Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Z powagą wielką mówił to nędzarz Szmul i pokłuty igłą, ciemny swój palec w górę wznosił uroczystym gestem.
— A kahalni — ciągnął dalej — to bardzo pobożni ludzie są i wielcy bogacze. Ich także szanować trzeba i słuchać i choćby oni co złego robili, oczy zamykać. Oni mogą ciebie przed Panem Bogiem oskarżyć i przed ludźmi. Pan Bóg rozgniewa się, jak ich skargę posłyszy, i karę na ciebie spuści, a ludzie powiedzą, że ty bardzo zuchwały jesteś, i odwrócą od ciebie twarze swoje.
Trudno by odgadnąć, jakie wrażenie wywierały na Meirze pokorne i zarazem poważne przestrogi Szmula. Trzymał on wciąż dłoń swą na głowie małego Lejbele i wpatrywał się w twarz jego o pięknych rysach i ogromnych, czarnych źrenicach, tak jakby w dziecku tym bladym, chorowitym, zidiotyzowanym i drżącym widział upostaciowanie całej tej licznej części izraelskiego ludu, która przegryzana nędzą i chorobami wierzyła jednak i wielbiła ślepo, kornie, lękliwie i niezmordowanie.
Skinął potem głową z wolna, przyjaźnie i odszedł. Szmul biegł za nim kilkanaście kroków jeszcze.
— Morejne! — jęczał. — Nie gniewaj się ty na mnie, że ja przed tobą serce moje otworzyłem! Bądź kługer! (mądrym) Niech na ciebie uczeni i bogacze skarg do Pana Boga nie wznoszą! Bo lepiej takiemu człowiekowi, co pod ziemią leży, niż takiemu, na którego głowie oprą oni swoje rozgniewane ręce!
Wrócił potem i do lepianki swej wszedł, i nie zauważył, że Lejbele nie stał już przy ścianie domu. Gdy tylko Meir odszedł, blade dziecko od ściany odeszło i za nim poszło. Z rękami wsuniętymi wciąż w rękawy nędznej odzieży, z otwartymi usty81 dziecię nędzarza Szmula postępowało krok w krok za idącym w zamyśleniu, pięknym, wysokim młodzieńcem przez całą długość ulicy. U końca jej dopiero zatrzymało się, jakby lękając się iść dalej, i gardłowym, ochrypłym głosem wymówiło:
— Morejne!
Meir obejrzał się. Przyjazny uśmiech oświecił mu twarz, gdy zobaczył dziecko, które aż tu za nim przyszło.
Czarne, martwe źrenice dziecka podnosiły się ku jego twarzy, z szarego rękawa wysunęła się ku niemu ręka mała i chuda.
— Chały! — wymówił Lejbele.
Meir obejrzał się za straganem. Stało tam wzdłuż uliczki pełno ubożuchnych straganików, przy których kobiety osłaniające łachmanami wychudłe swe ciała sprzedawały bułki twarde jak kamienie, drobne główki cebuli, czarne i wstrętliwe wyroby jakieś z miodu i maku.
Z białej dłoni Meira do chudych i czarnych rąk dziecięcych przeszła znowu wielka, wyplatana chała. Lejbele pochwycił ją, podniósł do ust obu rękami i odwróciwszy się, wracał do domu środkiem ulicy, idąc powoli, prosto i poważnie.
Po chwili Meir znalazł się na środkowym placu miasteczka. Zdawać się mu mogło, że z otchłani wyszedł na światło dzienne. Słoneczny blask zalewał okrągłą przestrzeń, wysuszał znajdujące się tu i ówdzie kałuże błota i rozpalał złote iskry w oknach domów otaczających rynek. Na dziedzińcu pobożnego reb Jankla wznoszono budynek jakiś nowy i obszerny; rudy gospodarz nadzorował sam robotników, lubując się widocznie tym pomnażaniem się dobra swego; stuk siekier i zgrzytanie pił napełniały życiem otoczenie niskiego domu, przed sklepioną sienią którego stało parę powozów przejezdnych gości. Dalej nieco, na ganku domu swego, stał lśniący od atłasów morejne Kalman; jedną ręką podnosił do uśmiechnionych82 warg cygaro, a drugą głaskał złociste włosy dwuletniego dziecka, które siedząc na ławie gankowej, trzymało w ręku ogromny kawał chleba obficie posmarowanego miodem i obmazywało nim sobie pulchną, śmiejącą się do wspaniałego ojca twarzyczkę.
