chacie. W pewnym momencie dołącza do nich chłopak z miasta, określany jako „murowa stonoga”, a potem — od ciągle powtarzanych pytań — jako Coto. Dalsza część książki opisuje, jak „rekrut” stopniowo uczy się życia w lesie i poznaje tajemnice przyrody. Las ma jednak również inne tajemnice — te z czasów powstania, żyjące w pamięci starego Odrowąża, mentora „leśnych ludzi”. Nasi bohaterowie zetkną się także i z nimi, i będzie to istotny element leśnej edukacji Cota.
- Autor: Maria Rodziewiczówna
- Epoka: Modernizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Lato leśnych ludzi - Maria Rodziewiczówna (czytać książki online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Maria Rodziewiczówna
Na dworze wieczór posępny zapadał; niebo, zawleczone chmurami, ciemniało i gasło. Żarzyły się węgle na kominie, buzował ogień na kuchni; daleki chór żab był cichszy niż zwykle, jakoś krócej odegrały hejnał żurawie. Ale smętku nie było ani w przyrodzie, ani w muzyce. Czuć było, że za chmurą stało mocarne majowe słońce, że to tylko chwila tęsknoty i zadumy — w młodości.
— Czyje to, wuju — spytał Coto, gdy Rosomak przerwał i smyk przykręcał.
— Leśne, majowe! — uśmiechnął się grajek-amator.
I Coto zrozumiał, że to był śpiew puszczy podsłuchany przez leśną duszę człowieczą.
Monotonne dudnienie deszczu po dachu zbudziło Cota. Zaspał, bo w chacie panował ruch roboczy, izba zawalona była prętami łozy, łykiem dartym, rybimi koszami i królował wśród tego Rosomak, już pracą zajęty.
— Leje — rzekł — będzie najmniej trzydniówka. Tamci poszli po kwiat Żurawia.
Coto pobiegł do kąpieli. Hatora i klacz w otwartych drzwiach szopki rozmyślały, czy warto narażać na szwank swe skóry, i ziewały na przemiany. Kis, błyszczący nową suknią, mizdrzył się w lusterku krynicy; zmoknięte ptaki siedziały pod parasolkami liści.
— Co mam robić? — spytał chłopak, gdy połknął śniadanie.
— Do czego masz ochotę?
— Nauczyć się od wuja koszykarstwa.
— Nietrudna nauka! Wytocz dobrze nóż i szykuj mi, ot tak, witki. Dobieraj starannie gładkie, giętkie, długie! Materiału tu nie brak.
Zaznajomił się Coto z przyborami rybołówstwa, z ich pierwotnym a dowcipnym urządzeniem, z nazwą i teorią użycia.
Łozy, leszczyna, brzezina i konopne sieci stanowiły jedyny materiał, nóż — jedyne narzędzie. Gdy patrzał na ręce Rosomaka, zdało mu się, że i robota jest fraszką, tak łatwo łoza się gięła, rozszczepiała, nabierała żądanej formy, wiązała szczelnie i mocno, jak żelazny drut.
Ale gdy chciał sam pleść i wiązać, wszystko się buntowało, nie słuchało ręki, łamało, rozłaziło niesfornie. Chłopak zrazu opuścił ręce desperacko i chciał roboty zaniechać, ale zawstydził się i zaciąwszy zęby, zaczął ze złością z łozą upartą się borykać.
— Psiakrew! Ja cię zmuszę! — warknął.
— Nie po naszemu! — pokręcił głową Rosomak. — Nic tak nie zdziałasz, przestępując nasz leśny zakon. Ta łoza dała nam swe wici na użytek, ale tnąc je, dziękowałem jej za dar, a teraz gnąc je, życzliwie o niej myślę. Nie wolno się gniewać: gniew, jak bumerang, wraca do tego, co go cisnął. Udziela się niepokój wewnętrzny rękom, że szarpią, łamią, psują zamiast tworzyć, i powstaje wokoło rozgniewanego i zło życzącego prąd szkodliwy. Przeproś, chłopcze, łozinę, ona dobra, tylko twe ręce niewprawne. Patrz i ucz się najłatwiejszych ruchów, ujęć, łączeń, a ucząc się, myśl przychylnie o tym tworzywie i wżyj się w jego charakter i właściwości. Wtedy robota będzie dobra!
I zaczął spokojnie i cierpliwie układać palce chłopaka, kierować jego ruchami.
— Wuj się nigdy nie gniewa?
— Człowiekowi nie wolno używać słów „nigdy” i „zawsze”. Mogę najwyżej rzec, że staram się gniewać jak najmniej. Uważaj, nie przyciągaj za mocno tego łyka, a tę grubszą wić przed gięciem przygrzej nad ogniem, to ci się stanie giętsza, a palce lewej ręki tak trzymaj!
