Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską.
Ślimak, główny bohater powieści wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi. Jego życie nie przypomina wcale sielanki, ale pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupywać grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.
Placówka Bolesław Prusa ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
We dwa albo i we trzy pacierze po nich ukazał się wózek ciągniony przez psa i kobietę, i stanął obok wrót Ślimakowej zagrody. Tu wielki pies upadł na ziemię, ciężko dysząc, mężczyzna z trudnością podniósł się na wózku i usiadł, a kobieta zdjęła szlę z karku i ocierając spotniałe czoło, patrzyła na chatę Ślimaków.
Chłopa tknęła litość. Zeszedł z pagórka i zbliżył się do podróżnych.
— Skądeście, ludzie, i coście za jedni? — zapytał.
— My koloniści, aże zza Wisły — odpowiedziała kobieta. — Nasi kupili tu ziemię, więc idziemy za nimi.
— A wyście ziemi nie kupili?
Kobieta wzruszyła ramionami.
— To u was taki zwyczaj, że baby chłopów ciągną? — pytał dalej Ślimak.
— Cóż robić, kiedy konia nie mamy, a na własnych nogach ojciec by nie zaszedł.
— To wasz ojciec?
Podróżna skinęła głową.
— I taki chory?
— Jo.
Chłop zamyślił się.
— To niby on po proszonym jeździ za gromadą? — spytał znowu.
— O nie!... — odparła z energią. — Ojciec uczy dzieci, a ja, jak mam czas, to szyję, a jak nie mam co szyć, wynajmuję się do roboty w polu.
Ślimak patrzył na nią zdziwiony, wreszcie rzekł:
— Wy, musi, że nie jesteście Niemce, kiej tak gładko po naszemu gadacie?
— My z Niemców — odparła kobieta.
— My Niemcy — odezwał się po raz pierwszy człowiek z wózka.
W czasie tej rozmowy wyszła z chaty i zbliżyła się do wrót Ślimakowa z Jędrkiem.
— Tęgi pies! — zawołał Jędrek.
— Przypatrz no się — rzekł do niego Ślimak — jak ta pani bez całą drogę ciągnie chorego ojca na wózku. A ty byś, hyclu, tak zrobił?
— Co bym miał robić? Albo tatulo nie mają koni!... — odparł chłopak.
— I my mieli konia, ale teraz nie mamy — mruknął podróżny z wózka.
Był to człowiek chudy, blady, z rudymi włosami i takimże zarostem.
— Pewnie byśta sobie wypoczęli i zjedli co po takiej drodze? — zwrócił się Ślimak do podróżnej.
— Ja nie chcę jeść — odparła kobieta — ale ojciec może napiłby się mleka.
— Biegaj, Jędrek, po mleko — rzekł Ślimak.
— Bez obrazy — odezwała się Ślimakowa — ale wy, Niemce, musi że nie mata własnego kraju, kiej przychodzicie tu do nas?
— Tu nasz kraj — odparła podróżna. — Ja przecie tu urodzona za Wisłą.
Człowiek siedzący na wózku niechętnie machnął ręką i począł mówić głosem urywanym:
— My, Niemcy, mamy swój kraj, nawet większy od waszego, ale tam źle. Ludzi dużo, ziemi mało, o zarobek trudno. A jeszcze musim płacić wielkie podatki, a jeszcze w wojsku służba ciężka, a jeszcze rozmaitymi karami okładają człowieka...
Zakaszlał się, trochę odpoczął i mówił dalej:
— Każdy chce, żeby mu dobrze było na świecie, i jeszcze chce tak żyć, jak jemu się podoba, a nie tak, jak inni mu każą... W naszym kraju jest źle, no, więc przychodzimy tu...
Jędrek przyniósł mleko i oddał je podróżnej, która napoiła ojca.
— Bóg wam zapłać! — westchnął chory. — Tu są dobrzy ludzie...
— Ino żebyśta wy nam nie narobili złego — półgłosem odezwała się Ślimakowa.
