Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Gołda smutnie pochyliła głowę, Meir mówił po chwili dalej:
— Ja już teraz nie wiem sam, co robić i jakim być... wielkie wątpienie duszę moją objęło. Jeżeli ja będę mówił i robił według serca mego, lud mój znienawidzi mię i różne nieszczęścia na mnie spadną... a jeżeli będę mówił i robił przeciw sercu memu, sam siebie znienawidzę i żadne szczęście miłym mi nie będzie... W ha-midraszu siedząc, ja sobie myślałem: „Lepiej zgodę ze wszystkimi trzymać, na głupie i złe rzeczy oczy zamykać i spokojnie sobie żyć...”, ale z ha-midraszu wyszedłszy, ja zaraz nie mogłem wytrzymać i za jedne116 biedne dziecko bardzo na siebie obraziłem mełameda, a przez mełameda wszystkich starszych i cały lud... Ot, co ja dziś zrobiłem! A teraz znów myślę sobie: „Na co to przyda się? Czy przez to mełamed nie będzie biednym dzieciom rozumu z ich głowy wyjmować i zdrowie ich ciałom odbierać?”... Co ja mogę? Ja jeden... młody... żony i dzieci jeszcze nie mam i interesów wielkich nie prowadzę... to nade mną wszyscy wszystko mogą, a ja nic nad nikim... Moich przyjaciół prześladują za to, że oni ze mną przyjaźń trzymają... oni zlękną się i mnie porzucą... Ciebie zaczęli już prześladować za to, że ty serce swoje połączyłaś z moim sercem i głos swój dałaś za towarzysza mojemu głosowi... i ja ciebie przez to zgubię... Może już lepiej oczy i usta zamknąć... smutkowi i tęsknocie kazać, żeby z serca szły precz... i żyć tak, jak oni wszyscy żyją?
Coraz ciszej mówił to Meir; w głosie jego czuć było, że pierś mu targały srogie bóle niepewności i zwątpienia.
Dość długie potem zapanowało milczenie, a w tejże chwili za wzgórzem, u stóp którego stała chatka, ożywać się poczęły szczególne jakieś szmery. Zrazu słabo tylko rozróżnić można było śród szmerów tych turkoty kół cicho sunących po piaszczystym gruncie, przyciszone rozmowy i tłumne stąpania ludzkie.
Po chwili jednak coraz wyraźniejszymi i bliższymi stawały się odgłosy te, a wśród ciszy głębokiej, która w miejscu tym panowała, posiadały w sobie coś tajemniczego.
— Co to jest? — prostując się, wyrzekł Meir.
— Co to jest? — powtórzyła spokojnie Gołda.
— Mnie się zdaje — zaczął młody człowiek — jakby z tamtej strony góry wiele wozów jechało i stanęło...
— A mnie się zdaje, jakby w tej górze huczało coś i stukało...
Istotnie, zdawać się mogło, że stąpania ludzkie odzywały się teraz w samym wnętrzu wzgórza, a oprócz nich słychać tam było stuk rzucanych jakby czy ustawianych ciężkich przedmiotów. Trwoga odmalowała się na twarzy Meira. Spojrzał głęboko w twarz Gołdy.
— Zamknij okno i zarygluj drzwi! — rzekł pośpiesznie. — Ja pójdę, zobaczę, co tam takiego.
Widocznie lękał się o nią. Ale dziewczyna wzruszyła ramionami i odpowiedziała:
— Na co ja mam okno i drzwi zamykać! One są bardzo słabe i choćbym je zamknęła, każdy, kto dotknie się do nich silną ręką, otworzy je sobie.
Meir okrążał już wzgórze i wkrótce znalazł się po drugiej jego stronie. Widok, który tam ujrzał, napełnił go zdziwieniem.
Na piaszczystych zagonach stały, półkręgiem wzgórze otaczając, wozy jedno- i dwukonne, naładowane drewnianymi beczkami najrozmaitszych rozmiarów. Około wozów ruszało się mnóstwo ludzi: wieśniaków-chrześcijan i Izraelitów. Wieśniacy zdejmowali beczki z wozów i wtaczali niektóre z nich w głęboką jamę wytworzoną naturalnie czy sztucznie we wnętrzu wzgórza, Izraelici zaś krążyli pomiędzy wozami, przypatrywali się beczkom, uderzali w nie lekko palcami, a potem skupiali się dokoła człowieka, który stał przyciśnięty do ściany wzgórza, i toczyli z nim przyciszone, lecz nadzwyczaj żywe rozmowy.
