Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Zielona łączka była teraz pustą i cichą, lekki wiatr tylko szemrał w gałęziach brzóz i leszczyny, a od zachodzącego słońca spuszczał się na nią przezroczysty obłok różowy.
Śniada dziewczyna uwolniła z objęcia szyję swej kozy, śpieszniejszym niż wprzódy postąpiła krokiem i po chwili znalazła się na skraju łączki.
Tu jednak stanęła i wzrok utkwiła w punkt jeden z nagłym jakby osłupieniem radości. Punktem tym był gruby pień brzozowy obalony przez wichry i u samego podnóża gaju leżący, a na którym z dużą księgą na kolanach rozwartą siedział młody mężczyzna.
Osłupienie dziewczyny krótko trwało. Z oczami utkwionymi w schyloną nad księgą twarz młodzieńca, prosta i lekka, przeszła ona całą szerokość łąki, a stanąwszy tuż przy pniu, na którym on siedział, pochyliła się, rękę jego w swe ciemne dłonie pochwyciła i do ust swych ją poniosła.
Zatopiony w czytaniu młody człowiek podniósł szybko głowę, zdumionym wzrokiem okrył twarz dziewczyny, cofnął szybko rękę swą z jej uścisku i spłonął cały gorącym rumieńcem.
— Ty mnie nie znasz? — wyrzekła dziewczyna stłumionym nieco, ale nie drżącym bynajmniej głosem.
— Nie — odpowiedział młody człowiek.
— A skąd możesz mię znać? Ale ja znam ciebie. Jesteś Meirem Ezofowiczem, wnukiem bogatego Saula. Widuję cię często, jak siedzisz na ganku pięknego domu swego albo jak z tą książką przechodzisz koło karaimskiego wzgórza.
Wszystko to wymówiła głosem pewnym, z wyprostowaną swą i poważną postawą. Na twarzy jej nie ukazał się najlżejszy wyraz zmieszania ni nieśmiałości, nie wybił się na nią najsłabszy cień rumieńca. Tylko czarne źrenice jej powiększyły się jakby i zapłonęły gorącym blaskiem, a blade, poważne usta przybrały zarys łagodny i miękki.
— A któż ty jesteś? — zapytał z cicha Meir.
— Jestem Gołda, wnuczka Abla karaima, pogardzanego i prześladowanego przez wszystkich twoich...
Teraz dopiero głos jej drgnął i ozwało się w nim parę brzmień posępnych.
— Wszyscy twoi pogardzają i prześladują Abla karaima i wnuczkę jego, Gołdę, a ty ich bronisz. Ja tobie dawno podziękować chciałam.
Meir spuścił powieki. Białe czoło jego okrywała wciąż różowa barwa rumieńca.
— Żyjcie w pokoju, ty i dziad twój, Abel — wymówił z cicha — i niech nad biednym domem waszym rozpostrze się prawica Przedwiecznego, który kocha i broni tych, co cierpią...
— Dziękuję tobie za dobre słowa twoje — cicho już szepnęła dziewczyna; zarazem osunęła się na trawę u nóg młodzieńca i podnosząc nieco splecione ręce szeptała dalej:
— Ty, Meir, dobry jesteś, rozumny i piękny. Imię twoje znaczy „światłość” i mnie przed oczami robiło się światło, ile razy ja zobaczyłam ciebie. Ja dawno chciałam ciebie znaleźć i porozmawiać z tobą, i powiedzieć, że ja chcę przez całe życie moje do ostatniego dnia o tobie myśleć... Ja tobie chciałam powiedzieć, że choć ty wnuk bogatego kupca, a ja wnuczka biednego karaima, co koszyki plecie, my jednacy w oczach Pana Przedwiecznego i mnie wolno na ciebie oczy podnieść i na twoją światłość patrząc, być szczęśliwą!...
I wyglądała w istocie szczęśliwą. Śniade, zapadłe policzki jej teraz dopiero opłynęły łuną płomiennego rumieńca, wargi purpurą zaszły i drgały, a w czarnych oczach wzniesionych ku twarzy młodzieńca i napełnionych uwielbieniem namiętnym stały dwie srebrne łzy.
Meir słuchał ją ze spuszczonym wzrokiem, a gdy umilkła, podniósł powieki, patrzał na nią przez chwilę i szepnął z cicha:
— Jaka ty wdzięczna jesteś, Gołdo, i... piękna!