— Co my wam możemy zrobić? — zapytał chory. — Czy wam ziemię zabierzemy? czy może w szkodę bydło wpędzimy? czy będziemy kraść albo rozbijać?... Nasi są ludzie spokojni, nikomu w drogę nie włażą, byle im nikt nie lazł...
— Zawdy kupiliśta naszą wieś — wtrącił Ślimak.
— A po co ją wasz pan sprzedał? — rzekł chory. — Gdyby na tych gruntach zamiast jednego pana, który nic nie robił, tylko pieniądze wydawał, siedziało ze trzydziestu chłopów, nasi by tu nie przyszli. Albo — dlaczego wy sami nie kupiliście wsi całą gromadą? Taki wasz pieniądz, jak i nasz, takie wasze prawa, jak i nasze. Ale choć z dawien dawna siedzicie na miejscu, nie dbaliście o kupienie tych gruntów, aż trzeba było zza Wisły kolonistów sprowadzić. I dopiero jak nasi kupili, to was zaczyna kłuć w oczy. Pan was nie kłuł.
Zadyszany spuścił głowę na piersi i przypatrywał się swoim wychudłym rękom. Po chwili znowu zaczął:
— Wreszcie komuż to koloniści odsprzedają swoje kolonie? Chłopom. Za Wisłą wszystko po nas wykupili chłopi i wszędzie kupują tylko chłopi...
— Zawdy jeden z waszych chce grunt wytumanić ode mnie — odezwał się Ślimak.
— Ale... hale!... — wtrąciła Ślimakowa.
— Co on za jeden? — spytał chory.
— Bo ja wiem, co za jeden? — odparł Ślimak. — Byli tu u mnie już dwa razy, jakiś stary i jakiś brodaty, a łakomią się na tę oto górę. Mówią, że będą na niej wiatrak stawiać.
— To Hamer — półgłosem odezwała się podróżna, patrząc na ojca.
— A, Hamer — powtórzył chory. — On i nam narobił kłopotu — dodał głośno. — Nasi chcieli iść za Bug, gdzie ziemia kupuje się po trzydzieści rubli morgę, a on ciągnął ich tutaj, dlatego że u was kolej budują. No, i kupili nasi tutaj ziemię po siedemdziesiąt pięć rubli morgę, no, i wleźli w długi u Żyda, i nie wiadomo, co jeszcze wyniknie.
Przez ten czas podróżna jadła chleb razowy i karmiła nim psa, spoglądając na drugą stronę łąki, gdzie wśród ugoru rozłożył się tabor kolonistów.
— Jedźmy, ojcze — rzekła.
— Jedźmy — powtórzył chory. — A co się wam należy za mleko? — spytał Ślimaka.
Chłop wzruszył ramionami.
— Żebyśmy mieli — odparł — brać za taką rzecz pieniądze, to byśmy was nie zapraszali.
— Ha, Bóg wam zapłać, kiedyście na nas tacy łaskawi — rzekł chory.
— Szczęśliwa droga! — odpowiedzieli oboje Ślimakowie.
Chory znowu układł się na wózku, postękując, podróżna założyła sobie szlę na prawe ramię, przez piersi i pod lewą rękę, duży pies podniósł się z ziemi i otrząsnął na znak, że jest gotów do drogi.
— Bóg zapłać! bywajcie zdrowi!... — rzekł chory.
— Niech Bóg prowadzi!
Wózek z wolna potoczył się ku taborowi.
— Dziwny naród te Niemce — odezwał się Ślimak do żony. — On taki mądry, a jeździ wózkiem niby dziad.
— Albo i ona — odparła Ślimakowa. — Czy kto słyszał, żeby zaś taki kawał drogi ciągnąć starego jak koń?...
— Niezgorsi ludzie.
— Wcale nie najgorsi i niegłupi.
Po tej wymianie myśli małżonkowie wrócili do chaty. Rozmowa z chorym uspokoiła ich. Niemcy nie wydawali się im już tak strasznymi jak dawniej.
Po śniadaniu poszedł Owczarz na górę orać ziemię pod kartofle, a Ślimak wymknął się za nim.
— Miałeś przecie płot grodzić! — wołała za mężem gospodyni.
— Nie ucieknie! — odparł chłop i szybko drzwi za sobą zatrzasnął, gdyż lękał się, aby go nie zawróciła kobieta.
Dziedziniec przebiegł skulony, chcąc w oczach niewiasty wydać się jak najmniejszym, i chyłkiem wdrapał się na wzgórze, gdzie właśnie potniał nad pługiem kulawy Maciek.
— A co Szwaby? — spytał parobka.
Ślimak usiadł na zboczu góry, tak aby go z podwórza nie widziano, i ostrożnie zapalił fajeczkę.
— Siądlibyście se tu — wskazał Maciek batem na wyniesione miejsce — to i na mnie przyszłoby trochę dymu.
— Co ci ta po dymie — odparł gospodarz, spluwając. — Jak skończę, dom ci fajkę i się nią pocieszysz, a przynomni115 baby ślipie116 nie będą boleli, że styrczę117 na widoku.
Maciek poszedł zagonem, cmokając na szkapy, a Ślimak siedział na zboczu i patrzył. Siedział, oparł łokcie na kolanach, a głowę na rękach, aż mu na kark zsunęło kapelusz, palił fajkę pomaleńku... pyk-pyk, i wciąż patrzył.
O kilkaset kroków od niego, za rzeką, na ugorze Niemcy rozkładali obóz. Ślimak wciąż palił fajkę, a spoglądał i każde drgnienie tej ciżby tłumaczył sobie w głowie.
Już Niemcy wozy płótnem kryte uszykowali w kwadrat, tworząc z nich jakby parkan, wewnątrz którego stoi bydło i konie, a zewnątrz kręcą się ludzie. Ten wydobywa przenośny żłób na czterech nóżkach i stawia go przed krowami, inny wsypuje tam obrok z maniaka, inny z wiadrami idzie po wodę do rzeki. Kobiety wynoszą spod płacht żelazne kociołki i woreczki legumin, a gromada dzieci biegnie do jarów po opał.
— Ale mają kupę hołoty! — odezwał się Ślimak. — Z całej wsi nie zebrałby tyle dziecisków.
— Jak wszów — odparł Maciek.
Chłop wciąż pali fajkę i dziwi się. Uroki czy co?... Wczoraj jeszcze pole to było puste i ciche, a dziś — istny jarmark. Ludzie nad wodą, ludzie w jarach, ludzie na zagonach. Tną krzaki, znoszą wiązki chrustu, palą ogniska, karmią i poją bydło. Już jeden Niemiec otworzył kramik na wozie i widać handluje, bo koło niego ciśnie się tłum kobiet i wyciąga ręce: ta po sól, tamta po ocet, inna po cukier. Już kilka młodych Niemek porobiły kołyski z płacht na widełkach i jedną ręką szumują zupę w kotłach, drugą huśtają płachty. Już znalazł się i konował118, który ogląda nogę podbitej szkapie, już i cerulik119, który goli na stopniu wozu starego Szwaba. W polu gwar, bieganina, robota, a na niebie słońce podnosi się coraz wyżej.
Ślimak odwrócił się do Owczarza.
— Miarkujesz ty, Maciek, jak ony120 prędko robią? Od nas, z chałupy, przecie bliżej do jarów niż stela, a od nas idzie się po chrust na pół dnia. Te ci zasię, pary, uwinęły się we dwa pacierze...
— Oho-ho!... — odparł Maciek czując, że to do jego powolności wypito.
— Albo przypatrz ty się — mówił Ślimak — jak ony kupą wszystko robią? Przecie i nasi ludzie, bywa, że wyjdą gromadą; ale każdy krząta się sam za siebie, ino częściej odpoczywa albo jeszcze innym przeszkadza. Te zaś psiekrwie tak jakosik zwijają się, jakby jeden nagieniał drugiego. Nie spróżnujesz, choćby cię kładło na ziemię, bo ci jeden tka w garść robotę, a już drugi na nią czeka i pili, żebyś kończył. Ino przypatrz się im i sam powiedz.
Dopalającą się fajkę oddał Owczarzowi i wrócił do chałupy zadumany.
