Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską.
Ślimak, główny bohater powieści wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi. Jego życie nie przypomina wcale sielanki, ale pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupywać grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.
Placówka Bolesław Prusa ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
Nagle za wsią kościelną ukazał się rudy obłok, szybko lecąc wzdłuż kolejowego nasypu. Wiatr zachodni dmuchnął silniej, jednocześnie uderzył go z boku wiatr południowy; z nasypu, z gościńców i ścieżek zerwały się gęste tumany kurzawy, a rozwalające się po niebie chmury zaczęły głucho warczeć.
Na ten odgłos kopacze i taczkarze pracujący przy kolejowym nasypie porzucili narzędzia i uszykowani we dwie duże gromady poszli — jedni ku dworowi, drudzy ku stojącym na polu barakom. Zajęci przy budowie koloniści i chłopi, wysypawszy piasek z wozów, pędzili cwałem do domu. Z pola zgoniono bydło, kobiety cofnęły się z ogrodów pod strzechy; świat opustoszał.
Grzmot za grzmotem zwiastował coraz nowe zastępy chmur, które, tłocząc się już na większej części nieba, stopniowo zaćmiewały słońce. Zdawało się, że wobec czarnych kłębów obładowanych piorunami ziemia przysiadła i z trwogą śledzi burzę jak kuropatwa ważącego się nad polem jastrzębia. Krzaki tarniny i jałowcu cicho poświstywały nawołując do baczności; zaniepokojony kurz zrywał się z gościńca i krył między zbożem. Młode kłosy szemrząc tuliły się do siebie, woda w rzece zmętniała. Daleki las huczał.
Tymczasem w górze, z przesyconych elektrycznością tumanów, wykluł się jakiś ciemny zarodek siły twórczej, która rozejrzawszy się po ziemi zapragnęła naśladować Ojca Przedwiecznego i z wiotkich chmur stwarzać żywe kształty. Oto ulepiła wyspę; lecz nim miała czas mruknąć: „Dobrze jest!...” — przyleciał wiatr i wyspę rozwiał. Oto wznosi olbrzymią górę; lecz nim dosięgła szczytu, znowu przyleciał wiatr i zdmuchnął podstawę. Teraz w jednym miejscu usiłuje stworzyć lwa, a w drugim ptaka; wnet z ptaka zostało tylko podarte skrzydło, a lew rozpłynął się w niekształtną ćmę.
Wtedy widząc, że góry i wyspy wzniesione ręką Pana trwają wieki, a jej ledwie sekundę, że ulepione przez nią postacie nie mają ani duszy, ani sensu, ani nawet siły oparcia się nędznym podmuchom, że cała jej praca na nic, a cała jej potęga jest tylko marą, wtedy widząc, że nic nie stworzy, ciemna moc zawrzała gniewem i — zapragnęła zniszczyć wszystko, co jest na ziemi.
Między chmurami, kołującymi jak czarne stado wron, rozległy się złowrogie pomruki. To władczyni wydaje rozkazy: „Widzicie rzekę, która przedrzeźnia nas?...”. W odpowiedzi coś rozdarło się od nieba do ziemi i w rzekę uderzył piorun. „Słyszycie zgiełk lasu? On nam urąga!...”. Połowę nieba przeleciała błyskawica i drugi piorun uderzył w las. „Zbijcie te pola gradem!... Zmyjcie te góry deszczem!...” I posłuszne tumany rzucają się na góry i na pola: „Ha... ho!... ha-ho!...” Padła na ziemię jedna wielka kropla, za nią druga... setna... tysiączna... „Ha... ho!... ha-ho!...” Jedno ziarno lodu, drugie... setne... To przednia straż. Wichry dmą pobudkę, deszcz bębni, chmury jak psy puszczone ze smyczy wyją, tłoczą się, depczą; jedna kropla popędza drugą, ścigają się, wyprzedzają, nareszcie — łączą się w strumienie płynące od nieba do ziemi. Słońce zgasło, a deszcz i grad zlały się w niszczącą masę, której cel i kierunek pokazują migotliwe błyskawice.
