Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖
Placówka Bolesława Prusa to powieść pozytywistyczna, podejmująca tematykę chłopską.
Ślimak, główny bohater powieści wiedzie wraz z rodziną życie na polskiej wsi. Jego życie nie przypomina wcale sielanki, ale pełne jest codziennych trudów, jakie niesie ze sobą ubóstwo, ciężka praca i codzienna walka o godny byt dla rodziny. Dodatkowym problemem stają się niemieccy kolonizatorzy, którzy chcą wykupywać grunty należące do polskich chłopów — w tym właśnie ziemię Ślimaka.
Placówka Bolesław Prusa ukazała się w 1886 roku, widoczne są w niej wpływy realistyczne i naturalistyczne. Do najważniejszych kwestii poruszanych przez autora zalicza się chłopską moralność i gotowość do obrony własnych wartości i trudne relacje z wyższymi warstwami społecznymi.
- Autor: Bolesław Prus
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Placówka - Bolesław Prus (biblioteka szkolna online .txt) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Bolesław Prus
A głosy z tamtej strony rzeki wołały:
Nagle śpiew umilkł, a po chwili rozległy się krzyki:
— Bywaj!... Bywaj!...
Ślimak i Owczarz przerwali robotę w stajni i z szuflami w rękach przysłuchiwali się pieśni Niemców. Nagła cisza i następne krzyki zdziwiły ich obu, ale parobka coś tknęło.
— Lećcie no, gospodarzu — rzekł Maciek, kładąc szuflę — czego oni się drą!...
— I... tak im coś do łba strzylo129 — odparł Ślimak.
— Bywaj! — wołano zza rzeki.
— Zawdy lećcie — nalegał parobek — bo ja z moją nogą nie nadążę, a tam cosik jest...
Ślimak pobiegł w stronę rzeki, a za nim kulejąc wlókł się Owczarz. Właśnie wstępował na wzgórze, kiedy dognał go Jędrek, pytając:
— Co się tam wyrabia?... Gdzie Stasiek?...
Uszu Owczarza doleciały z daleka jakieś wyrazy. Przystanął i usłyszał mocny głos wołający za wodą:
— Taki to u was dozór... Polskie bydło!...
Wtem na zboczu pagórka ukazał się Ślimak trzymający w objęciach Staśka. Głowa chłopaka spoczywała na ramieniu ojca, prawa ręka wisiała opuszczona bezwładnie. Z obu spływała brudna woda.
Ślimak miał sine usta i oczy rozwarte. Jędrek poślizgując się na błotnistym wzgórzu zabiegł mu drogę.
— Co Staśkowi, tatulu?... — zawołał przestraszony.
— Utonął... — odparł chłop.
Jędrek z zaciśniętymi pięściami przyskoczył do ojca.
— Zwariowaliśta!... — krzyknął. — Przecie on u was siedzi na ręku...
I szarpnął Staśka za koszulę. Głowa dziecka opadła na wznak przez ramię ojca.
— Widzisz, że utonął... — szepnął Ślimak.
— Co wy gadacie! — krzyczał Jędrek — przecie on dopiero co był na podwórku!...
Chłop nie odpowiedział. Oparł znowu głowę Staśka na swoim ramieniu i, potykając się, szedł do chaty.
Przed sienią stała Ślimakowa. Jedną rękę oparła na niecce, drugą przysłoniła oczy i przypatrywała się idącym.
— No, a coście tam zmalowali? — zawołała. — Cóż to? Na Staśka znowu padło?... Nieszczęście nasze z tymi Szwabami i ich nabożeństwem!... Znowu coś na chłopaka padło...
Przystąpiła do męża i ująwszy Staśka za głowę, mówiła drżącym głosem:
— No, Stasiek... Ino mi tak ślipiów nie wywracaj... No Stasiek... oprzytomnij... rozejrzyj się... nic ci nie zrobię... Magda, daj wody!...
— Ma on dość wody — mruknął Ślimak, wciąż trzymając syna na rękach.
Kobieta cofnęła się.
— Co jemu jest?... — pytała z rosnącym przerażeniem. — Czemu on taki mokry?
— Dopierom go z wody wyjął...
— Gdzie z wody?... — zakrzyczała kobieta. — Z rzyki?...
— Z tego dołka, co za górą — odparł chłop. — Wody tam po pas, ale jemu wystarczyła...