— Oj ta dana, oj dana! Rokicino kochana! — zaśpiewał wchodzący do izby Pantera, mokry i ziemią umazany. — Przynieśliśmy „trepek królewny” na noszach, jak królewskie regalia. Ulewa, wicher, chłód — na pohybel komarom i innemu szkodliwemu robactwu! Widziałem całe stadko morskich mew: muszą być srogie wichry na Bałtyku, co je aż tak daleko zagnały. Uparty Żuraw poszedł z piłą do tej huby, a ja mam obiad gotować. Czy są ryby?
— Jeden pyszny szczupak. Kosz był dziurawy, więc się drobiazg wysupłał.
— Oj! Nawet go wódz oczyścił. Udał nam się wódz! Ale widzę, że Coto ma już bąble na rękach. Przestań partolić, skocz na warzywnik, przynieś szczawiu i nowin! Okryj plecy siermięgą, bo nie nastarczymy suszenia szmat!
Pobiegł Coto i wrócił z mokrym szczawiem i ze złymi nowinami.
— Coś wyłamało płot i stratowało kartofle — pewnie Hatora.
— Bardzo proszę nie obmawiać Hatory; to sprawka łosia albo kozła! Zaraz zobaczę. — I korzystając z okazji, prysnął od gotowania obiadu.
— Ten — byle biegać! — zaśmiał się Rosomak i zaczął sam gospodarzyć przy kuchni.
Pantera wrócił po dobrej godzinie już nie mokry, ale jak gąbka, co wodą nasiąkła.
— Źle! Nasze kartofle zwęszyły dziki. Możemy się z nimi pożegnać.
— Mają dobry gust — rzekł filozoficznie Rosomak.
— Można na nie zapolować, kiedy szkodniki — wyrwał się Coto.
— To i na nas można polować, bo my też lubimy kartofle.
— Ale swoje!
— Jeszcze niewielu ludzi szanuje cudzą własność, a ty chcesz karać dzika, pramieszkańca boru! I zabijać — jakim prawem? Zrobimy koło warzywnika pomost na drzewie i jak się zanęcą, będziemy mieli pyszne studium. Kartofli dostaniemy od Odrowąża.
— I to racja! — zgodził się Pantera, ale Coto milczał nieprzejednany.
— Takem się spocił onegdaj, motykując! — zamruczał.
— My też — ruszył ramionami Rosomak. — Trud i praca same w sobie są przyjemne i zdrowe, a za kartofle dziki ci się jeszcze odwdzięczą, zobaczysz!
Po chwili wrócił Żuraw — druga gąbka — i ledwie do obiadu „wałęgi”, jak ich nazwał Rosomak, osuszyli siebie i izbę.
Ale potem ulewa i chłód tak się wzmogły, że nikt za próg się nie wychylił. Zaspany Kuba wylazł ze swego baraniego rękawa i ziewając, przyłączył się do kompanii; zziębły Tupcio zaszył się w posłaniu Pantery, a ludzie zajęli się pilnie robotą. Pantera u okna łatał odzież, Żuraw zajął cały stół atlasami i zielnikiem. Rosomak coraz to wyrzucał przed chatę zreperowany kosz. Coto, pomimo bąbli, mozolił się z łozą, ale zamiast wymysłów, pogwizdywał „Koszykarza”.
— Może byś wziął ode mnie lekcję łatania, ty derusie, rekrucie! Patrz, jakeś kurtę urządził! Wisiałeś pewnie na jakimś sęku, zanim całe plecy się podarły.
— Ej! Mnie się nie chce takiej babskiej roboty! — mruknął lekceważąco chłopak.
— Co to jest babska robota? Nie każę ci dzieci rodzić ani karmić, co jest jedynie specjalnie kobiece. Zresztą każda robota każdemu człowiekowi przystoi. Nawet może ja lepiej łatam niż Drozdowa.
— Pantera zna tylko jedną kobietę — Drozdową!
— Już piętnaście zim się swarzymy32: można poznać.
— A Pantera nie miał żony?
— Żony? A ty miałeś?
— Ja jeszcze nie, ale Pantera już gna pewnie trzydzieści lat.
— I siedem, rekrucie. Ale mi to jeszcze nigdy do głowy nie przyszło.
Począł się śmiać i zwrócił do Żurawia:
— Doktorze! Może byśmy sobie pofundowali po żonie?
— Spirea palustris! — zamruczał Żuraw, pisząc.
— A wuj był przecież żonaty! — rzekł Coto.
Rosomak milczał chwilę, bo zębami przytrzymywał wić.