Po godzinnej ulewie zziajana burza spoczęła, a wówczas było słychać szum Białki, która wystąpiła z koryta. Całą szerokością gościńców płynęły brudne wody, strumienie szeleściły po bokach wzgórz, łąki były zalane, z drugiej strony nasypu utworzyło się jezioro.
Po chwili wzmogła się ciemność; z rozmaitych punktów horyzontu znowu trysnęły błyskawice, ulewa spotęgowała się, piorun uderzył w gościniec. Pionowe potoki deszczu wiatr pchał w ukos, kłębił je i szarpał; świat zatonął w mglistej kurzawie.
U Ślimaka podczas burzy wszyscy zebrali się w pierwszej izbie. Owczarz na rogu ławy ziewał, obok niego Magda niańczyła owiniętą w sukmanę sierotkę, przyśpiewując jej cichym głosem: „a, a, a!...”. Gospodyni chodziła z kąta w kąt gniewna, że deszcz zalał ogień na kominie, a Ślimak wyglądał oknem, myśląc: czy ulewa nie zniszczy mu urodzaju?... Tylko Jędrek był wesoły: wybiegał przed dom moknąć na deszczu do nitki, a potem ze śmiechem wpadał do izby, namawiając Magdę i Staśka, ażeby szli z nim razem.
— Chodzi, Stasiek! — mówił, ciągnąc brata za rękę. — Taki deszcz ciepły, że ha!... Ino cię zmyje, a zara się rozweselisz...
— Niechaj128 go — odezwał się ojciec — bo on markotny.
— I sam po dworzu nie lataj, bo mi całą izbę zalejesz — wtrąciła matka.
W tej chwili uderzył piorun.
— Słowo stało się ciałem... — szeptała kobieta. Magda przeżegnała się. Owczarz przetarł oczy, lecz znowu począł drzemać, a Ślimak mruknął:
— Gdziesić blisko...
Jędrek z uśmiechem przysłuchiwał się łoskotowi gromu. Nagle zawołał:
— To ci huk!... O, albo i tera?... Z dziesięciu fuzjów żeby wypalił, to by tak nie huknęło! Folguje se Pan Jezus, nie bój się...
— Cicho, głupi — oburzyła się matka — bo jeszcze w ciebie strzeli.
— Niech strzylo! — odparł hardy chłopak. — Jak me wezmą do wojska, to jeszcze lepiej będą strzylać, a nic mi nie zrobią...
I znowu wyleciał przed dom, aby zaraz wrócić zlanym od stóp do głów.
— Ten hycel Jędrek niczego się nie boi — mówiła udobruchana matka, spoglądając na męża.
Ślimak wzruszył ramionami.
— Albo on nie chłop?
Owczarz drzemał, od czasu do czasu oganiając się machinalnie przed muchami. A na dworze lał potop, grzmiało bez przerwy, błyskawice zapalały się we wszystkich punktach nieba.
W tej gromadce ludzi o stalowych nerwach, gdzie jeden myślał o swoim plonie, drugi spał, a trzeci bawił się nawałnicą, był przecie taki, który całą istotą odczuwał okropność burzy. Był to Stasiek, chłopskie dziecko, nie wiadomo skąd — nerwowe.
On wraz z ptakami przeczuł nadciągającą ulewę i od rana tułał się po domu niespokojny. On, patrząc na chmury, odgadywał tam jakieś narady i domyślał się złych zamiarów. On czuł ból trawy bitej deszczem i drżał na myśl: jak musi być chłodno ziemi zalanej wodą? Powietrze przesycone elektrycznością kłuło go po całym ciele, błyskawice paliły mu wzrok, a każde uderzenie piorunu zdawało się, że trafia go w głowę i serce.
Stasiek nie lękał się burzy, tylko od niej cierpiał, a cierpiąc rozmyślał: skąd się biorą i dlaczego tak straszne rzeczy na świecie?
