Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
Późno już było, gdy po długiej rozmowie młodzieńcy powstali z siedzeń swych i stanęli naprzeciw siebie z pobladłymi twarzami i gorejącym wzrokiem. Po chwilowym milczeniu Meir ozwał się:
— Eliezerze! Czy my nigdy wielkim głosem nie krzykniem do ludu, aby rozejrzał się i przejrzał? Czy my zawsze gnić będziemy jak robaki przysypane ziemią i patrzeć, jak lud cały dusi się i gnije?
Eliezer spuścił ku ziemi łzawe swe oczy, wzniósł w górę białe ręce i harmonijnym głosem swym wyrzekł:
— Ja za lud mój co dzień śpiewam i płaczę przed Panem!
Meir uczynił gest niecierpliwości, a w tejże chwili Ber, podnosząc się ciężko z łóżka, zaśmiał się grubym, posępnym śmiechem.
— Śpiewaj i płacz! — rzekł do Eliezera — ciebie twój srogi ojciec takim wielkim strachem napełnił, że ty nic innego zrobić nigdy nie będziesz mógł...
Potem położył dłoń na ramieniu Meira i dodał:
— Ten tylko zuchwały jest i przeciwko wodzie popłynie. Ale woda mocniejsza od człowieka. Gdzie ona jego zaniesie?
Opuszczając mieszkanie Jankla, Meir zobaczył znowu w jednej z izb tę samą, co wprzódy, postać niewieścią siedzącą nad kolebką uśpionego dziecka. Pochyliła się ona tylko i obu łokciami o brzeg kolebki wsparta drzemała. Światełko lampki płonącej na piecu padało teraz wprost na nią, oświecało szafirowy, podarty kaftan, który okrywał plecy jej i piersi, nie okrywając ramion, ociągniętych rękawami grubej koszuli. Na głowie miała ona jeszcze czepiec świąteczny z wielkim, zmiętym kwiatem, którego czerwona barwa dziwnie odbijała przy zżółkłej, pomarszczonej skórze niskiego czoła i zwiędłych policzków. Niestara to jeszcze była niewiasta, ale spracowana, sterana, znękana. Jedno na nią spojrzenie wystarczało, aby przekonać się, iż życie jej upływało śród trudów i upokorzeń i że nie odświeżyła go nigdy żadna kropla domowego szczęścia. Patrząc na nią, łatwo też było zgadnąć, iż nie dożyje ona, jak Frejda, żona heretyka Hersza, stuletniej rocznicy swych urodzin i że nie będzie z wolna i słodko usypiać do snu wiecznego wśród błogiego sercu jej gwaru licznych wnuków i prawnuków. Jenta, żona pobożnego reb Jankla, była duchem zabitym w zmordowanym ciele...
Kiedy kroki odchodzących gości, mieszając się czas jakiś z chrapaniem kilku osób głęboko uśpionych, umilkły, Eliezer stanął w niskich drzwiach swej izdebki i przez kilka sekund spoglądał z dala na drzemiącą matkę.
— Mame! — ozwał się z cicha. — Czemu ty się spać nie położysz? Mała Chajka zasnęła dawno i płakać już nie będzie. Połóż się i ty, mame... spocznij.
Szept syna dosięgnął drzemiącej głowy Jenty. Podniosła powieki, zwróciła wzrok mętny ku wysmukłemu młodzieńcowi, którego delikatna twarz świeciła śród zmroku bielą alabastru i — o dziwy! — małe, mrużące się jej oczy mrużyć się przestały, a z bezbarwnych źrenic wymknęło się światełko radości.
— Eliezer! Chodź tu! — szepnęła.
Młodzieniec zbliżył się i usiadł na krawędzi łóżka.
— Jak ja mogę zasnąć? — szeptały doń żółte, zwiędłe wargi kobiece — kiedy moja głowa taka biedna! Chajka chora i co moment zapłakać może, a jak ona zapłacze głośno, Jankiel obudzi się i w wielką złość wpadnie.
— Śpij, mame! — odszepnął syn. — A ja tu posiedzę i Chajkę kołysać będę...
Żółta, pomarszczona twarz, z wielką, czerwoną różą nad czołem, pochyliła się i spoczęła nie na wysoko usłanych, brudną bielizną okrytych poduszkach, ale na kolanach siedzącego obok młodzieńca.
Eliezer wsparł ramię o krawędź kolebki, czoło złożył na dłoni i dumał. Niekiedy poruszał nogą bieguny kolebki i z cicha nucił.
— Oj! Biedna, biedna moja głowa! — szeptała przez sen drzemiąca na kolanach syna żółta twarz kobieca.
— Biedna głowa twoja, o Izraelu! — w zadumie szeptały różowe usta czuwającego nad kolebką młodzieńca.
*
Kiedy tak działo się w mieszkaniu reb Jankla, mała i zwinna postać ludzka mknęła w ciemnościach przez obszerny podwórzec szkolny ku stojącej przy nim niskiej chatce rabina Izaaka Todrosa i zniknęła za niskimi drzwiami jej, które zamknęły się za nią z głośnym skrzypnięciem.
Skrzypnięciu temu odpowiedział z wnętrza chatki głos męski o czystym, lecz niskim, basowym brzmieniu:
— Czy to ty, Mosze?
— Ja, nassi63! Sługa twój wierny! Nędzny podnóżek stóp twoich! Niech sen twój nawiedzają aniołowie pokoju! Niech każde tchnienie ust twoich wonne będzie i przyjemne tobie, jako oliwa zaprawiona mirrą! A kiedy ty spać będziesz, niech dusza twoja kąpie się z wielką rozkoszą w strumieniu duchów.
