Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Nie należy przecież mniemać, aby postępując w ten sposób Witebski był obłudnikiem. Bynajmniej; lubił on szczerze zgodę i spokój, nie chciał więc ich zamącać sobie i innym. Powodziło mu się w życiu, szczęśliwym i zadowolonym czuł się, lubił więc ludzi wszystkich i najzupełniej, najszczerzej było mu to obojętnym, czy człowiek, z którym do czynienia miał, talmudystą był, kabalistą, chasydem, prawowiernym, odszczepieńcem lub nawet edomitą, byleby tylko nie szkodził mu osobiście. O edomitach zresztą dowiedział się po raz pierwszy wtedy dopiero, gdy do Szybowa przyjechał; w kółku bowiem, w którym obracał się dotąd, nazywano chrześcijan gojami, ale to rzadko kiedy i tylko pod wpływem wyjątkowych uczuć gniewu lub obrazy, najczęściej zaś po prostu chrześcijanami. Gdy jednak przyjechał do Szybowa i usłyszał o edomitach, pomyślał w duchu: „Niech sobie będą i edomici!”. Odtąd też nie dawał innej nazwy chrześcijanom, gdy rozmawiał o nich z którym z szybowskich mieszkańców. Ale nie było w tym nazywaniu ani najmniejszej odrobiny nienawiści albo choćby niechęci. Edomici nic mu dotąd osobiście złego nie wyrządzili, za cóż by więc miał ich nie lubić? Poza Szybowem przyjaźnił się z nimi i wielu z nich nawet lubił, ale w Szybowie — jak wszyscy, tak i on.
Religijną edukację otrzymał on był w dzieciństwie, ale potem rozwiało się jakoś wszystko i rozproszyło z pamięci jego śród świeckich całkiem zatrudnień i starań. W Jehowę wierzył i czcił go głęboko, o Mojżeszu wiedział, coś także o starożytnej niewoli babilońskiej i nowożytnych dziejach żydowskiego narodu, ale co się tyczy głębszych rzeczy tejże natury, nie znał się na nich wcale. W gruncie niewiele go też obchodziło, co i jak powiedział lub nakazał tanaita albo rabin jaki. Nie przeczył jednak niczemu ani słowem, ani postępkiem, ani nawet myślą. Robił wszystko, co wszystkim przykazanym było, mówiąc sobie: „Co to szkodzi! Może to tak sobie ludzkie wymyślenie jest, a może i rozkazanie samego Boga. A jeżeli to rozkazanie Boga, na co ja mam przeciw sobie Jego obracać?...”.
Dyplomatyzując w ten sposób z ludźmi i Bogiem, nie obawiał się niczego i dobrze mu było na świecie.
Byłoby mu na świecie zupełnie a zupełnie dobrze, gdyby nie przywiózł był ze sobą największej i najbardziej dla mieszkańców Szybowa zdumiewającej nowości, żony swej, Hany. O ile on żyjąc w małej mieścinie pragnął i usiłował okazywać się takim, jakimi byli wszyscy, o tyle najpilniejszym staraniem pani Hany było czynić inaczej niż wszyscy. Gdy przebywali śród szerszego świata, panowała pomiędzy nimi harmonia niebieska, oparta zresztą na rzeczywistym przywiązaniu i jednostajności gustów. Tu jednak pani Hana stała się dla męża swego przedmiotem ciągłego kłopotu i niejakiej obawy.