Pośród Izraelitów tych Meir poznał kilku znanych mu z wiedzenia sąsiednich szynkarzy, człowiekiem zaś, który przyciskał się do wzgórza i wiódł z nimi tajemnicze, choć zapalczywe jakieś targi i umowy, był Jankiel Kamionker.
Wieśniacy dokonywujący pracy przemieszczania beczek lub stojący nieruchomo u wozów milczeli ponuro. Silna, odurzająca woń alkoholu rozchodziła się po równinie i przejmowała na wskroś powietrze letniego wieczoru.
Zdziwienie Meira krótko trwało. Zaczął on znać domyślać się znaczenia sceny, na którą patrzał, i widać było, że powziął postanowienie jakieś, bo w zamiarze jakby zbliżenia się do Kamionkera postąpił parę kroków naprzód. Lecz nagle od ściany wzgórza oderwała się i drogę mu zagrodziła wysoka, barczysta postać człowieka z bosymi nogami i rozczochranymi włosy.
— Czego ty tu idziesz, Meir? — stłumionym szeptem wyrzekł człowiek ten.
— A czemu ty, Jochelu, iść mi nie pozwalasz? — odpowiedział Meir i chciał ominąć stojącą mu na drodze przeszkodę, ale Jochel przytrzymał go silnie za rękaw od surduta.
— Czy ty już na tym świecie żyć nie chcesz? — szeptał. — Mnie ciebie żal, bo ty dobry jesteś, i ja tobie mówię: idź ty sobie stąd!
— A jeżeli ja ciekawy jestem wiedzieć, co to tutaj takiego reb Jankiel ze swymi szynkarzami i z tymi beczkami robi?
— A co tobie do tego? — zaszeptał raz jeszcze Jochel. — Niech twoje oczy nie widzą i twoje uszy nie słyszą tego, co tutaj reb Jankiel robi! On wielkie interesy robi i ty jemu nie przeszkodzisz... A na co tobie przeszkadzać? Czy ty będziesz z tego korzyści jakie miał? Czy ty co przeciw niemu możesz?
Meir stał chwilę jak oniemiały. Potem odwrócił się i poszedł z wolna w inną stronę.
— Czy ja co mogę? — wymówił drgającymi wargami.
Przechodząc mimo chaty Abla karaima zobaczył Gołdę, która stała jeszcze w oknie. Skinął ku niej głową i wymówił:
— Śpij w pokoju!
Ale ona zawołała go:
— Meir! Tu jakieś dziecko siedzi na ziemi i śpi.
Meir zbliżył się i spostrzegł w istocie u końca ławki, na której siedział był przed chwilą, skurczoną na ziemi szarą postać dziecięcą.
— Lejbele! — rzekł ze zdziwieniem.
Nie widział chłopca, który tu za nim przyszedł i cicho za nim też usiadł. Teraz spał on głęboko, łokcie wspierając na podniesionych kolanach, a głowę trzymając w obu dłoniach.
— Lejbele! — powtórzył Meir i położył dłoń na głowie śpiącego.
Dziecię obudziło się, otworzyło senne oczy i wznosząc je ku twarzy pochylającego się nad nim młodzieńca, uśmiechnęło się.
— Czego ty tu przyszedłeś, Lejbele? — uśmiechając się też zapytał Meir.
Dziecko namyślało się chwilę, potem odpowiedziało:
— Za tobą...
— Tate i mame nie wiedzą, gdzie ty podziałeś się...
— Tatele już śpi i mamele już śpi... — zaczął Lejbele, przechylając głowę na obie strony i wciąż uśmiechając się.
— I kozy już śpią... — dodał po chwili i na wspomnienie zapewne tych najlepszych towarzyszek swoich zaśmiał się głośno.
Ale z ust Meira zniknął przelotny uśmiech wywołany uśmiechem dziecka. Wyprostował się, westchnął i pochylając głowę, wymówił do siebie:
— Co mnie teraz robić?
Gołda obu dłońmi objęła swoją głowę, podniosła twarz i smutnymi oczami patrzała w gwiaździste niebo. Po chwili szepnęła z cicha i nieśmiało:
— Ja zejdy spytam się! Zejde bardzo uczony jest... on całą Biblię na pamięć umie.
