Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Nie powinien! — krzyknął gwałtownie reb Jankiel, a twarz Kalmana z różowej stała się pąsową. Czystość obyczaju ludzi tych była tak wielką, że siwe włosy na głowie mając, rumienili się oni ze wstydu przy rozmowie o „nieczystej przyjaźni” mężczyzny z kobietą. Zdawało się, że nawet pomarszczone czoło Saula oblekło się bladoróżową barwą.
— Ja Meira ożenię prędko! — rzekł.
Abram odpowiedział:
— Dopóki on karaimską dziewczynę widywać będzie, dopóty on żenić się nie zechce!
— A co z nią zrobić, żeby on jej nie widywał? — z rozpaczą prawie zawołał starzec.
Trzej stojący przed nim mężowie spojrzeli wzajem na siebie.
— Z nią trzeba coś zrobić — wymówili jednogłośnie.
Po chwili długiego milczenia, myślenia i wzajemnego na siebie patrzenia dwaj goście, skłoniwszy się przed Saulem, odeszli. Abram pozostał w izbie.
— Tate! — rzekł. — A jak ty jego ukarać myślisz?
— Ja jemu każę przez cały tydzień w bet-ha-midrasz siedzieć i psalmy mówić, i Talmud czytać...
— Co to pomoże! — z niecierpliwym gestem rzucił Abram. — Ty, tate, każ go lepiej wybić!
Saul trzymał wciąż twarz nisko pochyloną.
— Ja jego bić nie każę! — odpowiedział po chwili milczenia.
I dodał ciszej:
— Dusza Michała przeszła w ciało ojca mego, Hersza, a dusza ojca mego, Hersza, zamieszkała w ciele Meira...
— A skąd to można wiedzieć? — zapytał Abram, tknięty jednak żywo i widocznie słowami ojca.
— Duszę tę poznała naprzód prababka jego, żona Hersza, a potem poznał ją rabbi Izaak.
Westchnął ciężko i powtórzył:
— Ja jemu każę przez cały tydzień w bet-ha-midrasz siedzieć i Talmud czytać! On przez cały tydzień nie będzie jadł ani spał pod dachem moim, a szames104 (posłaniec synagogi) karę i wstyd jego po całym mieście ogłosi!...
Bet-ha-midrasz był to budynek obszerny, widny i dość okazały, stojący przy synagogalnym105 dziedzińcu, tuż obok domu modlitwy. Przeznaczenie miał on różne. Tu zgromadzano się na mniej uroczyste modły, toczono długie i zapalczywe rozprawy nad przeróżnymi punktami i wyjaśnieniami Talmudu; tu mieściły się księgozbiory bractw, czyli stowarzyszeń mających różne cele, a których każda izraelska gmina posiada w łonie swym znaczną ilość; tu także, w wypadkach wyjątkowych wprawdzie i wyjątkowej surowości wymagających, młodzi ludzie wykraczający przeciw religii lub obyczajom przesiadywali krótszy lub dłuższy czas pokuty, więcej zawstydzającej niż ciężkiej.
Naprzeciw ha-midraszu wznosiła się budowa inna, mniejsza nieco, lecz z tąż samą starannością wzniesiona i utrzymywana. Był to bet-ha-kahoł, czyli izba kahalna, miejsce posiedzeń i obrad czysto administracyjnych władz miejscowych. Dalej jeszcze, w skromniejszym już nieco budynku, zawierał się hek-desz, przytułek dla ubogich, do którego wszyscy głodni, zmęczeni, schronienia i spoczynku potrzebujący kołatać posiadali prawo. Naprzeciw domu modlitwy, w ciasnym, niskim domku mieścił się cheder, czyli szkoła, w której nauczał uczony i czczony reb Mosze.
Podwórze to, słowem, wraz z otoczeniem swym przedstawiało istotną stolicę małego udzielnego państewka. Wszystko tu, począwszy od czarnej chatki mędrca-ascety, przysiadłej u samej prawie świątyni, aż do widniejącej już z dala obszernej i drzewami ocienionej lecznicy, od wspaniałego domu modlitwy do niziuchnego, szczupłego chederu, odnosiło się do spraw i potrzeb publicznych, na celu je mając.
Pierwotne też pochodzenie i cele każdego z budynków tych posiadały myśl jakąś piękną i wysoką: porządku społecznego, miłosierdzia, nauki, wznoszenia ducha ku Bogu lub rozmyślania nad wysokimi rzeczami. W jaki zaś sposób wynaturzyły się niektóre z pierwotnych pojęć tych i dlaczego niektóre z celów tych pierwotnych przybrały sens i charakter wbrew sprzeczny z tymi, które nadaje im świat cały? Inna to już rzecz i pytać o nią należy historii.