Po raz pierwszy w ciągu rozmowy swej z Meirem Gołda oczy spuściła i machinalnie zgarniać poczęła ku sobie wysokie trawy o puszystych kiściach rosnące dokoła.
Meir patrzył na nią długo w milczeniu. Przedziwna niewinność serca objawiała się w zawstydzeniu, które mu wciąż rumieńcami okrywało czoło, i w nieśmiałej radości, od której zdwojonym blaskiem świeciły szare źrenice jego kłoniące się wciąż ku ziemi.
— Usiądź tu przy mnie — rzekł na koniec cichym głosem.
Dziewczyna podniosła się z ziemi i usiadła na wskazanym jej miejscu. Odzyskała już całą śmiałość swą i powagę. Milcząc patrzała na młodzieńca, który nie patrzał na nią.
Milczeli długo. Milczenie też panowało dokoła, tylko nad głowami ich szemrały z cicha wysmukłe brzozy, a wkoło pobliskiej sadzawki porosłej łozą błotne ptactwo ozywało się rzadkim, krótkim krakaniem i gwizdem.
Meir, patrząc wciąż na ścielące się u stóp jego gęste trawy, przemówił pierwszy:
— Dlaczego tak późno wypędzasz kozę swą na pastwisko?
Gołda odpowiedziała:
— Bo nie chcę przychodzić wtedy, kiedy są tu ze swymi kozami inne dziewczęta.
— Czy i one prześladują cię także?
— Śmieją się ze mnie, gdy mię zobaczą, przezywają mię różnymi brzydkimi nazwiskami i odpędzają mię od siebie, żebym blisko nich nie była.
Meir podniósł na dziewczynę wzrok, w którym malowała się litość.
— Czy ty, Gołda, boisz się tych dziewcząt?
Gołda poważnie w znak przeczenia wstrząsnęła głową.
— Ja ze strachem razem wyrosłam — odpowiedziała — on mój brat i z nim oswoiłam się. Ale kiedy do domu powracam, stary zejde pyta się: „Czy ty tam kogo spotkałaś? Czy tobie kto co złego nie zrobił?”. Ja przed nim kłamać nie mogę, a jak powiem prawdę, stary zejde smuci się bardzo i płacze...
— Czy zejde cię sam wyhodował?
Twierdząco skinęła głową.
— Tate mój umarł i mame moje umarła, kiedy ja jeszcze od ziemi nie odrosłam tyle nawet, co ten maleńki krzaczek. Zejde innych dzieci nie miał, wziął mię do siebie i hodował, i kołysał mnie, kiedy ja chora byłam, i nosił po chacie w rękach swoich, i bardzo całował. A jak ja wyrastałam, prząść mię nauczył i czytać w Biblii, i wszystkie piękne historie znać, co je karaimi przynieśli sobie z dalekiego świata... Zejde dobry jest, zejde kochany i taki stary, taki stary... i taki biedny... Włosy jego jak śnieg od starości, a oczy od płaczu jak korale... Ja często u nóg jego leżę i kiedy on koszyki plecie, głowę moją u niego na kolanach trzymam, a on swoją starą ręką, co bardzo trzęsie się, po włosach mię gładzi, wzdycha i mówi: „Josejme! Josejme! (sierota)”.
Mówiąc to, siedziała w pochylonej nieco postawie, z łokciem opartym o kolano, a policzkiem ukrytym w dłoni; kołysała się z lekka i nieruchomym wzrokiem patrzała w dal.
Meir patrzał teraz w twarz jej jak w tęczę, a gdy wymówiła ostatni wyraz, miękkim, litością nabrzmiałym głosem powtórzył za nią:
— Josejme!
W tejże chwili o kilkadziesiąt kroków za nimi w gęstwinie gaju ozwało się po kilka razy beczenie kozy. Meir obejrzał się.
— Czy twoja koza nie zabłądzi w lesie? — zapytał.
— Nie — odpowiedziała spokojnie dziewczyna — ona daleko ode mnie nie pójdzie, a jak ją zawołam, wróci do mnie. To moja siostra.
— Strach twój brat, a koza twoja siostra! — z uśmiechem rzekł młody człowiek.