Było mu bardzo źle. Niekiedy zamykał oczy, aby nie widzieć błyskawic, ale wówczas zdawało mu się, że widzi błyskawice wewnątrz siebie, i przejmował go strach. Niekiedy zatykał uszy, aby nie słyszeć grzmotów, ale był to środek bezskuteczny dla nadmiernie wrażliwego słuchu. Chodził więc z izby do alkierza, a z alkierza do izby, jak błędny; czasem wyglądał przez okno albo bez powodu uchylał drzwi do sieni, albo pokładał się na ławie. Było mu źle, wszędzie źle, szczególnie tu, gdzie nawet nikt na niego nie patrzył.
Chciał porozmawiać z Owczarzem, ale Owczarz spał. Zaczepił Magdę, ale ona była zajęta niańczeniem sieroty. Spojrzał na Jędrka, a ten zaraz chciał go wyciągnąć na deszcz. Zbolały i udręczony przytulił się do matki, lecz matka, rozgniewana, że deszcz zalał jej ogień, odsunęła go, mówiąc opryskliwie:
— O, daj mi ta spokój! Akurat będę się z tobą bawić, kiedy obiad zepsuło...
Znowu wszedł do alkierza i położył się na kufrze, ale piekła go twarda deska. Więc wstał, wrócił do izby i oparł się na kolanach ojca.
— Tatulu — rzekł cicho, wskazując na ulewę za oknem — czego ono takie złe?
— Kto go ta wie.
— Czy to Pan Bóg robi zawieruchę?
— Musi, że Pan Bóg.
Chłopiec objął go za nogi; było mu trochę lżej i spokojniej, lecz że w tej chwili ojciec poprawił się na ławie, więc i on odsunął Staśka.
Odepchnięty po kolei przez wszystkich, dostrzegł Burka pod ławą; wsunął się tam i choć pies był przemokły, położył na nim głowę i ogarnął go rękoma.
Na nieszczęście spostrzegła to matka.
— No, patrzajcie — zawołała — co on dziś wyrabia, ten chłopak?... A dyć odsuń się od psa, bo cię jeszcze piorun ustrzeli!... Poszedł, Burek, do sieni!
Pies widząc, że gospodyni szuka drewna, podwinął ogon i szybko umknął za drzwi, a Stasiek w ludnej izbie znowu został sam, sam jeden ze swoim niepokojem. Zachowanie się jego zastanowiło w końcu matkę, która myśląc, że Stasiek musi być głodny, podała mu kromkę chleba. Chłopiec wziął chleb do ręki, kawałek ugryzł, lecz zamiast jeść — rozpłakał się.
— Lo Boga świętego, Stasiek, co tobie jest? — krzyknęła matka. — Boisz się czy co?...
— Ni.
— To czegoś taki niemrawy?
— Bo mnie trapi — wyszeptał, wskazując ręką na piersi.
Ślimak, którego także trapiła obawa o plony, pogłaskał Staśka i rzekł:
— No, nie frasuj się, nie frasuj... Choćby się Panu Bogu spodobało zniszczyć nam zasiewy, to przecie z głodu nie pomrzemy.
A zwracając się do żony, dodał:
— Widzisz, że on, choć z was najmniejszy, ma najlepszy rozum, bo frasuje się gospodarstwem.
Burza stopniowo ucichła; jednocześnie zwrócił uwagę Ślimaka niezwykły szum w stronie rzeki. Chłop prędko zdjął buty i podniósł się z ławy.
— Gdzie ty idziesz? — zapytała żona.
— Wyjrzę — odparł — bo cosik jest tam niedobrego.
Wyszedł i po upływie kilku pacierzy wrócił zadyszany.
— A co, jakem zgadł! — zawołał na progu.
— Zboże nam wytłukło?... — krzyknęła żona.
— Zbożu niewiele złego — odparł — ale kolejnikom przerwało groblę...
— Jezu! Jezu!
— Woda wali bez łąkę i sięga naszego podwórka... A że hycle Szwaby postawiły na swoim brzegu tamę, więc nam ujadło kawałek góry...
— Lo Boga!... I duży?...
— Nieduży, ale zawdy jakby ze dwa piece. I tego szkoda.
— A do stajni nie zaglądaliśta? — spytał Owczarz.
— Jakżeby nie? W stajni woda, w oborze woda, wreszcie i tu w sieni pełno wody. Deszcz ustaje, a na zachodzie czysto. Zara trza wylać, bo dobytek się pochoruje.