— On wpadł!... — jęknęła matka, chwytając się za głowę. — Więc co go trzymasz, stary?... Kiedy wpadł, to wylejcież z niego wodę. Maciek!... bierz go za nogi... Przewróćta go... O głupie chłopy!... Niemrawcy!...
Ale parobek nie ruszył się. Więc sama schwyciła chłopca za nogi i wydarła go ojcu. Stasiek zawisł głową na dół, rękami ciężko uderzył o ziemię, a z nosa popłynęło mu trochę krwi.
Teraz Owczarz wyrwał jej dziecko i ująwszy wpół zaniósł do izby na ławę. Za nim poszli wszyscy, z wyjątkiem Magdy, która kręciła się nieprzytomna po dziedzińcu i nagle z rozkrzyżowanymi rękoma poczęła biec do gościńca wołając:
— Ratujcie!... Staśka ratujcie!... Kto w Boga wierzy...
Potem znowu zawróciła w stronę chaty, ale nie weszła tam. Padła na przyzbę i zwinąwszy się tak, że głową dotknęła kolan, zaniosła się od spazmatycznego płaczu, jęcząc:
— Ratujcie!... Kto w Boga...
W chacie Ślimak wpadł do komory, wdział na siebie sukmanę i wybiegł przed dom. Chciał lecieć, nie wiadomo gdzie; więc biegał po dziedzińcu tam i na powrót, bezładnie machając rękoma.
Jakiś głos wewnętrzny wołał w nim: „Ojcze, ojcze!... żebyś ty był górę ogrodził płotem, nie utonęłoby dziecko”.
A chłop odpowiadał: „Nie ja winien!... To Niemcy go oczarowali śpiewaniem...”.
Na gościńcu zaturkotał wóz. Krótko zatrzymał się przed wrotami i pojechał dalej. Za chatą rozległo się ciężkie stąpanie i kaszel: na dziedziniec wszedł bakałarz z laską w ręku, bez czapki.
— Jak tam chłopcu? — zawołał do Ślimaka. A nie mogąc doczekać się odpowiedzi, wszedł do izby.
— Jak chłopcu? — zapytał od progu.
Stasiek leżał na ławie; matka, usiadłszy obok, głowę jego oparła na swoich kolanach, szepcząc do siebie:
— Jużci, że go po trochu odchodzi, kiedy krew płynie... Nawet jest cieplejszy...
— Jakże?... — powtórzył bakałarz trącając Owczarza.
— Bo jo wiem?... — rzekł cicho parobek. — Ona mówi, że mu lepiej, a chłopak jak się nie ruchał, tak i nie rucha.
Bakałarz rzucił laskę w kąt i podszedł do ławy.
— Daj mi gęsie pióro... — rzekł do Jędrka.
Osłupiały chłopak zamiast odpowiedzieć wzruszył ramionami.
— Więc daj trzcinę albo jaką rurkę...
— Nie ma tu nijakiej rułki — mruknął Jędrek.
Bakałarz obejrzał Staśka i kazał odejść matce. Posłuszna, cofnęła się na środek izby i z otwartymi ustami, niekiedy szlochając, patrzyła. Stary wysunął ławę, zdjął ze Staśka przemoczoną koszulę, a następnie siłą wydobył mu język.
— Jezu! co on wyrabia... — mruknęła matka.
Ślimak od czasu do czasu zaglądał z podwórza przez okienko; ale wnet cofał się, nie mogąc patrzeć na blade ciało syna.
Teraz bakałarz ułożywszy wzdłuż bioder ręce Staśka podniósł je do góry, aż poza głowę, a potem znowu przeprowadził ku biodrom. Znowu je podniósł, znowu opuścił i tak podnosił i opuszczał, ażeby tym ruchem wywołać w dziecku oddech. Ślimak przypatrywał się zza okna, osłupiały Jędrek stał pod kominem, matka szlochała. W końcu nie mogąc zapanować nad sobą, kobieta zerwała chustkę i schwyciwszy się rękoma za włosy, poczęła bić głową o ścianę, jęcząc:
— A po cóżem ja cię na ten świat wydała!... A po cóżeś ty się urodził?... Dziecko jak złoto... tyle chorób wytrzymał i patrzajcie się... utonął!... Dopiero co był w tej izbie... wszyscy go widzieli i patrzajcie — utonął!... O miłosierny Boże, za cóżeś mnie tak ciężko skarał?... Żeby dziecko jak szczenię w gliniance zginęło bez ratunku... bez żadnego ratunku!...