Pani Hana rozkochana była w cywilizacji, która przedstawiała się jej w postaci ładnych sukien, własnych włosów na głowie, pięknie umeblowanych pokojów, bardzo grzecznego obchodzenia się z ludźmi, francuskiego języka i muzyki. Za muzyką przepadała. Mieszkając w dużym mieście, chodziła zawsze słuchać jej do publicznego ogrodu, gdzie przechadzając się z przyjaciółkami swymi w szeleszczącej jedwabiem sukni i kwiecistym kapeluszu i przypatrując się pięknym panom rozmawiającym grzecznie z pięknymi paniami, czuła się doskonale szczęśliwą, a bardziej jeszcze z towarzyskiego położenia swego w świecie dumną. Pewne szczególniej produkty cywilizacji wprawiały ją w prawdziwy zachwyt. Raz ujrzawszy kędyś w publicznym ogrodzie jakimś fontannę, przypatrywała się jej przez parę godzin z rozkoszą niewysłowioną, a wróciwszy do miasta swego, które nie posiadało jeszcze fontanny żadnej, przez rok cały opowiadała przyjaciółkom swym o widzianym nadzwyczaj pięknym zjawisku. Zwierciadła posiadały też szczególną jej predylekcję i ilekroć znalazła się naprzeciw jakiej tafli zwierciadlanej większych nieco rozmiarów, nie mogła oczu oderwać od niej, a zwłaszcza od ukazującego się w niej obrazu własnej osoby, którą znajdowała wcale piękną, wówczas zwłaszcza, gdy miała w uszach złote kolce, a na głowie ładny czapeczek z kwiatami. Co do filozofii religijnej i w ogólności życiowej, na tej pani Hana mniej jeszcze znała się od męża swego. W Pana Boga wierzyła, a nawet w głębi serca srodze się Go bała, i w szatanów wierzyła, bojąc się ich jeszcze srożej niż Pana Boga; wierzyła także w to, iż ktokolwiek cienia swego w noc świąteczną nie zobaczy, ten w ciągu roku umrze, i w to jeszcze, iż kto świecę postawioną na sabatowym stole z miejsca poruszy, temu wielkie nieszczęście może stać się. W zamian przecież w wiele innych rzeczy zupełnie tamtym podobnych nie wierzyła, nazywając je wzgardliwie zabobonami, będąc zaś gospodynią skrzętną i zapobiegliwą, znajdowała w duszy, iż lepiej by było daleko, aby Żydzi jedli takie samo mięso, jak chrześcijanie, bo przychodziłoby im ono daleko taniej, i aby w gospodarstwie niepotrzebnym było takie wielkie mnóstwo naczyń kuchennych, które istnieć muszą w każdym domu prawowiernym dla utrzymania jadła w stanie doskonałego koszeru. Co się zaś tyczy tkanin zawierających w sobie mieszaninę lnu i wełny, tych pani Hana, zamykając oczy i uszy na zakazy wszelkie, stanowczo używała, bo były one ładne i tanie.
Przybywszy do Szybowa, pani Hana przerażoną formalnie została widokiem miejsca, do którego mąż ją przywiózł. Ani śladu cywilizacji! Publicznego ogrodu żadnego, muzyki grającej na otwartym powietrzu żadnej, fontanny ani śladu, pięknych pań i panów grzecznie rozmawiających ze sobą ani cienia, francuskiego języka ani echa! Gwałtu! Pani Hana położyła się do łóżka i zakopana w piernatach dwa dni i dwie noce płakała i lamentowała, wołając, że ona tu nie wytrzyma, że umrze i dzieci swoje sierotami zostawi! Nie umarła przecież, z łóżka wstała, bo trzeba było sprzęty przywiezione rozpakować, gospodarstwo urządzić i dzieci ładnie poubierać, aby wychodząc pierwszy raz na ulicę zadziwiły pięknością swą i strojem całe to, jak wyrażała się pani Hana ze wzgardliwym gestem, „pospólstwo”. Wystrojone zostały, wybiegły i istotnie zadziwiły wszystkich. Była to pierwsza pociecha, której nieszczęsna wygnanka cywilizacji na wygnaniu swym doświadczyła. Przyszły potem różne inne pociechy tej podobne. Pani Hana zadziwiała, imponowała, czym mogła: strojem, meblami, manierą, wysłowieniem, a ilekroć zdarzyć się to mogło, czuła się niewypowiedzianie szczęśliwą. W gruncie była może szczęśliwszą jeszcze niż w opuszczonym przez się wielkim mieście. Tam patrzała tylko na świat cywilizowany i pyszniła się tym, że jest drobną jego cząstką, tu była samą cywilizacją, całą sumą cywilizacji, jaka istniała w Szybowie.