Osiem dni minęło od wieczoru tego, w którym na zielonej łące marzyło, śpiewało i poufnie gwarzyło grono młodych przyjaciół. W dziewiątym dniu, około zachodu słońca, z wnętrza ha-midraszu wyszedł i na wysokim ganku jego stanął Meir. Posłuszny rozkazaniu zwierzchnika rodu swego przepędził on dnie ubiegłe w samotności zupełnej, czytając i rozważając talmudyczne księgi, które znał biegle, względem których zrodziły się w umyśle jego mnogie wątpliwości, lecz dla których czci wpojonej mu od dzieciństwa utracić całkiem nie mógł i nie utracił. Pokuta, na którą skazano go, nie była ciężką, nie przynosiła mu najlżejszych cierpień fizycznych, bo w pożywienie nawet, przynoszone mu dwa razy dziennie z rodzinnego domu, czułe i litościwe ręce kobiet wkładały najlepsze kąski. A jednak zmienionym był bardzo. Pobladł i schudł, zarazem przecież wydawał się wyższym i barczystszym. W postawie i wyrazie twarzy jego nie było już ani śladu tej dziecięcej prawie nieśmiałości, która cechowała go przed kilku jeszcze miesiącami. Rozum jego oburzał się może na niesłuszność wymierzonej nań kary; samotność, w której go pogrążono, ponowne wczytanie się w odwieczne księgi, których pełnymi były szafy otaczające ściany ha-midraszu, wytworzyły może w głowie jego wiele nowych pojęć, plącząc i wzburzając je bardziej jeszcze. Co pewna, to że gorąca bladość jego czoła zdradzała mozolną, bo bezpomocną pracę ducha, a w blasku rozpłomieniającym mu źrenice objawiało się namiętne, przemocą tłumione rozdrażnienie. Zadana pokuta chybiła celu. Zamiast uspokoić i ukorzyć burzliwego i zuchwałego młodzieńca, uczyniła go ona zuchwalszym i skłonniejszym do buntu.
Kiedy zszedł z ganku ha-midraszu i z wolna przechodzić zaczął dziedziniec szkolny, widać było, że do uczuć innych łączył się w nim jeszcze i wstyd. Na widok kilku ludzi wkraczających w bramę dziedzińca spuścił oczy i zarumienił się. Ludźmi tymi byli urzędnicy kahalni, którzy spiesznie dążyli ku zwykłemu miejscu obrad swoich. Ujrzawszy Meira, śmiać się zaczęli i wskazywać na niego palcami. Jeden tylko Jankiel Kamionker nie śmiał się i nie spostrzegł nawet Meira. Szedł on prędko bardzo i w pewnym od towarzyszy swych oddaleniu, a wyraz twarzy miał więcej jeszcze zgryziony i zakłopotany niż zwykle. Pośrodku dziedzińca znalazłszy się, zboczył nieco z drogi i zamiast wejść za towarzyszami swymi do ha-kahołu, przesunął się pod ścianą hek-deszu, przytułku ubogich. Przesunął się tylko pod ścianą tą, ale wystarczyło mu czasu tego, aby zamienić kilka cichych słów i tajemniczych gestów z człowiekiem jakimś, którego głowa rozczochrana i twarz nabrzmiała wychylała się przez otwarte okno hek-deszu.
Meir znał człowieka, z którym tajemniczym, krótkim szeptem zamienił się Kamionker, i zdziwił go nieco poufały stosunek dwóch tych ludzi.
„Nu! — pomyślał — co to za znajomość może być między pobożnym i bogatym reb Jankiem a takim włóczęgą i złodziejem jak furman Jochel?”
Niedługo jednak myślał o tym. Postępował z wolna i nie w stronę rodzinnego domu swego, do którego znać śpieszno mu nie było, ale w stronę małej uliczki, która dotykając szkolnego podwórza, wiodła ku polom. Pragnął znać wyjść z miasteczka i pójść na ten szeroki, widny rozłóg, który jaśniał ostatnimi blaskami dnia i szemrał z dala lecącymi nad nim świeżymi powiewy. U końca jednak podwórza przystanął. O uszy jego obił się gwar dziwny, złożony z mnóstwa głosów dziecinnych, to zniżających się do szeptu prawie, to podnoszących się do wrzaskliwego i śpiewnego zawodzenia. W głośnym tym i kołyszącym się szmerze dziecinnych głosów ozywały się tu i ówdzie piskliwe jęki i westchnienia zmęczonych jakby i udręczonych piersi, a nad nimi panował głos męski, gruby, to opowiadający niby coś lub czytający, to łający i rozgniewany.
