Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Meir pomyślał chwilę.
— To nic, że ty w kancelarii papiery przepisujesz, ja nie o tym chciał wiedzieć. Ty to dla zarobku robisz. Każdy człowiek zarabiać musi. Ale ja chciałem wiedzieć: co ty sobie myślisz, jak czasem sam jeden zostaniesz się, i co tobie te myśli twoje robić na świecie każą?
Leopold szeroko otworzył oczy.
— No! — zawołał zniecierpliwiony. — O czym ja mam myśleć? Ot, jak powrócę z biura, to siedzę sobie w domu, papierosa palę i myślę, że jak ożenię się i posag wezmę, a ojciec mi odda to, co mi od niego należy się, kamienicę sobie kupię, na dole w kamienicy piękne sklepy urządzę, pierwsze piętro bogatym jakim ludziom w arendę puszczę, a sam na drugim mieszkać będę. Teraz nawet sprzedają tam jedną kamienicę bardzo piękną i ja bym ją chciał sobie kupić. Ona ze dwa tysiące rubli na rok dochodu da i oficyny są przy niej dobre...
Tym razem przyszła na Meira kolej dziwienia się.
— I ty, Leopold, o niczym więcej nie myślisz, tylko o tej kamienicy? — zapytał.
— No, a o czym ja mam myśleć? U mnie, dziękować Bogu, kłopotów żadnych na głowie nie ma. Mieszkanie i stół u rodziców mam, a na ubranie się wystarcza mi ta pensja, co ją w kancelarii biorę.
Meir utkwił wzrok w ziemi. Na czole jego zarysowała się zmarszczka, jak zwykle u niego bywało, gdy uczuwał się czymś przykro dotkniętym.
— Słuchaj, Leopold — rzekł po chwili głębokiego namysłu — czy tam u was, w wielkim mieście, nie ma wcale biednych i ciemnych Żydów?
Leopold zaśmiał się.
— A gdzie ich nie ma? Jest ich i tam bardzo dużo!
— A co ty sobie myślisz, kiedy na nich patrzysz? — gwałtownie zapytał Meir.
— Co ja mam myśleć? Myślę, że oni bardzo głupi i brudni są.
— I ty patrząc na nich o niczym więcej nie myślisz? — powtórzył Meir, ale szeptem już prawie. Ciężar jakiś bolący spadł mu znać na serce.
Leopold otworzył cygarnicę i wydobywać z niej zaczął papierosa. Meir w zamyśleniu swym nie zwrócił na to uwagi.
— Leopold! — zaczął po chwili z rozbudzoną na nowo energią. — Ty tej kamienicy w wielkim mieście nie kupuj!
— A dlaczego ja jej kupować nie mam?
— Ja tobie powiem, dlaczego. Tobie siostrę moją stryjeczną, Lijkę, przyrzekli. To dobra i rozumna dziewczyna. Ona edukacji żadnej nie ma, ale chciała zawsze ją mieć i bardzo ucieszyła się, jak jej powiedzieli, że ona edukowanego męża będzie miała. Ty z nią ożenisz się, a jak ożenisz się, to poproś wielkich urzędników, żeby tobie w Szybowie pozwolili szkołę dla Żydów urządzić, taką szkołę, w której by nie tylko Tory100 i Talmudu, ale i innych, cudzych nauk uczyli... Ty sam nad tą szkołą całą zarząd będziesz trzymał, a mnie nauczysz, jak ja tobie pomagać mam...
Leopold śmiał się, ale Meir, cały rozpromieniony radością, jaką sprawiał mu pomysł własny, nie spostrzegał tego. Pochylił się bardziej jeszcze ku towarzyszowi i na ucho mu prawie szeptał:
— Ja tobie powiem, Leopold! U nas w Szybowie wielka ciemnota panuje i jest wielu bardzo biednych ludzi, co w wielkiej nędzy żyją. Ale są tutaj i tacy ludzie, oni wszyscy młodzi, którym bardzo smutno, że oni innego świata i innych nauk nie znają. Oni bardzo chcieliby je poznać, ale nie ma nikogo, kto by pomógł duszom ich z ciemnicy powychodzić. I jest tu jeden wielki rabin, Izaak Todros, bardzo srogi, którego wszyscy lękają się, i są tu kahalni urzędnicy, którzy biedny naród bardzo uciskają... Żeby ty tu przyjechał i innych edukowanych ludzi ze sobą przywiózł, i razem z nimi dopomógł nam wszystkim wyjść z ciemnoty, biedy i smutku!
Mówił to wszystko z nadzwyczajnym zapałem, z tryumfującym czołem i gorącą prostą w głosie. Lecz nic dorównać by nie mogło zdziwieniu i zarazem szyderstwu, z jakim mowy jego słuchał młody Leopold. Wydobywał on teraz ze srebrnego pudełeczka zapałkę i twarz pochylił nieco, aby nie ukazać wstrząsających nią uśmiechów.
— Nu — rzekł Meir — co ty sobie myślisz o tym, co ja powiedziałem? Czy to dobry projekt?
Leopold dotknął ściany końcem zapałki i odpowiedział:
— Ja myślę sobie, że jak ja o twoim projekcie powiem mojej familii i moim kolegom w biurze, to oni z niego bardzo będą śmiać się...
Iskrzące się przedtem oczy Meira zgasły nagle.
— Z czego tu śmiać się? — szepnął.
W tejże chwili Leopold zapalił trzymany w ręku papieros. Błękitny, wonny dymek rozszedł się po izbie i zaleciał ku miejscu, w którym liczne towarzystwo obsiadywało stół przed żółtą kanapą. Rafał i Abram popodnosili głowy ze zdziwieniem i obejrzeli się. Spojrzał też w stronę okna stary Saul i przypodniósł się nieco z kanapy.
— Bardzo przepraszam — rzekł grzecznie, ale stanowczo — ja nie pozwalam, żeby w moim domu ludzie robili to, czego nie pozwala święty nasz Zakon!
Rzekłszy to, usiadł znowu, patrząc jednak na Leopolda spod siwych brwi, które zjeżyły się nieco.
Leopold zarumienił się do szkarłatu, rzucił papieros na ziemię i z tłumionym gniewem zgasił go nogą.
— No! Jaka tu u was grzeczność! — rzekł do Meira.
— A na co ty, Leopold, w sabat papierosy palisz?
— A ty nie palisz? — z ironią i niedowierzaniem patrząc w oczy towarzyszowi zapytał gość.
— Nie palę — stanowczo odparł Meir.
— To ty chcesz dusze ludzkie z ciemnicy wyprowadzać, a wierzysz, że nie palić tytoniu w sabat to święty Zakon?
— Nie, ja w to dawno przestałem wierzyć! — równie stanowczo jak pierwej odparł Meir.
— To ty chcesz buntować ludzi przeciw wielkiemu rabinowi i kahalnym, a sam ustępujesz?...
Oczy Meira zaświeciły znowu, ale tym razem gniewnie jakoś i jakby szydersko101.
— Żeby szło o to — zaczął — aby jaką duszę ludzką od ciemnoty albo jakie ciało ludzkie od nędzy wybawić, ja bym nie ustępował, bo to ważne rzeczy są... ale kiedy idzie o to, czy ustom moim przyjemność zrobić, ja ustępuję, bo to głupstwo jest... a choć ja nie wierzę, aby Zakon ten świętym był i od samego Pana Boga pochodził, ale starsi w to wierzą, a mnie się zdaje, że kto starszym sprzeciwia się dla głupstwa, ten wielką niegrzeczność robi!
Leopold, wysłuchawszy przemówienia tego, odwrócił się od Meira i poszedł ku siedzącej wciąż na brzeżku krzesła Merze. Meir wiódł jeszcze za nim przez chwilę wzrokiem, w którym malowały się uczucia zawodu i gniewu, potem odszedł od okna i szybko izbę opuścił.
Nagłe to oddalenie się młodego człowieka wywarło silne wrażenie na kobiecej części towarzystwa. Mężczyźni zaledwie zwrócili na nie uwagę, tak im się to naturalnym, a po części i chwalebnym wydawało, że narzeczony przez skromność i zawstydzenie unikał widoku wybranej dla siebie przez starszych oblubienicy. Ale kupcowa z Wilna i pani Hana zasępiły się widocznie, a Mera pociągnęła matkę za suknię i szepnęła:
— Maman! Idźmy już do domu!