Na dziedzińcu Ezofowiczów słonecznie też było, gwarnie i wesoło. Pośrodku dwaj barczyści tracze piłowali drzewo przygotowane na zimę, śród miękkich odpadków drzewnych bawiło się kilkoro dzieci czysto odzianych i stroiło sobie głowy wieńcami z piłowin; u studni dziewka służąca, hoża i wesoła, czerpała wodę, głośno przemawiając się z traczami; przez otwarte okna domostwa widać było poważne głowy Rafała i Abrama, którzy z wielkim zajęciem rozprawiali o interesach, Sarę stojącą przy szeroko rozpalonym ognisku kuchennym i ładną Liję, która przed małym lusterkiem zaplatała swe ogromne warkocze.
Gdy Meir wchodził w bramę, tracze przerwali robotę swą, uśmiechnęli się ku niemu i przyjaźnie skinęli głowami. Pochodzili oni z tej samej uliczki, ubogiej, brudnej, którą opuścił on przed chwilą, lecz znali go widać dobrze.
— Szolem alejchem! (pokój tobie) — zawołali.
— Alejchem szolem! — wesoło odpowiedział im Meir.
— Nie pomożesz nam dziś w robocie naszej? — zapytał żartobliwie jeden z robotników.
— Czemu nie? — odpowiedział Meir i zbliżył się do pracujących.
Widać było, że praca fizyczna ulubionym była i częstym zajęciem Meira i że robotnicy dziada jego przyzwyczajeni byli do tego, iż dzieli on ją z nimi. Jeden z nich ustępował już mu miejsca swego przy kłodzie drzewa, kiedy przez otwarte okno wychyliła się Lijka i kończąc zaplatanie czarnego warkocza, zawołała:
— Meir! Meir! Gdzie ty tak długo był? Zejde dawno już wołał ciebie!
Kwadrans zaledwie minął od wizyty rabina, Saul pochylał jeszcze głowę na dłonie w gniewnej i smutnej na poły zadumie, a o kilka kroków od niego stara Frejda siedziała u okna otwartego na plac, oblana cała złotem słońca i migotliwymi iskrami diamentów.
Ciekawym wielce był proces duchowy, który odbywał się w starej, lecz krzepkiej jeszcze piersi Saula. W głębi duszy nie lubił on Izaaka Todrosa. Nie rozumiejąc dobrze głębszego znaczenia działań i stanowiska przodka swego, Michała, ani ojca, Hersza, wiedział przecież o tym, że posiadali oni szerokie wpływy pomiędzy „swymi” i ogólny szacunek możnych, choć „cudzych” ludzi, dumny więc był obu rodowymi wspomnieniami tymi, a niewyraźna też świadomość o krzywdach, które wyrządzili tym gwiazdom rodu jego przodkowie Izaaka Todrosa, budziła w nim dla tego ostatniego głuchą i nieokreśloną dobrze niechęć. Obok tego, bogaty sam i bogactwem swym chlubiący się wielce, uczuwał on dla ubóstwa i, jak wyrażał się w głębi myśli swej, dla niechlujstwa Todrosów tajemną wzgardę. Wszystko to jednak było niczym w porównaniu czci, którą uczuwał dla świętej, mądrej i głębokiej nauki, której głównym przedstawicielem był wielki rabin. Podstawą czci tej była groza. Wiedzieli ludzie dobrze o tym, iż bogaty i zręczny kupiec, przez całe długie życie swe handlując, gorliwie i namiętnie ubiegając się za zyskiem, niejednego dopuścił się postępku, który rozmijał się z niejednym przykazaniem synajskim. Ludzie wiedzieli o tym, ale wobec bogactwa, siwej głowy i wielkiej liczby wnuków i prawnuków jego — zapominali. Saul sam nie zapominał. Uczuwał często we wnętrzu swym niespokojne jakieś poruszenia się sumienia i uspokoić je pragnął żarliwą pobożnością i wczytywaniem się w księgi święte. Do ksiąg tych jednak nie przywykł był umysł jego, przez długie lata zaprzątany czym innym. Czytał je teraz Saul, ale nic a nic splątanych i tajnych sensów ich nie rozumiał, a im więcej nie rozumiał, tym więcej je czcił i tym większe wywierały na nim wrażenie grozy i pokory. Teraz groza ta i pokora stanęły naprzeciw miłości istotnej, tkliwej nawet, którą uczuwał on dla wnuka-sieroty, i toczyły z nią walkę.