Po ustach Meira przewinął się uśmiech szczególny. W uśmiechu tym były: ból, gniew i litość. Stał on tuż obok chederu, w którym nauczał mełamed, reb Mosze, i w którym właśnie kipiał i wrzał ów gwar niezrozumiały, chaotyczny, a posiadający w sobie coś dziwnie smutnego i grubiańskiego zarazem.
Przekornym jakby i gniewnym uczuciem pociągany ku chederowi, Meir wsparł się obu ramionami o niskie otwarte okienko i patrzył przez nie na wnętrze budynku. Wnętrze to ciasne było, ciemne, cuchnące i natłoczone. Pomiędzy niskim, czarnym sufitem, czterema ciasnymi, czarnymi również ścianami i podłogą ukrytą całkiem pod grubą warstwą śmiecia i brudu, w wilgotnym, stęchłym, ciężkim powietrzu kołysała się i wrzała chóralnym, zapalczywym mruczeniem szara masa jakaś, której istoty i składowych części niepodobna było rozróżnić przy pierwszym wejrzeniu. Po chwili zaledwie przed wzrokiem patrzącego, niby z mgły czy kurzawy, wyłaniać się zaczynały twarze i postacie dziecinne. Twarze to były różne: jedne — grube, ciemne, chorobliwie nabrzmiałe, inne — białe, drobne, delikatne i prześlicznie zarysowane; jedne — z ustami wpół idiotycznie rozwartymi i mętnym, sennym wzrokiem, inne — z oczami błyszczącymi hamowanym gniewem i wargami drgającymi od nerwowego zniecierpliwienia, inne jeszcze — blade, uważne, pokorne, cierpiące, lecz cierpliwe. Ubiory dzieci tych były różne: od dostatnich surducików znamionujących dzieci bogaczy do spencerków pozbawionych rękawów i szarych, łachmaniastych kapot nędzarzy. Było ich kilkadziesiąt w izdebce mogącej pomieścić wygodnie kilkanaście zaledwie, a wszystkie tłoczyły się i jedne na drugich niemal siedziały na ławach zbyt wąskich i wysokich, twardych, brudnych, wszerz izby ustawionych.
Chederów podobnych było w Szybowie niemało, ale żaden z nich tak licznie uczęszczanym nie był jak ten, któremu przywodził reb Mosze. Bogacze i nędzarze z równą gorliwością starali się o miejsce w nim dla dzieci swoich, albowiem reb Mosze był mełamedem nad mełamedami, ulubionym uczniem wielkiego rabina, a przy tym kabalistą biegłym i ascetą, prawdziwym chachamem, doskonałym pobożnym.
Nie należy jednak mniemać, aby reb Mosze poniżał się aż do nauczania pierwszych stopni wielkiej nauki najdrobniejsze dzieci gminy. Byłoby to marnowaniem wysokich jego zdolności, które ku czemuś wyższemu już używanymi być musiały. Wyrostki przepełniające cheder jego miały od dziesięciu do dwunastu lat wieku i od siedmiu już lat żywione były świętym chlebem nauki. W chederach innych, niższych, nauczono już ich hebrajskiego czytania i wyłożono im Humesz (Pięcioksiążnicę) z wielu wyjaśnieniami jej i komentarzami, teraz zaś pod przewodnictwem reb Mosza wstępowały one na trzeci stopień mądrości, którym jest nauka Talmudu wraz z nieprzeliczoną ilością składających go działów, rozdziałów, poddziałów, paragrafów, punktów spornych, rozstrzygnień, wyjaśnień, komentarzy, wyjaśnień wyjaśnień i komentarzy nad komentarzami.
Było to już, jak się zdaje, dość szerokie pole dla rozwijania się rozumu i pamięci wyrostków tych, bladych, obrzękłych, zniecierpliwionych albo z pokorą cierpiących; ale reb Mosze w rzeczach religii i nauczania jej nie zwykł był przestawać na małym. Napełniając rozum i ćwicząc pamięć swych uczniów, rozbudzać on jeszcze usiłował fantazję ich przez wprowadzanie jej w zaczarowane krainy przypowieści i alegorii, których pełną jest Hagada, a nawet przez dawanie im do zakosztowania czegoś z wysokiej i mistycznej metafizyki Kabały. Opowiadania te lub czytania stanowiły rodzaj odpoczynku, którego błogość głęboko uczuwać musiały dusze słuchających ich dzieci, które zdarzały się jednak wtedy tylko, gdy mełamed uczuł się w dobrym i radosnym usposobieniu ducha.
