Darmowe ebooki » Powieść » Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa



1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 49
Idź do strony:
przyszła do ojca swego, upadła przed nim na ziemię, nogi jego całowała, bardzo płakała i mówiła: «Ja chcę pójść za Akibą i mieszkać w tej niskiej czarnej chatce, co stoi tam na wierzchołku góry i w której on mieszka!».

Kolba Sabua był człowiekiem dumnym i twardego serca. Wielkim on uniósł się gniewem na córkę swoją, piękną Rachelę, i zakazał jej myśleć o młodym pasterzu.

Ale piękna Rachela wyszła z wysokiego pałacu, nic nie zabrawszy z sobą prócz czarnych oczów swoich, które jak wielkie brylanty błyszczały łzami, i czarnych swych włosów, co podnosiły się nad jej czołem jak wielka korona. I poszła na wysoką górę, do czarnej chatki weszła i powiedziała: «Akibo! Oto żona twoja do domu twego wchodzi!».

Akiba był w wielkiej radości, wypił z oczu Racheli jej łzy brylantowe, a potem bardzo piękne rzeczy zaczął jej mówić. Mądre słowa jak miód lały się z ust jego, a ona słuchała i szczęśliwą była, i powiedziała: «Akibo! Ty będziesz wielką gwiazdą, co nad drogami Izraela zaświeci!».

Kolba Sabua był człowiek dumny i twardego serca. Nie posłał on córce swej na wysoką górę żadnej żywności ani żadnej sukni i mówił: «Niechaj głód pozna i zobaczy nędzę».

Piękna Rachela poznała głód i zobaczyła nędzę. Był taki dzień, że nie miała ona czego włożyć w usta Akiby i zamyśliła się bardzo nad tym, że mąż jej głodny.

Akiba mówił: «Nic to, że ja głodny!» i zaczął jej znowu mądre rzeczy opowiadać, ale ona wstała, z wielkiej góry zbiegła, do miasta weszła i zawołała: «Kto mi da miarkę jagły za tę czarną koronę, co ją na głowie noszę?». I dali jej miarkę jagły, a czarną koronę, co piękniejsza była jak brylanty i perły, z czoła jej zdjęli.

Wróciła na górę, do małej chatki weszła i powiedziała: «Akibo! Usta twoje mam już czym nakarmić, ale dusza twoja głodna i pokarmu dla niej ja nie dostanę! Idź ty w świat i karm duszę swoją wielką mądrością, co z ust uczonych płynie. Ja tu zostanę, przed progiem domu twego usiądę, prząść wełnę i pasać trzody będę, i patrzeć na tę drogę, którą ty kiedyś powrócisz jak słońce, które powraca na niebo, aby ciemności nocy rozpędzić».

Akiba poszedł...”.

Tu głos czytającego urwał się i oczy jego opuściły karty książki, tuż bowiem przy jego ramieniu ozwał się zdziwiony jakby i pytający szept:

— Akiba poszedł?

Wymówiła to Gołda z szeroko roztwartymi oczami i oddechem zapartym w piersi.

— Akiba poszedł! — powtórzył Meir i znowu czytać począł:

„Piękna Rachela przed progiem domu jego usiadła, wełnę przędła, trzodę pasła i na drogę patrzała, którą powrócić on miał, jasny cały od wielkiej mądrości.

Siedem lat przeszło. I był wieczór taki, w którym miesiąc leje na ziemię morze srebrnej światłości, a drzewa i trawy stoją cicho i nie ruszają się, jakby wionął na nie duch Przedwiecznego, co światu niesie pokój i ciszę.

Tego wieczora zza wysokiej góry wyszedł człowiek wysoki i blady. Nogi jego trzęsły się jako liście, gdy nimi wiatr miota, a ręce podnosiły się do nieba. A kiedy on zobaczył małą, biedną chatkę, łzy wielkim strumieniem puściły się mu z oczu, bo był to Akiba, mąż pięknej Racheli.

Akiba stanął przy oknie chatki swojej, które otwarte było, i słuchał, jacy tam w niej ludzie gadali.