„Co jemu z tego przyjdzie? Czy on z tego korzyść jaką będzie miał?” — myślał stary Saul i gniewnym spojrzeniem spotkał wchodzącego wnuka.
Meir wszedł do bawialnej izby nieśmiałym nieco krokiem. Wiedział o odwiedzinach rabina, domyślał się ich celu, lękał się gniewu, a bardziej jeszcze smutku starego dziada.
— Nu — ozwał się starzec — chodź tu bliżej! Ja tobie piękne rzeczy powiem, z których ty wielką radość będziesz miał!
A kiedy Meir stanął o parę kroków przed nim, wlepił weń wzrok spod brwi zjeżonych i rzekł:
— Ja ciebie dziś zaręczę i ty za dwa miesiące musisz być żonaty!
Meir zbladł, ale milczał.
— Ja ciebie z córką Jankla Kamionkera zaręczę!
Po słowach tych dość długie panowało milczenie. Pierwszy przerwał je Meir.
— Zejde! — rzekł cichym, lecz stanowczym głosem. — Ja córki Kamionkera za żonę sobie nie wezmę!
— Dlaczego? — tłumiąc gniew, zapytał Saul.
— Dlatego, zejde — ośmielając się wciąż, odrzekł młody człowiek — że Kamionker jest zły i niesprawiedliwy człowiek. I ja z nim w pokrewieństwa żadne wchodzić nie chcę!
Saul wybuchnął. Łajał wnuka za zuchwalstwo sądów jego i wychwalał pobożność reb Jankiela.
— Zejde! — przerwał Meir. — On biednych ludzi krzywdzi!
— A co tobie do tego? — krzyknął dziad.
Tym razem oczy młodzieńca błysnęły gorąco.
— Zejde! — zawołał — on do swoich kieszeni bierze dużo potu i pracy tych nieszczęśliwych, co tam na końcu miasteczka mieszkają, i oni przez niego złodziejami stają się! A jak oni nie mają być złodziejami, kiedy u nich dzieci gołe, a reb Jankiel za to nowe domy sobie buduje! I on w karczmach tych i browarach, które od puryców w dzierżawie trzyma, brzydkie rzeczy robi! Chłopów szynkarze jego poją i oszukują, a wódkę pędzi on więcej, jak pozwolono... Zejde! Ty nie patrzaj na to, jak on modli się, ale na to, jak on robi, bo napisane jest: „Niepotrzebne mi modlitwy ani ofiary wasze! Kto uciska biednego, ten krzywdzi Stwórcę!”.
Saul bardzo był rozgniewanym, ale cytata wnuka złagodziła go nieco, bo pragnął on gorąco widzieć go uczonym i biegłym w znajomości ksiąg świętych.
— Nu — mruknął gniewnie, ale bez uniesienia — to co, że reb Jankiel chłopów poi i wódki pędzi więcej, jak pozwolonym jest! Ty nie wiesz jeszcze, co to takiego interesy i jak one się robią. Jak ty ożenisz się z córką reb Jankla i on cię do interesów swoich przypuści, będziesz tak samo pędził i sprzedawał wódkę!
— Zejde! — szybko odparł Meir. — Ja wódki ani pędzić, ani sprzedawać nie będę! U mnie do tego ochoty nie ma żadnej!
— A do czego u ciebie ochota jest? Ty do niczego ochoty nie masz!...