Zadziwianie to i imponowanie, które stanowiło teraz po gospodarstwie i dzieciach pierwsze zajęcie umysłu pani Hany i główne źródło jej szczęścia, nabawiało Elego niepokojem i obawą. Zasłyszał on ożywające się zrazu szemrania, iż misnagdimem był, dowiedział się, że publiczność oburzoną jest srodze na żonę jego, iż nosi ona tkaniny mieszane z lnu i wełny, w sobotę w domu swym samowar nastawiać każe i głośno z tym się odzywa, iż Szybów jest „nie na ziemi, ale pod ziemią”. Dowiedział się o tym, struchlał i połowicy swej walki wytaczać zaczął: o tkaniny z lnu i wełny, o samowar w sobotę i położenie nadziemne czy podziemne miasta Szybowa. Połowica walczyła długo, ale dyplomatyczny mąż zwyciężył w końcu co do tkanin i samowarów. Co do położenia Szybowa nie zwyciężył, bo pani Hana, gdyby nawet najmocniej postanawiała z należytym uszanowaniem zostawać względem miejsca pobytu swego, nie potrafiłaby tego dokonać. Jeżeli usta jej milczały, mówiły za to oczy wzgardliwie przymrużające się, usta dumnie uśmiechnięte, strój zawsze wyszukany i maniera tak pełna wykwintnej grzeczności, iż grzeczniejszej nad nią trudno by chyba znaleźć na świecie.
W gruncie rzeczy pani Hana doskonale była szczęśliwą ze swym łagodnym, acz w niektórych razach stanowczym mężem, z ładnymi i zawsze ustrojonymi dziećmi i z wiekuistym w duszy poczuciem wyższości własnej nad wszystkim, co ją otaczało. I jedną tylko miała istotną zgryzotę, a była to myśl, że nigdy już nie będzie mogła zaimponować mieszkankom Szybowa własnymi włosami, raz dlatego, że na odchowywanie ich było już za późno, następnie, że Eli na podobne publiczne zgorszenie i niebezpieczne narażanie się nie dozwoliłby nigdy. Nosiła więc bardzo piękną czarną perukę na strapionej swej głowie i pocieszała się myślą, iż chwila powrotu z Wilna córki jej, Mery, ostateczny już i największy sprowadzi jej tryumf. Eli niepokoił się tym mocno, że z pojawieniem się w miasteczku Mery okaże się ojcem nie takim jak wszyscy szybowscy ojcowie, pani Hana zaś nie posiadała się z radości, iż okaże się matką inną niż wszystkie szybowskie matki.
Stało się na koniec. W miesiąc niespełna po rozmowie Elego z Saulem w bawialnym pokoju Witebskich znajdowało się pięć osób: trzy kobiety i dwóch mężczyzn.
A był to pokój bawialny nie lada! Przyozdabiała go kanapa sprężynowa, zielonym rypsem wybita (jedyny tego rodzaju egzemplarz w całym Szybowie), kilka podobnych kanapie krzeseł i fotelów, spore zwierciadło na ścianie, dywanik na podłodze i fortepian. Był to wprawdzie fortepian nie pierwszej młodości. Owszem politura w wielu miejscach starta, wąskość klawiatury i żółtość klawiszy zdradzały głęboką nawet jego starożytność. Zawsze jednak był to fortepian jedyny w całym Szybowie, a przywieziony tu przed rokiem, w przewidywaniu powrotu Mery i dla niej wyłącznie, wywołał był w miasteczku małą rewolucję, a serce pani Hany napełniał wciąż wielką dumą. Nie brakowało też w saloniku tym firanek u okien i kilku glinianych naczyń, w których rosły bardzo brzydkie, co prawda, i źle utrzymywane kaktusy i pelargonie. Zdarzyło się przecież raz, przed rokiem, że jeden z kaktusów wypadkiem jakimś rozkwitł. Pani Hana postawiła go na oknie od ulicy, a wszystkie dzieci z całego miasteczka zbiegały się pod dom jej i przypatrywały się godzinami całymi wielkiemu, czerwonemu kwiatowi.
Owóż na sprężynowej zielonej kanapie siedziała pani Hana i siostra jej, kupcowa z Wilna, w której domu mieszkała Mera, uczęszczając stamtąd przez trzy lata na pensję, a która teraz osobiście odwiozła do rodziców siostrzenicę swą, przywożąc zarazem syna swego, Leopolda. Postać miała ona okazałą, tak jak i pani Hana, aksamitną mantylę, własne włosy na głowie i wiele złota wszędzie. Z dwóch stron stołu przed kanapą stojącego siedzieli gospodarz domu i młody siostrzeniec pani Hany, Leopold. Mera, ładna dziewczyna z płowymi włosami i białą twarzą, krążyła dokoła fortepianu, pragnąc widocznie uderzyć co prędzej w klawisze, aby odgłosem hucznej muzyki swej napełnić całe miasteczko, ale nie śmiąc uczynić tego, bo był to dzień sobotni.