Gadała tam żona jego, Rachela, z bratem swoim, którego ojciec jej przysłał do niej. «Powróć do domu Kolby Sabuy» mówił jej brat, a ona odpowiedziała: «Czekam tu na Akibę i domu jego strzegę». Brat mówił: «Akiba nie wróci już nigdy. On porzucił ciebie i wielki wstyd tobie zrobił». Ale ona odpowiedziała: «Akiba mię nie porzucił. Ja jego sama posłałam do źródła mądrości, ażeby on z niego pił». «On ze źródła mądrości pije, a ty kąpiesz się we łzach i ciało twoje wysycha do nędzy!» «Niech oczy moje ze łzami wypłyną i niech ciało moje zje nędza, ja domu męża mego strzec będę. I żeby teraz stanął przede mną ten, dla którego miłość w sercu moim czuję, i powiedział: Rachelo! wróciłem do ciebie, abyś nie płakała dłużej, ale ze źródła mądrości mało jeszcze piłem! — powiedziałabym jemu: Idź i pij więcej».

Blady podróżny, co stał pod oknem, które otwarte było, jak posłyszał to, co mówiła Rachela, zbladł jeszcze więcej, zatrząsł się bardzo, odszedł od małej chatki swojej i wrócił tam, skąd był przyszedł.

Znowu przeszło lat siedem. I nadszedł dzień taki, w którym słońce leje na ziemię potoki złotych jasności, a drzewa szumią i kwiaty kwitną, i ptaki śpiewają, i ludzie śmieją się, jakby powiał na nich duch Przedwiecznego, który niesie światu życie i radość.

Na drodze, co wysoką górą podnosiła się do niskiej chaty pasterza, szumiała wielka gromada ludzi. Pośrodku niej szedł człowiek wysoki; twarz jego jaśniała jako słońce wielką mądrością, a z ust jego padały słowa słodkie jak miód, a wonne jak mirra. Lud kłaniał się przed nim nisko, słowa jego chciwymi uszami chwytał i z wielką dla niego miłością wołał: «O rabbi!».

Ale przez gromadę ludu przeleciała kobieta i upadłszy na ziemię, objęła kolana mistrza. Wrzeciono ona w ręku swym trzymała, łachmany ją okrywały, twarz jej była chuda, bo przez lat czternaście zjadała ją nędza, i oczy głęboko schowane, bo przez lat czternaście wypływały łzami.

«Idź precz, żebraczko!» — krzyknął lud na kobietę; ale mistrz podniósł ją z ziemi i do piersi swej mocno przycisnął, bo był to Józef Akiba, a kobieta była żoną jego, Rachelą.

«Oto zdrój, co smutne serce me poił nadzieją, kiedy głowa moja w tęsknocie i pracy wielkiej nurzała się w źródle mądrości».

Tak mistrz do ludu powiedział i chciał na głowę Racheli włożyć koronę ze złota i pereł. «Ty Rachelo — rzekł — zdjęłaś kiedyś z głowy twojej piękny swój warkocz, aby głodne usta moje nakarmić, ja teraz czoło twoje przyozdobię bogatym wieńcem!»

Ale ona zatrzymała ramię jego i podnosząc nań oczy, które znowu piękne stały się jak przed wielu laty, rzekła: «Rabbi, chwała twoja jest moją koroną!»”.

Skończył czytać młody człowiek i powolne spojrzenie zwrócił na siedzącą obok niego dziewczynę.

Gołda miała twarz całą w płomieniu i w łzach.

— Piękna historia? — zapytał Meir.

— Aj, aj! Jaka piękna! — odpowiedziała i z policzkiem opartym na dłoni kołysała przez chwilę wysmukłą swą kibić w rozmarzeniu jakby lub zachwyceniu. Nagle łzy oschły na oczach jej, pobladła i wyprostowała się.

— Meir — zawołała — żebyś ty był Akibą, a ja córką bogatego Kolby Sabuy, jak bym dla ciebie to samo zrobiła, co piękna Rachela!

Powolnym gestem ujęła w obie ręce pyszny warkocz hebanowej czarności, który niedbale zwisał jej na plecy, i okręcając go wkoło głowy rzekła:

— I ja mam taką samą, jak Rachela, czarną koronę!

Potem podniosła na Meira źrenice swe głębokie i płomienne i śmiało, poważnie, bez uśmiechu, rumieńca i uniesienia rzekła:

— Ja bym dla ciebie, Meir, i oczy moje z głowy mojej wyjęła! A na co by mi oczy, kiedy bym na ciebie patrzeć nie mogła?