Dziewczyna zwróciła z wolna głowę w stronę gaju i wydała parę krótkich, urywanych okrzyków. Natychmiast w gęstwinie zaszumiał bieg szybki i pomiędzy zielonymi splotami brzozowych gałęzi stanęło mlecznobiałe, o długiej sierści stworzenie. Stanęło i patrzało na siedzącą obok siebie parę ludzi czarnymi oczami.
— Chodź tu! — zawołała Gołda.
Koza zbliżyła się i stanęła tuż przed nią. Ciemna, pomarańczowa aż prawie ręka Gołdy przesunęła się po wyciągniętej jej szyi, pogładził ją też uśmiechając się Meir. Koza wydała krótki wykrzyk, poskoczyła i w mgnieniu oka zawiesiła się na gałęzi rozrosłej leszczyny.
— Jaka ona posłuszna! — rzekł Meir.
— Ona mię bardzo kocha — poważnie odpowiedziała Gołda — jak zejde mnie, tak ja ją wyhodowałam. Ona była maleńkim koźlęciem, kiedy zejde przyniósł ją raz do domu i mnie darował, i ja ją potem na rękach moich nosiłam, i z rąk moich karmiłam; a kiedy ona była chora, śpiewałam nad nią tak, jak zejde śpiewał kiedyś nade mną.
Mówiąc to, uśmiechała się, miała pozór dziecka i nie wyglądała na więcej jak na lat czternaście.
— A chciałabyś ty mieć znowu małe koźlątko? — zapytał Meir.
— Czemu nie? — odpowiedziała — chciałabym bardzo. Jak zejde kiedy dużo koszyków sprzeda, a ja dużo wełny naprzędę... kupim sobie znów na targu takie białe koźlątko...
— A dla kogóż ty wełnę przędziesz?
— Są takie dobre kobiety, co mi ją dają. Hana, żona Witebskiego, i ciotka twoja, Meir, Sara, żona Bera, dają mi prząść wełnę, a potem płacą mi miedzianymi, czasem i srebrnymi pieniędzmi...
— To ty, Gołdo, przychodzisz czasem do naszego domu brać wełnę do przędzenia od Sary, żony Bera?
— Przychodzę!
— A czemu ja ciebie nigdy nie widziałem?
— Bo oni mnie pod wielkim sekretem wołają i robotę dają. Ber i żona jego, Sara, są bardzo litościwi ludzie, ale nie chcą, żeby kto dowiedział się, że oni zejdę i mnie znają i nam pomagają. Ja do nich przychodzę wtedy, kiedy nikogo w domu nie ma, chyba jedna Lijka, twoja siostra stryjeczna, Meir, i zawsze tak idę, żeby mię czarny człowiek nie zobaczył...
— Jaki czarny człowiek? Kto to ten czarny człowiek? — z zadziwieniem zapytał Meir.
— Rabbi Izaak Todros! — bardzo cichym, tajemniczym szeptem odpowiedziała Gołda.
Na dźwięk wymówionego przez Gołdę imienia twarz Meira, rozpromieniona wprzódy, litościwa na wpół, a na wpół zapłoniona wzruszeniem, nerwowo drgnęła. Umilkł nagle i wpatrzył się w daleki punkt przestrzeni oczami, w których zagrały posępne światła. Zamyślił się tak głęboko, aż mu głęboka zmarszczka powstała na białym czole. Zdawało się, iż zapomniał nagle o tym, iż nie był sam jeden.
— Meir! — ozwał się tuż przy ramieniu jego szept łagodny. — O czym ty tak zamyślił się i czemu oczy twoje zrobiły się takie smutne? Imię twoje znaczy „światłość”. Czy tobie nie świeci zawsze słońce pociech i radości?
Młody człowiek, nie zmieniając kierunku spojrzenia, w zadumie wstrząsnął powoli głową.
— Nie! — odszepnął. — Na moim sercu leży wielki smutek!
Dziewczyna pochyliła się ku niemu blisko.
— Meir! — zawołała. — A skąd u ciebie ten smutek na sercu?
Milczał chwilę, potem odpowiedział z wolna:
— Stąd, że u nas czarni ludzie są i że u nas wszędzie tak czarno... tak czarno...
Dziewczyna spuściła czoło na dłoń i jak smutne echo powtórzyła:
— Oj, czarno!
Meir zamyślonymi oczami patrzał wciąż w dal, w stronę, kędy długi szlak lasu rozdzielał złotą równinę z liliowym skłonem nieba.