Meir tymczasem szybko zmierzał ku mieszkaniu przyjaciela swego, Eliezera, lecz zajrzał tylko przez otwarte okno niskiej budowy i poszedł dalej, bo izdebka kantora była pustą. Wiedział znać, gdzie szukać towarzyszy swych. Zdążał prosto ku znajdującej się za miasteczkiem łące.
Jak przed kilku tygodniami łąka ta, prawdziwa tu oaza ciszy i świeżości, kąpała się cała w różowych blaskach zachodu. Porastające ją bujne trawy nie posiadały już wprawdzie wiosennej, szmaragdowej barwy, bo zwarzyły je nieco letnie upały. W zamian rozkwitały pośród nich puszyste kępy albo wysmukłe kielichy dzikich kwiatów napełniających powietrze mocnymi woniami.
U stóp gaju, pod gęsto rosnącymi brzozami siedziała i wpół leżała na trawie gromadka ludzi złożona z dorosłych już, lecz jeszcze bardzo młodych mężczyzn. Jedni z nich, pochyleni ku sobie, rozmawiali półgłosem, inni machinalnie rwali wzrastające dokoła nich rośliny i układali z nich barwiste więzie102, inni jeszcze, z twarzami zwróconymi ku błękitnym obłokom, po których mknęły złotawe chmury, nucili z cicha.
Opodal nieco, przy sadzawce, której brzegi zwieńczone były teraz gęstymi kępami niezapominajek, a powierzchnię pokrywały długie liście i szerokie kwiaty wodnych roślin, siedziała w nieruchomej postawie wysmukła dziewczyna z ciemną, chudą twarzą, z ogromnymi, czarnymi oczami i koralowym naszyjnikiem opadającym na grubą koszulę. Obok niej, wśród kalinowych krzaków obciążonych gronami pąsowych jagód, pasła się biała koza, skubiąc tu i ówdzie trawę i liście.
Meir szybko zdążał ku gromadce młodych ludzi czerniejącej u stóp gaju. Widać było, że oni także oczekiwali przybycia jego z niejaką niecierpliwością, bo ci z nich, którzy leżeli na trawie, spostrzegłszy go, przypodnieśli się i usiedli z wlepionymi w twarz jego oczami.
Wszedł pomiędzy towarzyszy swych, nie witając ich ani jednym słowem, nie patrząc prawie na nich i usiadł na obalonym burzą grubym pniu brzozowym. Smutnym wydawał się, ale bardziej jeszcze gniewnym. Młodzi ludzie milczeli i patrzali na niego z niejakim zdziwieniem. Eliezer, który leżał na trawie z ramieniem wspartym o kłodę, na której usiadł Meir, pierwszy zapytał:
— Nu, a co? Widziałeś jego?
— Widziałeś jego? — powtórzyło teraz chórem kilka głosów. — Jaki on jest? Czy on bardzo uczony i rozumny?
Meir podniósł twarz i z uniesieniem zawołał:
— On uczony jest, ale... bardzo głupi!
Wykrzyk ten obudził pośród młodych ludzi najwyższe zdziwienie. Po dość długim dopiero milczeniu Ariel, syn wspaniałego morejne Kalmana, wymówił z namysłem:
— A jak to może być, żeby człowiek uczonym był i razem głupim?
— A skąd ja mogę wiedzieć, jakim sposobem to może być? — odpowiedział Meir i oczy jego roztworzyły się szeroko, jakby spoglądał on w niezgłębioną dlań jakąś a straszną przepaścistość.
Wnet potem zawiązała się rozmowa złożona z nadzwyczajnie szybko następujących po sobie pytań i odpowiedzi.
— Co on tobie mówił?
— On mnie same tylko głupie i złe rzeczy mówił!
— Dlaczego ty nie pytałeś się go o rzeczy rozumne?
— Ja pytałem się, ale on nie rozumiał nawet, czego ja od niego chcę!
— A czy on tobie nie powiedział, o czym on myśli?
— On powiedział, że myśli o tym, żeby kupić sobie piękną kamienicę, co jemu dwa tysiące rubli dochodu dawać będzie!
— O kamienicy on może sobie myśleć, ale o czym on więcej myśli?
— On powiedział, że o niczym więcej nie myśli!
— A co on tam na świecie robi?
— On w kancelarii papiery przepisuje, a jak powróci z kancelarii, papierosy pali i o kamienicy myśli.