W chwili gdy Meir przypatrywać się zaczął przez otwarte okno odbywającej się we wnętrzu chederu lekcji, uczniowie uczyli się na pamięć wskazanego im na dziś ustępu Talmudu, a nauczyciel, siedząc naprzeciw nich na katedrze złożonej z drewnianego stołka, wczytywał się ze swej strony w leżącą przed nim na kulawym stole wielką i bardzo starą księgę. Wczytywał się on w księgę tę z zajęciem wielkim i nie mniejszą widocznie lubością; błogi uśmiech pojawiać się zaczynał na wargach jego, zaledwie widzialnych śród ogromnego zarostu, przy czym kołysał się z wolna w tył i naprzód, poruszając tym stół kulawy, który kołysał się także. Kołysali się również na ławkach swych, każdy nad rozwartą przed nim wielką księgą, uczniowie jego, szemrząc z cicha, to podnosząc głosy niekiedy, jakby dla przygłuszenia wewnętrznego bólu jakiegoś, uderzając ściśnionymi106 pięściami o brzegi ławek albo obu rękami chwytając się za głowy i strzępiąc tym więcej jeszcze i tak już w mozole wielkim a rozpaczy postrzępione i sczochrane włosy.
Nagle mełamed kołysać się przestał, podniósł rozpromienioną twarz, ujął w obie ręce wielką księgę i z całej siły uderzył nią o stół kulawy. Znaczyło to rozkaz umilknięcia. W mgnieniu oka też umilkli i kołysać się przestali uczniowie. Popodnosili oczy na twarz nauczyciela, jedni z trwogą nadzwyczajną a wzbudzoną mniemaniem, iż przyszła już pora wydawania na pamięć zadanej lekcji, inni ze złośliwą przekorą i tajonym naigrawaniem się.
Ale mełamed nie spostrzegał wrażeń malujących się na twarzach jego uczniów. Nie spostrzegał on i nie widział w tej chwili nic naokoło siebie. Duch jego porwanym został prądem niewymownej słodyczy i uniesionym w krainę zachwycenia. O tyle jednak czuł się mistrzem i obowiązki mistrza rozumiał, iż część zachwycenia swego przelać zapragnął na rozczochrane i strapione głowy swych uczniów.
Podniósł w górę wskazujący palec i z podniesioną twarzą, ze sterczącą brodą, z oczami w ogniu i miodzie czytać zaczął głośno ustęp ze Sziur Komy:
— „Wielki książę świadectwa tak opowiada wielkość Jehowy. Od domu stolicy wielmożności Jehowy do góry jest sto osiemnaście razy dziesięć tysięcy mil. Wysokość jego jest sto sześć i trzydzieści razy tysiąc mil. Od prawej ręki Jehowy do lewej jest siedemdziesiąt siedem razy dziesięć tysięcy mil. Czaszka głowy jego ma trzy razy dziesięć tysięcy wzdłuż i wszerz. Korona na głowie jego ma sześćdziesiąt razy dziesięć tysięcy mil. Podeszwy króla królów mają trzydzieści tysięcy mil. Od pięt jego aż do kolan dziewiętnaście razy dziesięć tysięcy mil; od kolan aż do kłębów liczy się dwanaście razy dziesięć tysięcy i cztery mil. Od bioder aż do szyi dwadzieścia cztery razy dziesięć tysięcy mil. Taką jest wielkość króla nad królami, Pana świata!”
Po wydaniu ostatniego wykrzyknika reb Mosze pozostał chwilę nieruchomo jak posąg na katedrze swej, z rękami podniesionymi, a spojrzeniem pływającym w rozkoszy. Uczniowie jego siedzieli również nieruchomi i wlepiali w niego osłupiałe wejrzenia. Wszyscy już teraz bez wyjątku, pokorni i figlarni, wpół idiotyczni i roztropni, szeroko pootwierali usta swe. W podobny sposób opisana wielkość Jehowy w odrętwienie wprawiła wszystkie umysły.
Mełamed przecież wkrótce ocknął się z ekstazy swej i rozkazującym głosem zawołał:
— Gej107!
Na ten wykrzyk, którego znaczenie dobrze zrozumiałym im było, chłopcy rzucili się znowu do wielkich ksiąg swych, zakołysali postacie swe i wyśpiewywać poczęli dany im do
Uwagi (0)