— A siano?
— Zmokło, ale da Bóg pogodę, to wyschnie.
— Magda, rozpal ogień!.... — zawołała gospodyni. — Jędrek, weź szaflik i nieckę i wybieraj wodę z sieni, a wy gnajcie z Owczarzem do bydła. Znajda niech se tu zostanie, na ławie.
— Daj klucz do spichrza — rzekł Ślimak — wezmę szuflę.
Gdy słońce wyjrzało zza chmur, już dom Ślimaka był w ruchu. Na kominie płonął ogień, gospodyni z Magdą i Jędrkiem osuszali sień, gospodarz z parobkiem wylewał wodę ze stajenki.
Jednocześnie po drugiej stronie rzeki zebrała się gromada Niemców. Dostrzegli oni na powierzchni Białki płynące szczapy drzewa i postanowili je wyłapać. Uzbrojeni w długie tyki, pozawijali spodnie wyżej kolan i brodząc, ostrożnie zbliżali się do głównego prądu.
W miarę słabnięcia burzy Stasiek uspokajał się. Nie łupało go w głowie, nie kłuło w rękach ani po skórze nie chodziło coś jakby mrówki. Jeszcze niekiedy zdawało mu się, że grzmi; wytężał słuch... nie, nie grzmoty. To ojciec z Owczarzem, wylewając wodę ze stajni, tłuką szuflami o próg.
A w sieni chaty bieganina i hałas; to Jędrek, zamiast wybierać wodę, droczy się z Magdą.
— Ej, Jędrek, ustatkuj się! — woła matka — bo jak złapię co twardego, narobię ci siniaków...
Ale Jędrek śmieje się jeszcze lepiej, a i w głosie matki czuć, że choć się gniewa, jest wesoła.
W serce Staśka wstępuje otucha. Gdyby też wyjrzeć na podwórek?... Lecz — nuż zobaczy nad chałupą taką straszną chmurę, jak przed burzą?... Ii, co tam!... Wychylił za drzwi głowę, spojrzał i zamiast chmury zobaczył błękit niebieski; poszarpane obłoki mkną gdzieś na wschód za wzgórza i lasy. Siedzący w szopie kogut, załopotawszy skrzydłami, zapiał i jakby w odpowiedzi zza chałupy pokazało się słońce. Na krzakach, na zbożu i trawie błysnęły krople rosy jak mgła ze szklanych paciorków; ciemną sień przecięły złote smugi, w czarnych kałużach odbijało się pogodne niebo.
Staśka opanowała radość. Wyleciał na podwórko i zaczął biegać po największej wodzie, ciesząc się, że mu spod nóg wytryskują tęczowe snopy światła. Potem, zobaczywszy kawałek deski, cisnął ją na kałużę, stanął na niej z patykiem w ręku i wyobrażał sobie, że pływa.
— Chodzi, Jędrek!... — zawołał na brata.
— Ostań się tu, dopóki wody nie wylejesz! — krzyknęła matka.
Tymczasem po drugiej stronie rzeki gromada Niemców chwytała płynące drzewo. Gdy udało się im upolować większą sztukę, śmiejąc się krzyczeli: „hura!” A gdy od razu nadpłynęło kilka szczap, ogarnął ich taki entuzjazm, że chórem zaczęli śpiewać:
Stasiek zeskoczył ze swej deski. On, tak wrażliwy na melodię, pierwszy raz w życiu usłyszał chór śpiewany przez kilkanaście męskich głosów. Upojonemu radością i blaskami słońca zdawało się, że marzy. Zapomniał, gdzie jest, zapomniał, czym jest, tylko słuchał — skamieniały z zachwytu.
Po krótkiej pauzie, przerwanej pluskiem i śmiechem, Niemcy zaczęli znowu:
Chłopak nie słyszał wyrazów, nie pojmował melodii, tylko — czuł potęgę ludzkich głosów. Zdawało mu się, że zza pagórka i zza rzeki płyną jakieś fale, które go obejmują niewidzialnymi ramionami
Uwagi (0)