— Tak. Miałem żonę i matkę! Obiedwie zmarły, ale żyją w mej duszy czczone i bardzo umiłowane. Dlatego dziwię się, gdy kto lekko o tych rzeczach mówi i w ogóle rozmawia, i równie mi dziwnie, gdy słyszę wyrażenie: baba, babskie. Zdaje mi się, że tacy nie pamiętają, kim jest matka, siostra, żona, albo są nieszczęśliwcami, którzy tych trzech rodzajów istot najświętszych nie mogli kochać ni szanować.
Coto spuścił głowę i poczerwieniał, ale Rosomak dobrotliwie po głowie go pogładził.
— Leśny zakon, chłopcze! Miłować, szanować!
Zapanowało chwilowe milczenie, ale niespokojny Pantera wyjrzał oknem i krzyknął:
— Patrzcie! Nie mówiłem? Dudek wyleciał ze skrzynki.
— Doskonała okazja prysnąć od łatania i jeszcze raz zmoknąć! — zaśmiał się Rosomak.
— Nie! Mam dosyć. Ale nie wiem, dlaczego, jak zwykle w słotę, nie zaśpiewamy chórem! Tylko niech wódz zawtóruje na skrzypcach, bo inaczej nie wytrzymam. Żurawiu! Zaczynaj prym!
— Poczekaj do wieczora! Teraz byśmy na próżno sprzątali, by znowu się roztasowywać. Ja za godzinę kosze obłatam, Żuraw zawalisko roślin uporządkuje. Tymczasem możemy śpiewać niekunsztownie — ot, jak trznadle!
I zaintonował „Koszykarza”, Coto i Pantera przyłączyli się ochoczo, ale bez wielkiego talentu. Żuraw czasami nerwowo ręce do uszu podnosił, aż wreszcie począł spiesznie składać swe rośliny i oswobadzać stół.
— Ratunku, Pantero! Bierzesz jeden ton pierwszy, a potem nagle dwa tony wtóru. Przestań, bo wszystko sobie w uchu poplączesz.
— Co tam, byle wesoło! — odparł figlarz ze śmiechem. — Właśnie tak wyciągałem, żeby ciebie rozdroczyć. Teraz będzie koncert.
Coto bawił się całą duszą. Pieśń po pieśni: ludowe, narodowe, kipiące krakowiaki i oberki, smętne rusińskie dumki płynęły z pełnych płuc, aż dygotały ściany chaty, aż im się śmiały oczy, pokraśniały twarze. Kuba skoczył na piec przerażony, Tupcio stoczył się z łóżka i ukrył w kąt; za płotem ukazały się, zapatrzone ze zdumieniem w okno, głowy Hatory i klaczy. A oni na przemian śpiewali i śmiali się z uciechy.
— Taka słota się nie sprzykrzy — rzekł wreszcie Coto.
Nie sprzykrzyła mu się, choć trwała tydzień. A ile się nauczył. Na trzeci dzień już związał porządny kosz na ryby, wiązał sieć prawie tak prędko jak Rosomak, łaty wstawiał geometryczne, a poza tym ile się nasłuchał tajemnic puszczy, ile przewertował atlasów, wykuł teorii z Naumanna, Brehma i Taczanowskiego, a ile się nauczył nowych pieśni, śmiesznych zagadek i przypowieści Pantery, a ile razy zmókł, zmarzł, bez żadnej szkody dla zdrowia, a jak się zżył z towarzyszami, jak się czuł swojsko wśród nich, o tyle starszych, a tak młodych duszą!
Aż któregoś dnia dostąpił zaszczytu, że Rosomak posłał go w swoim zastępstwie, by przejrzał parę bliższych koszy rybnych! Oni z Panterą założyli w izbie warsztat stolarski; obrabiali brzozową czeczotę na skrzynki, które Pantera fabrykował bardzo kunsztownie zimą.
— Przywiąż sobie od razu dwa pęcherze pod pachy, bo się utopisz! — rzekł chłopcu na pożegnanie niepoprawny kpiarz.
Ale Coto nie był już nowicjuszem. Wylał wodę z czółna i naśladował ruchy Rosomaka powolne, obrachowane. Nawet z braku fajki trzymał w zębach łodygę tataraku.
Parę razy zmylił drogę wodną, ugrzązł z czółnem w szlamie, paru „hatów” nie odnalazł, ale w rezultacie nawet się z głową nie skąpał i ze sporym workiem ryb do domu zawrócił. Nagle, wśród jakiejś gęstwy trzcin, w ciasnej „prości” usłyszał tuż obok głos ludzki.
Jak już zdziczał i stał się ostrożny na wzór tubylców puszczy, okazał to jego ruch, z jakim wiosłem się całą siłą odepchnął i ledwie się obejrzawszy, umknął. Mignęła mu jakaś głowa, wyrastająca nad chaszcze, i tyle.