Osunęła się po ścianie na kolana i klęcząc, jęczała rozdzierającym głosem.
Z pół godziny bakałarz pracował nad otrzeźwieniem Staśka. Poruszał mu ręce, ugniatał piersi i słuchał, czy nie odezwie się serce. Ale chłopak nie dał znaku życia. Wtedy stary nauczyciel, widząc, że nic nie poradzi, nakrył zwłoki dziecka płachtą, przeżegnał się, wyszeptał pacierz i — opuścił chatę. Za nim wysunął się milczący Owczarz.
Na podwórku zabiegł nauczycielowi drogę Ślimak. Wyglądał jak pijany.
— Po co wyście tu przyszli, bakałarzu?... — mówił chłop przytłumionym głosem. — Czy wam jeszcze za mało nieszczęścia?... Już zabiliśta mi dziecko waszym śpiewaniem i czego więcej chcecie?... Czy zgubić mu duszę, póki jeszcze nie odeszła na tamten świat, czy resztę nas żyjących przekląć, abyśmy wszyscy zmarnieli?...
— Co wy mówicie, Ślimaku?... — spytał bakałarz, patrząc na niego z przerażeniem.
Chłop począł kręcić głową i rozrzucać rękoma, jakby mu tchu brakło.
— Nie gniewajcie się, panie — rzekł. — Wy dobry człowiek, jo wiem... Niech was Bóg nagrodzi...
I nagle pocałował bakałarza w rękę.
— Ale już idźta stąd... On bez was, Niemce, zginął, mój Stasiek!... — wykrzyknął chłop. — Raz oczarowaliśta go, że ino zemdlał, ale teraz... użyliście takiej mocy, że mi utonął...
— Człowieku! — zawołał bakałarz — co ty mówisz?... Alboż my nie chrześcijanie, jak i ty?... Czy nie odżegnywamy się szatana i spraw jego, jak i wy?...
Chłop patrzył mu w twarz błędnym wzrokiem.
— A bez cóż on utonął?...
— Mógł się pośliznąć. Czy ja wiem?
— Woda w dołku jest tak płytka, że by z niej wyskoczył... Ino zamroczyło go wasze śpiewanie... Już go drugi raz zamroczyło... Nieprawda, Owczarzu?...
Owczarz kiwał głową.
— Może chłopiec miewał konwulsje? — spytał nauczyciel.
— Nigdy.
— I nigdy na nic nie chorował?
— Nigdy!...
Owczarz kręcił głową.
— On był od zimy chory — odezwał się parobek.
— Hę? — spytał Ślimak.
— Prawdę mówię — ciągnął Owczarz. — Od zimy, kiej go tak raz zaziębiło, co aż tydzień leżał, Stasiek był chory. Przeleciał, bywało, ze sto kroków, to się męczył i zara gadał: „Maćku, dusi me!...”. A jak raz tej wiosny wbiegł pod górę, kiedym tam orał, to go nawet zamroczyło. Musiałem do rzyki schodzić po wodę i cucić go.
Wtedy także — mówił Owczarz — co te Niemcy wytyczały sobie miejsce na dom, Staśka zamroczyło nie ich śpiewanie, ino to, że prędko wleciał na górę i zmęczył się...
— Niceś o tym nie mówił? — przerwał Ślimak.
— Mówiłem gospodyni, ale zara na mnie wsiadła: „Co ty się znasz?... Całe życie chodziłeś ino za bydłem, głupi jesteś, a gadasz jak felczer...”.
— No, widzicie — rzekł bakałarz. — Chłopak z pewnością chorował na serce i to go, biedaka, zgubiło. Gdziekolwiek by upadł, w wodę czy na ziemię, zawsze by umarł, jeżeli w nim serce ustało... Nie my temu winni ani nasze modlitwy chrześcijańskie.
Ślimak słuchał z uwagą i stopniowo jakby wracał do przytomności.
— Może to i tak — mruczał — że Stasiek umarł swoją śmiercią...
Zapukał do okna i wywołał z izby żonę. Ukazała się po chwili na progu.
— Czego? — rzekła, trąc oczy zapuchnięte z płaczu.
— Cóżeś ty nic nie mówiła, że Stasiek od zimy chorował? Nie mógł latać, a jak się zmęczył, to go dusiło i mroczyło?