— A co on o tych Żydach myśli, którzy edukacji takiej, jak on, nie odebrali i w wielkiej ciemności albo w wielkiej nędzy żyją?
— On o nich myśli, że to głupi i brudny naród jest!
— A co on tobie mówił, jak ty jemu opowiedziałeś o nas wszystkich, co chcemy dusze nasze z ciemnicy wybawić, a nie możemy?
— On mówił, że jak o tym swojej familii i swoim kolegom opowie, oni będą bardzo śmiać się!
— A z czego tu śmiać się? — zapytali chórem młodzi ludzie.
Potem nastąpiło długie milczenie, aż ze wszystkich razem piersi wybuchnął nagły i namiętny wykrzyk:
— A szlechter mensz! (o! zły człowiek).
Po chwili stryjeczny brat Meira, Chaim, syn Abrama wymówił:
— Meir! To ta edukacja i nauka, której my bardzo chcemy, złą chyba jest, kiedy ona ludzi złymi i głupimi robi?
A dwaj czy trzej inni młodzieńcy jednogłośnie zawołali:
— Meir! Wytłumacz ty nam to!
Meir spojrzał po twarzach towarzyszy mętnym wzrokiem i opuszczając bladą twarz na obie dłonie, odpowiedział:
— Ja już nic nie wiem!
W krótkiej odpowiedzi tej ozwało się głębokie, stłumione łkanie. Ale w tej chwili podniosła się w górę biała ręka kantora i odciągnęła od zmartwionej twarzy przyjaciela ukrywające ją dłonie jego.
— Niech serca wasze w wielki smutek nie zapadają! — wymówił Eliezer. — Ja zaraz poproszę mistrza naszego, ażeby on na pytania wasze ustami mymi odpowiedział.
Mówiąc to podniósł z ziemi wielką księgę starannie w zaroślach gaju ukrytą i z tryumfującym uśmiechem na łagodnych ustach ukazał towarzyszom pierwszą jej kartę. Na karcie tej wielkimi literami wydrukowane było imię i nazwisko Mojżesza Majmonidesa.
Młodzi ludzie, przedstawiający teraz ściśle zbliżoną ku sobie gromadkę, wyprostowali postawy swe, a na twarzach ich rozlał się wyraz uroczystej uwagi. Mędrzec izraelski przemówić do nich miał ustami ukochanego ich piewcy! Mistrz to był stary, zapomniany przez jednych, przez innych wyklęty, lecz dla nich święty i drogi, bo dotąd jedyny. Odkąd duch mistrza tego, w postaci kilku ksiąg grubych przywiezionych tu przez wracającego z dalekich światów Eliezera, wionął nad ich głowami, uczuli oni nieznany im dawniej wir myśli i bunt uczuć; smucić się, tęsknić i pragnąć zaczęli. A jednak za smutek i tęsknotę wdzięczni mu byli, a w strapieniach i wątpliwościach swych biegli ku niemu. Niestety! Nie na wszystkie zapytania i skargi ich miał on odpowiedź i pociechę! Wieki upłynęły, czasy zmieniły się, długi łańcuch nowych coraz i coraz nowe prawdy niosących geniuszów nad światem pociągnął. Ale oni o żadnych innych geniuszach, prócz tego jednego, nie wiedzieli nic, a teraz, gdy otworzono przed nimi wielką księgę, gotowali się z radością i uroczystym nastrojem do przyjęcia w piersi swe oddechu starej jego mądrości.
Eliezer jednak nie zaraz czytać zaczął. Przewracał on karty książki, szukając ustępu stosownego do okoliczności.
Tymczasem dziewczyna siedząca dotąd u brzegu sadzawki powstała spośród niezapominajek i kalin i brzegiem gaju, z wolna i cicho, przesuwała się ku gromadce młodych ludzi. Z dala już widzieć można było, jak czarne, ogromne jej oczy tkwiły nieruchomo w twarzy Meira. Zdawać się mogło, że dostrzegła ona z dala rozpaczny ruch, którym zakrył on sobie twarz dłońmi, i że pociągnęła ją wtedy ku niemu nieprzezwyciężona siła pociągu. Biała koza szła tuż za nią. Zniknęły obie na chwilę w zaroślach gaju, po czym wśród uplotów gałęzi brzozowych zjawiła się i o parę kroków za Meirem
Uwagi (0)