Nie dokończył jeszcze wyrazów tych stary Saul, gdy Meir pochylił się ku ziemi, ramionami kolana jego objął i usta swe do nich przyciskając, mówić zaczął:
— Zejde, puść mię stąd! Pozwól mi w świat szeroki! Ja pójdę uczyć się! Ja uczyć się chcę, tu oczom moim ciemno! Ja ciebie już o to dawno, dwa lata temu, prosił, ale ty na mnie zagniewałeś się i kazałeś zostać! Ja zostałem, zejde, bo ja ciebie szanuję i rozkazania twoje są dla mnie święte. Ale teraz, zejde, puść ty mię stąd!... Jeżeli pójdę w świat z pozwoleniem i błogosławieństwem twoim, uczony zrobię się, nazad tu powrócę i wtedy naprzeciw wielkiego rabina stanę i będę wiedział, jak mu pokazać, że on mały jest... Teraz...
Nie pozwolił mu Saul mówić dalej.
— Szaaa! — zawołał.
Przejęła go trwogą sama wzmianka o tym, iż wnuk jego stanąć może kiedy do walki z wielkim rabinem.
Ale Meir wyprostował się i z czołem w ogniu, a łzami na rzęsach mówił dalej:
— Zejde! Przypomnij ty sobie historię rabbi Eliezera. Kiedy on młody był, ojciec go w świat puszczać nie chciał, on ziemię orał i patrzał na ciemne lasy, co przed nim świat zasłaniały, a serce jego ciekawość i tęsknota gryzły tak, jak teraz moje serce gryzą... I nie wytrzymał on tej zgryzoty i uciekł... Uciekł on do Jerozolimy, poszedł do wielkiego mędrca, co wtedy na cały świat słynął, i powiedział mu: „Niech ja będę twoim uczniem, a ty bądź moim mistrzem!”. Stało się, jak powiedział. A kiedy w kilka lat później ojciec jego, który nazywał się Hirkanos, do Jerozolimy przyjechał, zobaczył on tam pięknego młodzieńca, co na wielkim rynku z wysokości do ludu bardzo mądrze mówił, a lud słuchał jego i dusza roztapiała mu się jak miód z wielkiej słodyczy i wszystkie głowy chyliły się nisko przed młodzieńcem i wołały: „Oto nasz mistrz!”. Hirkanos dziwował się bardzo mądrym słowom tego, co stał na wysokości, i wielkiej miłości, którą dla niego cały lud miał. I spytał się on człowieka, przy którym stał: „Jak nazywa się młodzieniec ten, co stoi na wysokości, i gdzie mieszka jego ojciec, bo chcę pójść i pokłonić się temu, którego wnętrzności syna takiego wydały?”. A człowiek, którego on tak zapytał się, odpowiedział: „Młodzieńcowi temu na imię Eliezer, gwiazda nad głową Izraela, a ojciec jego nazywa się Hirkanos”. Jak Hirkanos to usłyszał, krzyknął wielkim głosem, do młodzieńca pobiegł i ramiona swoje przed nim otworzył. I była wtedy wielka radość w sercach ojca i syna, a lud cały pokłonił się Hirkanosowi za to, że wnętrzności jego takiego syna z siebie wydały...
Saul słuchał opowiadania tego bardzo uważnie, z twarzą na poły chmurną jeszcze, na poły rozjaśnioną. Drogimi mu były ojczyste podania i lubił słyszeć je w ustach najulubieńszego z wnuków. Jednak nie zawahał się ani przez chwilę z odpowiedzią. Przymrużył nieco oczy, zakołysał głową i zaczął:
— Żeby w Jerozolimie nauczał teraz wielki jaki mędrzec izraelski, ja bym sam, bez twego proszenia, posłał cię do niego na naukę. Ale na Jerozolimie spoczęła mściwa prawica Pana... ona już nie nasza... będzie ona kiedyś znów nasza... jak przyjdzie wielki dzień Mesjaszowy, ale teraz tam umierać tylko Izraelicie słodko i dobrze, a uczyć się nie ma gdzie i u kogo. A w cudzy świat po cudze nauki ja ciebie nie poślę... One Izraelicie niepotrzebne... Ty od edomity nauczyłeś się już tyle, ile ci trzeba, abyś w cudzym świecie mógł interesy prowadzić... A i za to ja miałem już od wielkiego rabina wymówkę... A dla mnie jego wymówki to wielki wstyd i wielka zgryzota... bo choć to mądry i wielki rabin, ale moja dusza cierpi, kiedy on do
Uwagi (0)