— Wartki naród te Szwaby — mruczał — i mądry...
Sokoli jego wzrok w pół godziny odkrył dwie tajemnice nowożytnej pracy: pośpiech i organizację.
Około południa przyszli do Ślimaków dwaj koloniści z taboru, prosząc o sprzedanie masła, kartofli i siana. Masło i kartofle dano im bez targu, ale siana Ślimak odmówił.
— Dajta choć furę słomy — prosił jeden cudzoziemskim akcentem.
— Ni, ani słomy nie dom, bo ni mom — odparł Ślimak.
Kolonista z gniewu cisnął czapkę na ziemię.
— A, szakrew, ten Hamer! — wołał — co on nam zmartwienia narobi!... Mówiła, szakrew, co mi tu nadziemy dworskie budynki i paszę, i szitko, a mi nie naleźli nic... We dwora paszi ni ma, a w budinkach sziedzą żydowskie karczowniki i gadają: „Nie ruszimy stąd!...”.
Właśnie gdy koloniści z worami kartofli na plecach opuszczali podwórko, odprowadzeni przez rodzinę chłopa, na gościńcu ukazała się bryczka, a w niej dwu dawno znanych Ślimakowi Niemców: stary i brodaty. Byli to Hamerowie. Koloniści, rzuciwszy wory, z krzykiem zatrzymali bryczkę.
O czym rozmawiano? — chłop nie rozumiał. Widział tylko, że koloniści są źli, że pokazują rękami to na chałupę Ślimaków, to na dworskie budynki. Raz nawet zwrócili się do niego, mówiąc po polsku:
— Nawet głupi wi, co ćlowiek wyśpi się byle jak, ale stworzenie nie wyczyma w polu na zimny nocy!... Z takim ładem rok nie minie i diabli szitko wezmą...
Potem znowu krzyczeli po niemiecku, to jeden, to drugi, po kolei, jakby nawet w wybuchach gniewu zachowywali systematyczność i porządek.
Natomiast obaj Hamerowie byli zupełnie spokojni. Cierpliwie i z uwagą słuchali wymyślania kolonistów, czasem tylko wtrącając jakieś słówko odpowiedzi. Gdy zaś koloniści zmęczyli się krzykiem, zabrał głos młodszy Hamer. Niedługa jego mowa widocznie ukoiła rozgniewanych, bo uścisnąwszy za rękę ojca i syna, wzięli na plecy swoje kartofle i z wypogodzonymi twarzami poszli w stronę obozu.
— Jak się macie, gospodarzu! — zawołał z bryczki starszy Hamer do Ślimaka. — Cóż, zrobimy handel o grunta?
— Ni.
— Po co go ojciec zaczepia? — przerwał niecierpliwie młodszy. — Przyjdzie on sam do nas.
— Ni — odparł Ślimak, dodając półgłosem: — A się hycle na mnie zajedli!...
Bryczka potoczyła się dalej. Chłop popatrzył za nią, podumał, wreszcie począł mówić do żony:
— To ci naród te Szwabska!... Hamery wyglądają na panów, a ci, co wzięli od nas kartofle, na chłopów; przecie jeden drugiemu rękę podaje za pan brat. U nas ludzie jak pogniewają się, to już nie wysłucha jeden drugiego; te zaś, pary, choć się gniewają, to zawdy jeden drugiego wyrozumie i zrobi spokój...
— Co ty, stary, wciąż ino wychwalasz Szwabów — przerwała mu Ślimakowa — a o tym nie myślisz, że oni cię chcą gruntu pozbawić? Bój się ty Boga, Józek...
— Co mi ta zrobią! Gadaniem nic nie wskórają, bo zawdy im powiem, co wiem. A do rozboju przecie się nie wezmą.
— Kto ich wie — odparła kobieta. — To pewne, że ich jest wielga gromada, a tyś jeden.
— Wola boska! — westchnął chłop. — Rozum to oni, widzę, mają lepszy niż ja, ale kiedy przyjdzie na wytrzymałość — nie dadzą mi rady, oj, nie!... Przypatrz ty się — dodał po chwili — jaka to
Uwagi (0)