— Spytaj się! — odpowiedział Meir.
Dziewczyna zwróciła się ku ciemnemu wnętrzu chaty i zawołała:
— Zejde! Co Jehowa czynić każe człowiekowi, od którego lud odwraca twarz swoją za to, że on przeciw sercu swemu robić i mówić nie chce?
Na zapytanie to Abel przerwał modlitwę odmawianą półgłosem. Przywykł był znać do częstych zapytań wnuczki i do udzielania na nie odpowiedzi, bo milczał długo w rozważaniu słów jej czy w przypominaniu sobie słów świętych zatopiony. Potem w ciemności napełniającej wnętrze chaty ozwał się stary, trzęsący się, lecz podniesiony nieco głos jego:
— Jehowa rzekł: „Uczyniłem cię, proroku, stróżem Izraela! Słuchaj mowy mojej i powtarzaj ją ludowi twemu. Jeżeli czynić to będziesz, nazwę cię wiernym sługą moim, lecz jeśli milczeć będziesz, na głowę twoją spadnie nieszczęście Izraela!”.
Stary głos wymawiający słowa te umilkł, a Meir słuchał jeszcze z podniesioną, pobladłą twarzą i żarzącym się okiem. Po chwili wskazał palcem ku temu punktowi ciemnej izby, w którym znowu szemrać poczynała modlitwa starca, i drżącym głosem rzekł:
— To jest prawda! Przez usta jego przemówił Stary Zakon Mojżeszowy! prawdziwy nasz święty Zakon!
W oczach Gołdy świeciły wielkie łzy, ale nie widział ich Meir. Zatopiony w myśli jakiejś, która objęła i rozpłomieniła całą jego istotę, z wolna skinął on głową ku młodej dziewczynie na znak pożegnania i odszedł.
Ona pozostała u otwartego okna i patrzała za odchodzącym. Postawa i twarz jej były spokojne, ale po ciemnej, chudej twarzy łzy perliste płynęły jedna za drugą.
— Prorokowi Ozjaszowi głowę ścięli... Proroka Jeremiasza z Palestyny wygnali... — szeptała.
Meir zaś, o kilkanaście kroków od małej chatki znajdując się, z podniesioną ku niebu, bladą twarzą wymówił:
— Rabbi Akiba za prawdę swoją w wielkich męczarniach umarł!
Oczy Gołdy szeroko otwierały się, aby móc jak najdłużej dojrzeć pośród wieczornych ciemności oddalającą się z wolna postać młodzieńca. Powoli splotły się jej ręce, a usta zwilżone łzami szepnęły:
— Jak Ruth powiedziała świekrze swojej, Noemi, tak niech ja powiem tobie, światłości duszy mojej: „Bóg twój jest Bogiem moim, lud twój jest moim ludem, a smutek mój ja dam za towarzysza twemu smutkowi i duszę moją rozwiodę z ciałem razem z duszą twoją!”...
W ten sposób dzieci te, przejęte na wskroś tchnieniem starych dziejów i podań Izraela, które im całą mądrość świata zastępować musiały, z nich czerpały dla siebie naukę, pociechy, męstwo i łzy.
KRS: 0000070056
Nazwa organizacji: Fundacja Nowoczesna Polska
Każda wpłacona kwota zostanie przeznaczona na rozwój Wolnych Lektur.
Na świecie dniało zaledwie, ale w domostwie Jankla Kamionkera, oprócz dzieci najmniejszych, nikt już nie spał. Wschodzący dzień ważnym miał być dla właściciela zajezdnego domu, był to albowiem jeden z głównych w roku dni targowych, sprowadzających do miasteczka tłumy okolicznej ludności wszech stanów i stopni społecznych. Toteż dwie córki Jankla, dorosłe, silne, brzydkie i rozczochrane dziewczyny, z pomocą czternastoletniego brata, Mendela, gapiowata i złośliwa twarz którego nosiła na sobie ślady długoletnich już studiów w chederze reb Mosza odbywanych, uprzątały z lekka dwa paradne pokoje, przeznaczone dla najdostojniejszych gości, przybrane w żółte, odwieczne, kulawe sprzęty, popielate od brudu firanki i w gliniane wazony, z których wyrastały ciemne jakieś karykatury roślin.