— Gołda! — ozwał się półgłosem.
— Co, Meir?
— Czy ty nigdy nie chciałaś wiedzieć i widzieć, co tam, za tym lasem gęstym i wysokim dzieje się daleko... daleko, na szerokim świecie?
Dziewczyna milczała. Z postawy jej pochylonej ku młodzieńcowi i oczu jej szeroko rozwartych, płomiennych poznać można było, że kiedy patrzała na niego, nic już więcej na całym szerokim świecie widzieć ni wiedzieć nie chciała.
Ale Meir mówił dalej:
— Ja bym od ptaka skrzydeł sobie pożyczył, aby tam, za ten las, daleko polecieć...
— Czy tobie piękny dom bogatego Saula niemiły? Czy tobie niemiłe twarze braci, krewnych i przyjaciół twoich, że ty byś od nich skrzydłami ptaka odlecieć chciał? — z tłumionym uniesieniem żalu czy przestrachu szepnęła dziewczyna.
— Miły mi dom dziada mego, Saula — odszepnęły usta zadumanego młodzieńca — i miłe mi twarze wszystkich braci i krewnych moich... Ale ja bym chciał za ten las polecieć, ażeby wszystko widzieć i wszystko wiedzieć, i bardzo mądrym stać się, a potem tu powrócić i wszystkim tym, co w ciemnicy siedzą i w kajdanach chodzą, powiedzieć, jak oni mają zrobić, żeby z ciemnicy wyjść i kajdany swoje z siebie otrząsnąć.
— I ja bardzo ciekawy — mówił dalej po chwili milczenia — ja bym chciał wiedzieć, jakim sposobem gwiazdy po niebie chodzą i trawy z ziemi wyrastają... jak wszystkie narody na ziemi żyją i jakie są rozumne i święte ich księgi i ja bym chciał wszystkie rozumne księgi te przeczytać i z nich nauczyć się myśli bożej i doli ludzkiej, ażeby dusza moja stała się tak pełną wiedzy, jak pełną wody jest wielka przepaść morza... Ja taki ciekawy... ja tak bym chciał...
Urwał nagle, bo westchnienie wybuchające z głębin piersi ognistej, rozebranej niewysłowioną tęsknotą i nienasyconym pragnieniem, głos mu przerwało.
Po chwili milczenia dodał ciszej:
— Ja bym chciał być taki szczęśliwy, jak był rabbi Akiba...
— A kto to taki był rabbi Akiba? — nieśmiało zapytała Gołda.
Zadumane oczy Meira rozświeciły się i błysnęły.
— To był wielki człowiek, Gołdo! Ja jego historię często sobie czytam i teraz ją czytałem, kiedy ty przyszłaś do mnie...
— I ja dużo pięknych historii wiem — rzekła Gołda — one w mojej duszy wyrastają jak czerwone i pachnące róże! Daj ty mi, Meir, jeszcze jedną różę taką; niech ona przede mną świeci, kiedy ja na ciebie patrzeć nie będę mogła...
Spojrzenia ich spotkały się. Miękki uśmiech okrążył usta Meira.
— Umiesz po hebrajsku? — zapytał.
Śpiesznie skinęła głową w znak twierdzenia.
— Umiem, zejde nauczył...
Meir odwrócił parę kart wielkiej księgi, która na kolanach jego leżała, i głośno czytać zaczął:
„Kolba Sabua był człowiek bogaty. Pałace u niego były wysokie jak góry, a suknie jego od złota błyszczały, a w jego ogrodach rosły cedry pachnące i palmy z szerokimi liściami i kwitły wonne róże Saronu.
Ale piękniejszą od pałaców wysokich, od cedrów pachnących i pąsowych róż, piękniejszą od wszystkich dziewic w Izraelu była córka jego, młoda Rachela.
Kolba Sabua miał tyle trzód, ile gwiazd jest na niebie, a trzody te pasał młodzieniec ubogi, co wzrost miał wysoki jako cedr młody, a twarz bladą i smutną, jak u człowieka bywa, który duszę swoją z ciemnicy wybawić chce, a nie może.
Młodzieniec ten nazywał się Józef Akiba i mieszkał na wysokiej górze, po której pasły się trzody pana jego.
I zdarzyło się raz, że piękna Rachela
Uwagi (0)