Gwałtowny rumieniec wytrysnął na twarz młodzieńca, ale nie był to już wstyd, było to wzruszenie. Dziewczyna ta była tak naiwna, tak dzika i zarazem tak piękna w swym ogromnym, potarganym warkoczu nad czołem i z namiętnymi słowami na śmiałych, poważnych ustach.

— Gołda! — rzekł Meir. — Ja przyjdę kiedy do waszego domu i starego dziada twego nawiedzę!

— Przyjdź! — odpowiedziała. — Z tobą razem przyjdzie do domu naszego wielka światłość!

Słońce zaszło już było prawie za wysoki obłok z purpury i fioletu. Mała sadzawka zza splotów wysokich łóz świeciła z dala liliową szybą. W stronę tę upadło spojrzenie Gołdy i zatrzymało się na wodzie i wzrastającej dokoła niej zieloności.

— Czego ty, Gołdo, tak patrzysz na tę sadzawkę? — zapytał Meir, który wzroku swego od twarzy jej oderwać już nie mógł.

— Ja bym chciała gałęzi tych, co tam rosną, dużo naścinać — odpowiedziała.

— A na co tobie te gałęzie? Co ty z nich robić będziesz?

— Ja bym ich do domu zaniosła. Zejde z nich kosze i kobiałki robi, a potem je na targu chłopom sprzedaje i za to chleb, a czasem i ryby trochę kupuje. Teraz już dawno zejde nie ma z czego koszów robić i bardzo smuci się...

— Dlaczegóż ty ich sobie nie weźmiesz, kiedy one tobie potrzebne?

— Mnie brać ich nie wolno...

— Czemu nie wolno? Wszystkim z całego miasteczka wolno paść tu trzody i ścinać gałęzie. Ta łąka i ten gaj do szybowskiej gminy należą.

— To co, że należą? Mnie nie wolno. My w Talmud nie wierzym, w sobotę świateł nie palim... nam nic nie wolno!

Meir podniósł się z siedzenia nagłym ruchem.

— Chodź! — rzekł do Gołdy. — Naścinaj sobie gałęzi tych, wiele66 zechcesz; ja będę przy tobie stał... i już ty niczego się nie bój!

Twarz Gołdy zajaśniała radością. Wzięła z rąk Meira składany nóż, który on jej podał, i pobiegła ku sadzawce. Teraz, gdy czuła się bezpieczną pod osłoną silnego a drogiego jej ramienia, gdy uśmiechnęła się jej nadzieja sprawienia radości staremu dziadkowi, ruchy jej utraciły powagę, która dawała jej pozór dojrzałej kobiety. Biegła oglądając się wciąż na Meira, który szedł za nią, i wołając kozy swej, która biegła ku niej z przeciwległego krańca łąki.

Stanęli nad wodą. Najgęstsze łozy rosły w wodzie już, o kilka kroków od mokrego brzegu. W mgnieniu oka Gołda zrzuciła ze stóp swych płytkie swe obuwie i zakładając nieco długą swą suknię za przewiązanie fartucha, aby uczynić ją krótszą, wbiegła do wody. Meir został na brzegu i patrzał na dziewczynę, która podnosząc ramiona ciemnymi rękami ścinała szybko giętkie gałęzie. Śmiała się przy tym; usta jej, roztwierając się w uśmiechu, ukazywały rząd zębów białych jak perły, blaski jaskrawych obłoków oblewały ciemną twarz jej różową łuną i złociły owiniętą wkoło jej czoła czarną koronę.

Meir nie spuszczał z niej wzroku i uśmiechał się także. W pobliżu biała koza stanęła też w zielonych krzakach i wyciągając szyję, patrzała na panią swą, stąpającą po liliowej wodzie. Nagle Gołda wydała głośny okrzyk i pochyliła się.

— A co tam? — zapytał Meir.

Z zielonej gęstwiny, w której skryła się całkiem postać dziewczęcia, ozwał się głos wesoły:

— Tu, Meir, piękne kwiaty są!

— A jakie to kwiaty?

Wysmukła kibić wychyliła się na wpół z zieleni, wygięła się ku brzegowi i wyciągając szczupłe ramię, podawała stojącemu u brzegu mężczyźnie szerokolistną, żółtą lilię wodną.