— Jużci chorował — odparła — ale cóż byś ty mu pomógł?
— Nie pomógłbym, ale zawdy chłopaka śmierć czekała.
Matka zapłakała po cichu.
— Jużci nie wywinąłby on się od śmierci — rzekła, szlochając — tak czy siak. A dziś sam ją, nieszczęsny, w tę burzę przeczuwał, bo chodził po izbie jak nieswój i tulił się do wszystkich... O, żeby mi to do głowy przyszło, nie wypuściłabym go z chaty... W lochu bym go zamknęła... Szłabym za nim, gdzie by się ino ruszył...
— I w chacie by umarł, jeżeli przyszedł na niego taki czas — odezwał się bakałarz.
— Prawda — westchnął Ślimak. — Jak Bóg miłosierny zawoła kogo do siebie, nie zatrzyma go rodzony ociec ni matka...
Bakałarz odszedł, a smutni rodzice zostali na podwórku z Owczarzem, wzdychając i popłakując. W ich serca już wstąpiła rezygnacja, więc mówili między sobą i z parobkiem, jako bez woli Bożej nawet takiemu dziecku włos z głowy nie spadnie.
— Nawet źwirzowi nie stanie się nic bez woli boskiej — mówił Ślimak. — Ile to razy do inszego zająca strzelą z fuzjów, ile psiarni za nim wypuszczą, a on uchodzi zdrów, kiedy się tak Bogu podoba. Ale niech wybije jego godzina — zginie w czystym polu. Uciapie go lada kondel albo pastuch trafi w sam łeb kamieniem, i bywaj zdrów.
— Albo i mnie — odezwał się Owczarz. — I wóz drzewa mnie przycisnął, i do śpitala mnie oddali, i robotym znaleźć nie mógł, a przecie żyję, bo mój czas jeszcze nie nastał. Jak zaś nadyndzie, żebym się schował pod wielki ołtarz — zginę.
— I nie tylko ty — dodał Ślimak. — Nowiększy pan, nobogatszy mocarz, żeby się zamknął w murowanym pałacu nawet z żelaznymi okiennicami, nie ujdzie śmierci w swój czas. Tak i ze Staśkiem...
— Moja ty dziecino!... moja ty pociecho!... — zapłakała matka.
— No, pociechy to by z niego nie było — rzekł Ślimak. — Przecie on nawet za bydłem chodzić nie mógł.
— O, ni... — wtrącił Owczarz.
— Ani poszedłby za pługiem...
— O, ni...
— I chłop z niego byłby żaden...
— Jużci żaden. Siły nie miał ani zdrowia.
— On już był takie odmienne dziecko — mówił Ślimak. — Do gospodarstwa nie miał ciekawości, ino se chodził po jarach albo nad wodą, patrzył se i rozmyślał...
— Albo do siebie gadał — wtrącił Owczarz — albo se rozmawiał z trawą i z ptakami. Sam nieraz słyszałem — westchnął — i mówiłem: już ty się, nieboże, nie uchowasz!... Między panami wyszedłbyś na dziwowisko, ale między chłopami — nie żyć tobie...
Tak rozważali chłopi niepojęte sądy Boże. O zachodzie słońca gospodyni wyniosła przed sień dzieżkę mleka i bułkę chleba, ale nikt nie jadł. Pierwszy Jędrek, ledwie dotknął strawy, rozpłakał się i uciekł między góry, a Ślimak nie spojrzał na jedzenie. Nawet Owczarz, niczego nie tknąwszy, poszedł do stajni, mrucząc:
— Mój Boże, taki pan, taki dziedzic!... Miałby po ojcach pięć morgów gruntu i przecie utonął... A ja?...
Wieczorem przeniósł Ślimak Staśka do alkierza na łóżko. Matka położyła mu dwa trojaki na oczach, aby się zamknęły, i przed Matką Boską zapaliła lampkę. Sami rodzice z Jędrkiem i Magdą układli się130 pokotem na klepisku w izbie, ale zasnąć nie mogli. Burek wył przez całą noc. Magda miała gorączkę, a Jędrek coraz podnosił się ze słomy i zaglądał do alkierza, bo mu się zdawało, że Stasiek ocknął się i poruszył.
Ale Stasiek nie ruszał się.
Skoro
Uwagi (0)