Gdy wylądował i wszedł do izby z rybami, rzekł „widziałem człowieka!” takim tonem, jakby mówił „widziałem hipopotama”.
— Co znowu! W tę słotę! To chyba jakiś śmiertelnie chory do Żurawia. Kładki muszą być znowu pod wodą.
Żuraw stęknął i czekał na los.
— A może to był leśny duch? Uważałeś, jedno miało oko czy parę? Róg sterczał na głowie?
A Coto szczerze raportował:
— Nie trafiłem do wszystkich „hatów” i dwa razy ugrzązłem na mieliźnie. Ale ryby przywiozłem. Są szczupaki i jazie.
— Ho, ho! Jakie to już mądre i gadające, ten projekt na leśnego „ludzia”.
Pantera wytrząsnął ryby w ceberek i zaczął je sprawiać, a Coto się przebierał u ognia, gdy wtem skrzypnęły drzwi wejściowe i głęboki głos pozdrowił.
Zerwali się wszyscy. Oczy Rosomaka zabłysły tak, jak błyszczały tylko do jego ukochanych ptaków, uśmiechnął się radośnie Żuraw i wszyscy jednym głosem odpowiedzieli:
— Witajcie, ojcze!
Do izby wszedł olbrzymi chłop. Twarz miał suchą z orlim nosem, parę siwych bystrych oczu, usta osłonięte przystrzyżonym siwym wąsem, na głowie gęsta, krótka, szpakowata czupryna, a w całości swej typ przepyszny, sarmackiej siły i powagi. Miał na sobie burą kapotę, nogi w rzemiennych chodakach; przy jednym boku borsuczą torbę, przy drugim łubiankę, puzderko, na plecach strzelbę pistonówkę, za pasem rzemiennym siekierę. Pozdrowiwszy, podniósł oczy na Królową i odmówił ich zwykłą modlitwę: Salve Regina, potem zaczął się rozbierać i zawieszać swe rzeczy w alkierzu Pantery na zwykłych widocznie miejscach, i mówił, odpowiadając na ich pytania.
— Byłbym już u was, synkowie, dawno. Co mi kładki! Ja znam przejścia zawsze dostępne! Ale mi córka wnuczkę urodziła i trochę zachorzała. Musiałem tedy być za gospodynię i niańkę. A potem chrzciny! Trza było całą „okolicę” ugościć. Teraz już z wami zostanę aż przez sianokos. Trawy, widzę, dobre, ale z rybami ubogo w tym roku. Za wielka woda i jeszcze dolało. Ale od nowiu stanie dobra pogoda. Ale widzę, chłopak wam przybył do kompanii. Swój czy cudzy?
— Siostry syn! — odparł Rosomak.
— Jasnooki i czarnowłosy, jak wasz ród. Krzepki w sobie i suchawy, pożyje długo, byle rozum miał. A mądry dzieciuch! Jakiem na niego zawołał, to ino okiem rzucił i umknął. Tak, chłopcze, zawsze czyń, jak w pustce obcego spotkasz. Obcy a wróg — to prawie jedno!
Stary był widocznie u siebie. Zajrzał do spiżarni, do sieni, do komory, umył ręce, rozwiesił swą kapotę na piecu, rozsiadł się ze swą kobiałką33 za stołem.
— Gościńce przyniosłem. Tytoń swój zeszłoroczny, na podziw się udał. A te nici na siatkę, z samych płoskuni, odebrane po źdźble. Nie zerwie się, nie zgnije! A taki pantofel macie?
— Remizowe gniazdo! — krzyknął Pantera.
— A to dla doktora z tej góry piaszczystej nad rzeką! Trudno było żyć wtedy, kiedy tą siekierą trzeba było i drzewo ciąć, i zwierzynę zabić!
— Przepyszny okaz — radował się Żuraw.
— Jasiek tego mnóstwo nazbierał i trzyma dla doktora schowane w swironku34. Są i skorupy, i całe garnki!
— Skarby!
— Jak dla kogo. Dobrze uciechę sprawić. Jako dla mnie kiedyś Chorążego strzelba! Nie znaleźliście przypadkiem?
Potrząsnęli głową; była to mania starego: odnalezienie strzelby ukrytej w czasie powstania.
Pantera dostał parę przepysznych rzemiennych chodaków, a resztę zawartości kobiałki stary zaniósł do spiżarni.
— Magda napchała jaj i manny. Powiada, że czajcze się sprzykrzą! A teraz dajcie no robotę i powiadajcie, jak się wam wiodło do przybycia!
Zaczęły się opowieści. Stary zabrał się do wiązania sieci, oni do swych robót.
Przed obiadem Coto wymknął się za Panterą do obrządku zwierząt i spytał:
— To ów sławny Odrowąż? A on kto taki właściwie?
— Mędrzec
Uwagi (0)