Meir pochylił się nieco, aby dosięgnąć podawanego mu kwiatu, lecz nagle ramię Gołdy drgnęło, różowa twarz jej pobladła, oczy jej otworzyły się szeroko z uczuciem grozy.

— Czarny człowiek! — szepnęła, zarazem upuściła do wody lilię i z cichym krzykiem trwogi zanurzyła się całkiem w nadwodnej zieleni.

Meir obejrzał się. O kilkanaście kroków za nimi wychodził z gęstwiny gaju i szybko przesuwał się łąką człowiek dziwnej postaci. Był to człowiek średniego wzrostu, bardzo chudy, z bardzo ciemną twarzą, z czarnymi, siwiejącymi już nieco włosy67 i z czarną, siwiejącą brodą opadającą mu do pasa. Ubrany był w długą, wąską suknię z grubego, wyszarzałego sukna; szyja jego, naga i żółta, wychylała się zza roztwartej, grubej koszuli. Trzymał się bardzo pochyło i szedł bardzo prędko. Kroki jego nie czyniły żadnego szelestu, bo na nogach miał płytkie, znoszone obuwie. W obu rękach niósł ogromną więź różnobarwnych ziół dzikich, nad głową jego i za nim leciała gromada ptaków, które znały go znać dobrze, bo niekiedy na czarnych włosach jego lub zgarbionych plecach siadać próbowały.

Kiedy człowiek ten, nie patrząc na Meira, mijał go o kilka kroków, młodzieniec machinalnie pochylił głowę nisko w znak pokory i czci. Wnet przecież podniósł ją. Twarz jego była bladą, brwi ściągnęły się z tłumioną boleścią. Posępnym wzrokiem powiódł za przygarbioną postacią cicho mknącą przez łąkę — i zza zaciśniętych od gniewu czy bólu zębów wymówił:

— Rabbi Izaak Todros!

IV

Rabbi Izaak Todros nosił na powierzchowności swej, a może i w duchowym swym ustroju, wybitne ślady kilkowiekowego przebywania przodków jego w palącym klimacie Hiszpanii.

Tułaczy lud, zdumiewająco wytrwały w zachowywaniu cech wyróżniających go spośród plemion innych, siłą niezwalczonych wpływów przyrody zaczerpnął tu i ówdzie coś z widnokręgów różnych, po których rozsiewała go dola wygnańcza.

Istnieją tu śród ogólnych podobieństw różnice ważne: ludzie względnie niedawno przybyli z Południa lub Wschodu i ci, nad którymi od wieków rozciąga się niebo blade i wieją mroźne wichry, duchy powolne i namiętne, mistyczne i zatopione w rzeczywistości, włosy czarne jak najczarniejsze pióra krucze i oczy błękitne jak barwa pogodnych obłoków, czoła białe i śniade, organizmy silne, hartowne i ciała chude, suche, nerwowe, drgające namiętnością, napojone marzeniem, trawione fantazją.

Najśniadszą spośród śniadych twarzy, najczarniejsze z najczarniejszych włosy i oczy, najnamiętniejszego i najbardziej marzeniem rozebranego ducha spośród wszystkich ognistych, bezładnych duchów posiadał Izaak Todros.

Jakie właściwie stanowisko zajmował on w swej gminie i na czym wspierało się ono? Kapłanem nie był; rabini kapłanami nie są, a żaden naród może tak dalekim nie jest z natury swej, jak izraelski, od teokratycznych rządów i czci. Administratorem gminy swej nie był także, sprawami cywilnymi jej bowiem trudnili się urzędnicy kahału, rabini zaś posiadają w składzie kahału jedyną rolę strażników religii, przepisów jej i obrządków. Posiadał on przecież wyższe nad wymienione powyżej godności. Pochodził ze starożytnego książęcego rodu, pomiędzy przodkami swymi liczył wielu mędrców dawnych a niedawnych68 świątobliwych i czczonych rabinów; był doskonałym pobożnym, więc cadykiem i chachamem69, ascetą, cudotwórcą niemal, a także głęboko, niezmiernie uczonym.

To ostatnie stosowało się do uczoności religijnej tylko, ale była też to w oczach gminy szybowskiej uczoność jedyna. Uczoność ta obejmowała sobą nieporównaną znajomość ksiąg świętych: Tory, czyli

1 ... 8 9 10 11 12 13 14 15 16 ... 49
Idź do strony:

Darmowe książki «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz