Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską.
Ślimak, główny bohater powieści wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi. Jego życie nie przypomina wcale sielanki, ale pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupywać grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.
Placówka Bolesław Prusa ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Chłopi z daleka przypatrywali się tym manewrom, milcząc. A czwartego dnia odezwał się Wiśniewski:
— Psiakrew, żebym ja tyle wódki wypił, to bym jeszcze lepiej mierzył niż sam omentra!
A na to Wojtasiuk:
— Bez to on i jest omentra, że ma takości mocną głowę.
I Ślimak widział jeometrę, a potem widział, jak po jego odjeździe Niemcy, zdjąwszy płachty z kilku wozów, zaprzęgli do nich konie i rozjechali się na trzy strony świata.
„Może wyjeżdżają?...” — pomyślał.
Ale wyjechali ledwie na parę godzin, po upływie których powróciły z wolna wozy ciężko ładowne i zaczęły wyrzucać swoją zawartość. Jeden na jedną kupę belki, drugi na drugą kupę deski, trzeci na trzecią opokę. I tak przez dwa dni zwozili drzewo, kamień, cegłę i wapno, składając je stosami na wzgórzu niedaleko taboru, o kilkaset kroków od chudoby Ślimaka.
Współcześnie trzej Hamerowie obchodzili wzgórze, wytykając123 dokoła niego plac kwadratowy, mający ze dwie morgi przestrzeni.
Po tych przygotowaniach jednego dnia zrobił się ruch w taborze. Od strony lasu nadciągnęło kilkunastu cieśli w granatowych spodniach i kurtkach, z piłami, świdrami i toporami. Współcześnie naprzeciw nich wyszło z taboru kilkunastu kolonistów z kielniami i szaflikami, a w pewnej odległości za tymi wlokła się zbita gromada kobiet, dzieci i reszta kolonistów mężczyzn, wszyscy w strojach odświętnych. Trzy te partie zebrały się przy wzgórzu, gdzie stał wóz z beczką piwa, a drugi z wędlinami i pieczywem.
Stary Hamer odziany był w manszestrową wypłowiałą kurtkę, jego syn, Fryc, w czarny surdut, a drugi, Wilhelm, w pąsową kamizelkę w czerwone kwiaty. Wszyscy byli bardzo zajęci. Ojciec witał gości, biegając od cieślów do mularzy, a od mularzy do kobiet; Fryc zgromadzał na jedno miejsce grube koły z drzewa, Wilhelm odszpuntował beczkę z piwem.
W siedzibie Ślimaka przygotowania te dostrzegł Owczarz i zaraz dał znać do chaty. Wybiegli więc całą rodziną na wzgórze: Ślimak z żoną, Magda ze Staśkiem i Jędrkiem przodem. Stanęli na zboczu, z drugiej strony rzeki, naprzeciw taboru, ciekawie patrząc, co z tego będzie.
— Jużci, że dom stawiają — rzekł Ślimak — bo po cóż by zbiegło się tyle rzemieślniczego narodu?
W tejże samej chwili stary Hamer, skończywszy witać gości, wziął w rękę kołek i za pomocą drewnianego młota wbił go w ziemię.
— Hoch!... Hura!... — zakrzyknęli cieśle i mularze.
Hamer ukłonił się, wziął w rękę drugi kołek i począł go nieść w prostym kierunku ku północy.
Za nim podążył Fryc z młotem, a za nim tłum starszych kolonistów, kobiet i dzieci prowadzonych przez owego bakałarza, co to go córka z psem na wózku ciągnęła.
Nagle bakałarz podniósł czapkę do góry, mężczyźni odkryli głowy i gromada idących zaintonowała hymn uroczysty:
Na pierwszy dźwięk pieśni Ślimak zdjął kapelusz, Ślimakowa przeżegnała się, a pokorny Owczarz ukląkł na zboczu. Stasiek, drżący z zachwytu, szeroko otworzył oczy i usta, a Jędrek zbiegł z góry, przebrodził rzekę i cwałem popędził do taboru.
Przeszedłszy parę kroków ku północy, stary Hamer wbił w ziemię drugi kołek i skręcił na zachód. Za nim, w tym samym co pierwej porządku, posuwała się gromada, śpiewając dalej:
Chłopi zdumieni przysłuchiwali się tej melodii, nieznanej im a tak uroczystej. Po tęsknych i melancholijnych śpiewach w ich kościele wydawała się ona pieśnią jakiejś triumfującej potęgi. Nie myśleli, ażeby na tych niwach, gdzie dotychczas rozlegał się wielki jęk:
Przed oczy Twoje, Panie, winy nasze składamy...
gromada obcych przybyszów mogła podniesionym głosem zawołać:
Głęboką zadumę Ślimaka przerwał nagle krzyk Staśka:
— Śpiewają, matulu!... śpiewają!... — mówił ochrypłym głosem chłopiec, trzęsąc się i płacząc. Wtem pobladł, usta mu posiniały i upadł na ziemię.
Przestraszeni rodzice podjęli go i ostrożnie ponieśli do chaty, skrapiając wodą i uspokajając perswazją. Wiedzieli, że dziecko jest czułe na muzykę, że w kościele płacze i śmieje się podczas każdej procesji. Ale w takim stanie nie widzieli go nigdy.
Dopiero w domu, gdy ustał śpiew pod taborem, Stasiek uspokoił się i zasnął.
Jędrek, przebywając rzekę, skąpał się w wodzie do pasa, przemoczył kapelusz i rękawy od koszuli, unurzał się w nadbrzeżnym piasku, lecz choć było mu zimno i mokro, nie zwracał na to uwagi, zajęty nowym widowiskiem.
„Po co oni tak chodzą wkoło pagórka i śpiewają? — myślał. — Pewnie chcą odegnać złe, żeby im do chałupy nie lazło. A że, zwyczajnie jak Szwaby, nie mają ziela ani kredy święconej, zatem na rogach pola wbijają se koły dębowe. No, jużci dębowy kół lepszy na diabła aniżeli kreda, to darmo... A może tak zaczarują miejsce — dodał po chwili — że im chałupa sama bez noc wyrośnie?...” — Wnet jednak odepchnął tę myśl jako niedorzeczną. Miał przecie lat piętnaście i wiedział, że chałupy nie można wyśpiewać, tylko ją trzeba zbudować.
Uderzyła go też pewna różnica w zachowaniu się Niemców. Śpiewało i chodziło wzdłuż pola, potykając się na nierównym gruncie, kilku starych, kobiety i dzieci. Młodzi zaś cieśle i mularze stali dwiema gromadami na wzgórzu, śmiejąc się głośno, popychając się i paląc fajki. Raz nawet z ich winy zatrzymała się procesja. Gdy bowiem Wilhelm Hamer, majstrujący przy beczce piwa, podniósł do góry szklankę, młodzi wykrzyknęli: „hoch!” i „hura!” Stary Hamer aż się obejrzał, a chorowity bakałarz pogroził im ręką.
Z wolna procesja zbliżyła się do Jędrka o tyle, że już odróżniał piskliwe głosy dzieci, skrzeczące starych kobiet i nosowy bas Hamera. I otóż na tym niesfornym tle zauważył jeden dziwny głos kobiecy, czysty, dźwięczny i niewymownie rzewny. Serce w nim drgnęło. W jego imaginacji dźwięki przybrały postać obrazów i zdawało mu się, że nad kępą młodej trawy i zeschłych badylów widzi jedno piękne drzewo — płaczącą wierzbę.
Wpatrzył się lepiej w gromadę i poznał, że to śpiewa córka bakałarza, którą zobaczył pierwszy raz, gdy w wózku ciągnęła ojca. Wtedy więcej zajął go duży pies aniżeli ona. Dziś przecie głos jej tak opanował duszę chłopca, że powoli zapomniał o wszystkim. Zniknęły mu z oczu pola, Niemcy, stosy belek i kamieni: został tylko ów głos wypełniający całą przestrzeń. Coś drżało mu w piersiach, chciał także śpiewać i zaczął półgłosem:
Ta melodia najlepiej godziła się z pieśnią Niemców.
Jak długo to trwało, nie pamiętał. Obudziły go z rozmarzenia nowe okrzyki: „hoch!” i „hura!”, tłumu zebranego przy wozie z beczką, gdzie Wilhelm Hamer już rozdawał gościom szklanice piwa. Jędrek zobaczył w gromadzie brązową sukienkę córki bakałarza i machinalnie pobiegł bliżej.
Tu go od razu wytrzeźwili. Jakiś młody Niemiec spostrzegł go i pokazał innym, drugi zerwał mu z głowy kapelusz, trzeci pchnął go w środek ciżby i przez chwilę z ogromnym śmiechem podawano go sobie z ręki do ręki. Chłopiec, przemokły, unurzany w piasku, bosy, w zgrzebnej koszuli, wyglądał jak straszydło. Na razie stracił przytomność i taczał się między Niemcami niby zabłocona piłka. Wtem spotkał szare oczy córki bakałarza i — ocknęła się w nim dzika energia. Kopnął bosą nogą jednego cieślę, szarpną za kurtkę mularza, jak młody byczek uderzył głową w brzuch starego Hamera i gdy wkoło niego zrobiło się trochę miejsca, stanął z zaciśniętymi pięściami, upatrując, gdzie by się rzucić dla utorowania sobie drogi.
Powstał krzyk. Jedni hucznie śmieli się z chłopaka, popijając piwo, ale ci, których potrącił, chcieli go zbić. Na szczęście stary Hamer, przypatrzywszy mu się lepiej, zapytał:
— No, ale co ty wyrabiasz, mały?...
— To czego mnie poniewierają?... — odparł Jędrek, któremu się już na płacz zbierało.
Niemcy coś zaszwargotali, ale Hamer wziął chłopca za rękę i odprowadził na bok. Teraz spostrzegł go bakałarz i zawołał:
— Toś ty z tamtej chałupy, co za wodą?
— Jużci.
— Cóż tu robisz?
— Przyleciałem popatrzyć się na wasze nabożeństwo, ale te hycle wzięły mnie tarmosić...
Nagle umilkł i zaczerwienił się, widząc utkwione w siebie szare oczy córki bakałarza. Trzymała w ręku zaczętą szklankę piwa i zbliżywszy się, podała ją chłopcu.
— Przemokłeś — rzekła — napij się.
— Nie chcę!... — odparł Jędrek i znowu się zawstydził. Zdawało mu się, że tak pięknej pani nie można odpowiadać szorstkim tonem.
— Gdzieś ty tak przemókł? — spytała go ciekawie.
— W rzyce — odparł cicho. — Leciałem do was przez wodę.
— Więc napij się — nalegała, podając mu szklankę z piwem.
— Kiej upiję się... — odparł chłopak.
Wreszcie wypił, spojrzał na jej śniadą twarz i znowu tak się zaczerwienił, że dziewczynie smutny uśmiech przemknął na ustach.
W tej chwili odezwały się skrzypce i basetla. Do córki bakałarza zbliżył się w ciężkich podskokach Wilhelm Hamer i wziął ją do tańca. Odchodząc, jeszcze raz obrzuciła Jędrka tęsknymi oczyma.
Chłopcu zrobiło się coś dziwnego. Straszny gniew i żal pochwycił go za gardło i uderzył mu do głowy. Chciał rzucić się na Wilhelma Hamera i poszarpać na nim jego kwiecistą kamizelkę, to znowu myślał, że rozpłacze się na cały głos. Nagle odwrócił się, ażeby odejść.
— Idziesz? — zapytał go bakałarz.
— Jużci.
— Pokłoń się ode mnie ojcu.
— A ode mnie przypomnij, że ja na święty Jan odbiorę łąkę — wtrącił stary Hamer.
— Albo to wasza łąka? — odparł Jędrek. — Przecie tatuś wzięli ją od dziedzica w arendę...
— Oho, dziedzic!... — zaśmiał się Hamer. — My tu dziedzice, a łąka moja.
Jędrek odszedł. Zbliżając się do drogi, zobaczył chłopa, który ukryty za krzakiem przypatrywał się zabawie Niemców. Był to Grzyb.
— Pochwalony! — rzekł Jędrek.
— A kto u ciebie pochwalony? — pytał stary gniewnym głosem. — Musi, że nie Bóg, ino diabeł, kiej bratacie się z Niemcami.
— Bo kto się z nimi brata? — odparł zdziwiony Jędrek.
Chłopu iskrzyły się oczy i drżała sucha skóra na twarzy.
— Nie wy się bratacie? — mówił, wytrząsając pięścią. — Może nie widziałem cię, kiedyś leciał do nich jak pies przez wodę, żeby ci dały szklankę piwa? A możem nie widział, jak twój ojciec i matka modlili się na górze za jedno ze Szwabami? Do diabła się modlili!... Już was Bóg skarał, bo coś padło na Staśka. Ale poczekaj! nie na tym koniec... Zaprzańce! psiewiary!...
Odwrócił się i poszedł do wsi, przeklinając rodzinę Ślimaków.
Jędrek zawlókł się do domu zdziwiony i smutny. W chacie zastał chorego Staśka i bojaźń schwyciła go za serce. Zaraz też opowiedział ojcu o spotkaniu z Grzybem.
— Tyle on głupi, co stary — odparł Ślimak. — Cóż to, ma człowiek stać w czapce jak bydlę, kiej modlą się, choć i Szwaby?
— Zawdy na Staśka padło ich nabożeństwo — wtrącił Jędrek.
Ślimak sposępniał.
— Co ta miało paść? — odparł po chwili. — Stasiek już jest taki odmieniec, że niech baba w polu zaśpiewa, to go zara trzęsie.
Na tym skończył. Jędrek pokręcił się po chałupie, lecz że było mu ciasno, więc wymknął się między jary. Chodził tam i sam bez celu i drogi. Czasem wdrapywał się na wzgórza, skąd było widać Niemców, jak całą gromadą kopali fundamenta, to znowu zapadał w wąwozy albo przedzierał się przez cierniste krzaki.
Ale gdziekolwiek był, wszędzie razem z nim szedł cień córki bakałarza, jej śniada twarz, szare oczy i ruchy pełne wdzięku. Chwilami dolatywał go niby z głębi jej śpiew ponętny i rzewny albo stary, schrypnięty głos Grzyba miotającego przekleństwa.
— Może ona uroki rzuciła? — szeptał zatrwożony i — znowu myślał o niej.
Nigdy jeszcze Ślimak nie czuł się tak zadowolonym jak tej wiosny. Bo i odpoczął za wszystkie czasy, i pieniądze płynęły mu do skrzyni, i napatrzył się nowych rzeczy.
Dawniej dzień wlókł mu się ciężko. Ledwie zmęczony pracą chłop rzucił się na pościel i zasnął twardo jak kamień, aliści już kobieta zdziera z niego okrycie i woła:
— Wstawaj, Józek, bo dzień...
„Jaki tam dzień?... — pomyślał zdziwiony — przecie dopiero co się układłem”. — Mimo to zbierał swoje kości, z których każda osobno trzymała się pościeli, na miły Bóg nie chcąc wstawać, przecierał oczy, ziewał, aż mu w karku trzeszczało, i rad nierad podnosił się.
Było mu tak ciężko, że niekiedy z upodobaniem marzył o wiekuistym śnie w ziemi. A tu żona wciąż pili: „Wstawajże... umyjże się!... ogarnij się... bo spóźnisz się i wytrącą ci z zapłaty...”.
Więc ogarniał się, wyprowadzał ze stajenki konie, równie jak on zmęczone, i wlókł się na robotę do dworu albo do miasteczka, skąd rozwoził Żydków po świecie. Nieraz go tak zmogło, że stanąwszy na progu chałupy szeptał: „Taki zostanę w domu!...”. Ale bał się żony, wreszcie i żal mu było zarobku, bez którego nie związałby końca z końcem w gospodarstwie.
Dziś co innego, dzisiaj Ślimak wysypia się,
Uwagi (0)