W dzień sabatu na instrumencie żadnym grać nie wolno. Wiedziała o tym Mera, ale nie robiłaby sobie nic z tego, gdyby nie wzrok ojca, który wciąż zwracał się ku niej i strzegł ją tym od popełnienia grzechu. Tytoniu palić w dzień sabatu nie wolno także. Jednak młody Leopold, ładny, wysmukły chłopak lat dwudziestu, siedząc na fotelu w arcyniedbałej postawie palił papierosa, z którego, na domiar biedy, cienkie nici dymu przez otwarte okno ulatywały w świat. Eli wstał i okno zamknął. Na kształtnych ustach Leopolda ukazał się wzgardliwy uśmieszek, Mera nieznacznie ramionami wzruszyła, a pani Hana spłonęła cała wstydem czy gniewem.
Na stole, na posrebrzanej tacy, stały różne częstunki: konfitury w miodzie smażone, pierniki z miodu i maku, słodkie wino itd. Pani Hana uprzejmie raczyła gości swych przysmakami tymi, które uzupełniały obiad złożony z ryby gotowanej wczoraj i wczoraj upieczonego kugla. Ale kupcowa z Wilna zajęta była czym innym wcale niż zjadaniem przysmaków. Z wielkim zajęciem i zachwyceniem przyglądała się ona pięknym złotym broszom, kolcom i bransoletom, które błyszczały przed nią na tle aksamitem wybitych pudełek, a z których niektóre przyozdobione były nawet rubinami, perłami i brylantami.
Były to zaręczynowe podarunki, które Saul w imieniu Meira przysłał Merze nazajutrz zaraz po jej przybyciu do Szybowa. Od dwóch dni patrzyły już na nie matka i ciotka narzeczonej, a napatrzyć się jeszcze nie mogły. Matka Leopolda czuła się jednak zmartwioną nieco tym, że syn jej przywiózł przyrzeczonej sobie Lii podarunki nierównie skromniejsze niż te, które od Meira otrzymała Mera.
— Nu! Szczęśliwa dziewczyna — mówiła, kołysząc głową. — Jej Pan Bóg prawdziwe szczęście dał! Takie podarunki! Tacy bogaci ludzie! Co to! A dlaczego on tu nie przychodzi? — zwróciła się z zapytaniem do siostry.
— Iii! — z pogardliwym gestem odrzekła pani Hana. — To prości ludzie! U nich taki zwyczaj, że narzeczeni nie bywają u swoich narzeczonych!
— On młody! — wtrącił Eli. — Wstydzi się!...
Mera usiadła w tej chwili przy stole i oparłszy głowę na ręku, smutnie jakoś zamyśliła się. Leopold w zamian zaśmiał się głośno.
— Już ja pewno nie poślę zaręczynowych podarunków — rzekł — dopóki dziewczyny tej nie zobaczę!
— Nu! Ty ją zobaczysz! — uspokajająco odrzekła matka. — My do nich dziś z wizytą wszyscy pójdziemy!
— A co to za dziewczyna? — zapytała znowu siostry.
— Iii! — odparła jak pierwej pani Hana. — Prosta dziewczyna!
— Ojciec jej, Rafał, daje za nią sześć tysięcy rubli! — wtrącił Eli.
Leopold ściągnął brwi chmurnie.
— A co mnie z tego? — rzekł. — Czy ja mogę z sześciu tysięcy utrzymać się?
— Handel zaczniesz! — zauważył kupiec.
Ale matka ładnego chłopca z gniewem nieledwie zwróciła się ku szwagrowi:
— Handel! — zawołała. — On nie do handlu wychowany! Czy my na to dawaliśmy jemu wielką edukację, żeby on handlował? On pięć klas skończył i urzędnikiem jest! Teraz on bierze małą pensję, to prawda! Ale co to można wiedzieć, co z człowiekiem stanie się! On może gubernatorem będzie! Co to można wiedzieć?
Leopold podniósł brwi w sposób oznaczający, iż czuł się w istocie stworzonym do przepowiadanych mu przez matkę zaszczytów i że przeciw
Uwagi (0)