Obok paradnych apartamentów tych znajdowała się ogromna izba szynkowna, w której zazwyczaj w dnie podobnych zjazdów zgromadzały się, piły i tańczyły tłumy wieśniaków. W izbie tej dziewka służąca próbowała czyścić nigdy niewyczyszczające się długie, wąskie stoły ustawione dokoła ław otaczających ściany i rozniecała skąpy ogień w głębokim i czarnym jak otchłań piecowisku, ranek bowiem chłodny był, a wielką, niską szynkownię napełniało powietrze stęchłe i wilgotne.
W mieszkaniu Jankla, w pierwszej od wejścia izbie, u dwóch okien wychodzących na plac targowy, pusty jeszcze zupełnie i mgłą poranną okryty, stały dwie osoby: Jankiel i żona jego, Jenta. Twarzami zwróceni ku oknom, odmawiali oni oboje długie modlitwy poranne.
Jankiel, w takim już ubraniu, w jakim zwykle dnie całe przepędzał, więc w długim, wyszarzałym chałacie i grubej, czarnej chustce wkoło szyi okręconej, modlił się głośno:
— Błogosławionym bądź, Boże, Panie świata, za to, żeś nie stworzył mię poganinem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mię niewolnikiem! Błogosławionym bądź za to, żeś nie stworzył mię kobietą!
Wymawiając to śpieszącymi się i drżącymi od żarliwości ustami, kołysał postać swą w tył i naprzód namiętnymi ruchy117. A w tejże chwili Jenta, w szafirowym kaftanie bez rękawów i krótkiej spódnicy, spod której ukazywały się stopy w ciemnych pończochach i płytkim obuwiu, składała przed oknem krótkie, szybkie pokłony i znacznie ciszej od męża swego wymawiała:
— Błogosławionym bądź, Boże, Panie świata, za to, żeś stworzył mię tak, jak była wola Twoja!
Jankiel zarzucił sobie na piersi i plecy lekką płachtę płócienną, u czterech końców której wisiały białe sznurki, i mówił:
— Błogosławionym bądź, Boże, Panie świata, któryś oświecił nas przykazaniami swoimi i dał nam zakon o cycelach118!
Jenta z krótkim pokłonem zaszeptała głośniej:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, który oswobadzasz więźniów i prostujesz tych, co zgięci są w łęk!
Jankiel przebierał palcami nici wiszące u rozpostartego przed nim na stołku tałesu, mówiąc:
— Wielkim jesteś Boże, Panie świata! Bardzo wielkim! Oblokłeś się wielkością i światłością jako płaszczem!
Jenta kłaniając się wciąż, wzdychać ciężko zaczęła:
— Błogosławionym bądź, Boże, Panie świata — szeptała — który dajesz siłę zmęczonemu, sen z oczu a drzemanie z powiek moich spędzasz.
Wziął na koniec Jankiel ze stołka tałes swój, a owijając się płaszczem tym z białej, miękkiej materii o żałobnych szlakach, podniósł twarz wysoko i zawołał:
— Błogosławionym bądź, Panie świata, za to, żeś oświecił nas przykazaniami swymi i rozkazał nam oblekać się w cycele!
Potem jeszcze, kołysząc się wciąż i poruszając ustami, włożył na głowę rzemień ze sporym guzem, przylegającym do czoła, a inny podobny okręcając wkoło palca swego, wymówił:
— Zaręczę cię z Sobą na wieki! Zaręczę cię z Sobą w prawdzie, miłości i łasce! Zaręczę cię z Sobą w wierze, przez którą poznasz Pana!
Tak byli oboje zatopieni w modlitwach swych, że nie usłyszeli rozlegających się za nimi kroków męskich i śpiesznych. Meir Ezofowicz przeszedł szybko izbę, w której modlili się Jankiel i żona jego, i minąwszy izdebkę napełnioną łóżkami, skrzyniami i kołyskami, w których spało jeszcze dwoje małych dzieci, uchylił z cicha niskie drzwiczki prowadzące do izdebki kantora.
Szaro tu jeszcze było od porannego świtania. W błękitnawym zmroku tym, który napełniał izdebkę, twarzą zwrócony ku oknu stał Eliezer i modlił się także. Usłyszał on wejście przyjaciela, bo zrazu głowę ku niemu zwrócił, modlitwy swej jednak
Uwagi (0)