Basowy głos wychodzący z wnętrza ciemnej izby znajdującej się za malutką, również czarną sionką zapytał:
— A gdzie ty tak długo był, Mosze?
Człowiek znajdujący się w sionce odpowiedział:
— Ja wieczerzę sobotnią jadł w domostwie Ezofowiczów. U Ezofowiczów święcą sabaty ze wspaniałością wielką i ja do nich na sobotnie wieczerze często chodzę, ażeby duszę swoją w wielkiej wesołości utrzymywać!
— Ty dobrze robisz, Mosze, że w sabat duszę swoją w radości utrzymujesz. A co tam u nich słychać?
— Źle słychać, nassi! Między różami i liliami lęgnie się tam bardzo brzydki robak!
— Jaki to robak?
— Robak taki, co świętą wiarę naszą gryzie i z Izraela zrobić może lud gojów i chazarników!
— A w czyim sercu lęgnie się ten brzydki robak?
— On lęgnie się w sercu Meira Ezofowicza, wnuka bogatego Saula.
— Mosze! Czy ty zobaczył robaka tego własnymi oczami i posłyszał go własnymi uszami? Mów, Mosze! Na mojej głowie leży wielki ciężar wszystkich dusz, co są w tej gminie, i ona o wszystkim wiedzieć powinna.
W sionce panowało przez chwilę milczenie. Człowiek, który tam wśród głębokich ciemności siedział w skurczonej postawie u zamkniętych drzwi świętego rabina, zbierał znać myśli swe i wspomnienia. Po chwili chrapliwym swym i śpiewnie zanoszącym się głosem mówić zaczął:
— Ja na własne oczy widziałem i na własne uszy słyszałem. Meir Ezofowicz nie odprawiał dziś sobotniego Kiduszu z całą familią swoją i przyszedł do domu wtedy, kiedy sabat dawno już był zaczął się. Ja jego zapytałem się, co on robił, a on mnie powiedział, że bronił od wielkich napaści chatę Abla karaima i wnuczki jego, Gołdy...
Umilkł. Basowy głos we wnętrzu zamkniętej izby wymówił:
— On bronił odszczepieńców i naruszył sabat!
— On w święty dzień sabatu duszy swojej w radości nie utrzymuje. Smutny przyszedł i smutny przez całą wieczerzę był. A dlaczego on smutny? Bo dusza jego rwie się do gojów i do ich nauki...
— Niech wyklętą będzie nauka ta! Niech Izrael ucieka od niej i niech nie przebaczy jej Pan! — wymówił za drzwiami głos basowy.
— On mówił, że w świętych księgach Izraela nie ma nic napisanego o En-Sofie ani o sefirotach i że Przedwieczny odszczepieńców prześladować nie każe...
Basowy głos wyrzekł:
— Obrzydliwości leją się z ust młodzieńca tego. W ciało jego przeszła dusza pradziada jego, Hersza Ezofowicza.
— Nassi! — głośniej niż dotąd zawołał Mosze.
Niewyraźne mruknięcie za drzwiami zachęciło go do dalszego mówienia:
— On szukać będzie pisania Michała Ezofowicza Seniora, ja to z oczów jego widział, i on pisanie to znajdzie! A jak on je znajdzie i ludowi głośno przeczyta, zbuntuje się przeciw twoim naukom duch Izraela!
Długie po słowach tych panowało milczenie, aż głos basowy ozwał się znowu:
— Kiedy on pisanie to znajdzie, spocznie na głowie jego ciężka prawica Pana i w proch ją rozsypie... Mosze! A co on po wieczerzy robił?
— On poszedł do domu reb Jankiela i z kantorem Eliezerem długo rozmawiał: ja przechodził tamtędy i przez okno widział.
— Mosze! A kto był tam więcej?
— Byli tam Chaim i Mendel, co oni z Ezofowiczami w pokrewieństwie są, i Ber, zięć Saula...
— A co oni pomiędzy sobą mówili?
— Nassi! Dusza moja weszła w ucho moje, kiedy ja pod ich oknem stał... Oni bardzo narzekali, że ich w wielkiej ciemności trzymają i że prawdziwa wiara Izraela zbrudziła się jak woda, kiedy w nią kto rzuci garść błota... Ale Eliezer mówił, że on na to wielkie skargi przed Pana zanosi śpiewając i płacząc, a Meir mówił, że śpiewać i płakać nie dość, ale trzeba do ludu wielkim głosem krzyknąć i zrobić coś, ażeby on inny był, jak jest...
— Pokolenie jaszczurcze... — mruknął głos z głębi chaty.
— Kto jest pokoleniem jaszczurzym, nassi? — pokornie zapytał Mosze.
Po chwilowym milczeniu odpowiedziano w ciemnościach:
— Ród Ezofowiczów!
Parę miesięcy minęło. Ciepły dzień majowy kończył się wieczorem wonnym i pogodnym.
Niewiele przed zachodem słońca brzegiem wąskiej uliczki, najuboższymi spomiędzy wszystkich domostwami ostawionej, postępowały z wolna dwie istoty. Jedną z nich była koza biała jak śnieg, drugą — dziewczyna wysmukła i chuda. Koza szła naprzód, podskakiwała co chwila, aby uczepić się gałęzi drzew rosnących tu i ówdzie. Wydawała się zwinną, swawolną i szczęśliwą. Idąca za nią dziewczyna poważaną była i zamyśloną. Wiek jej trudno by było określić. Mogła mieć lat trzynaście albo siedemnaście. Jakkolwiek bowiem wysoką była, kształty ciała jej, drobne, suche, z powstrzymanym może rozrostem, wydawały się dziecinnymi. Ale chód jej i wyraz twarzy posiadały powagę i smutek wczesnej dojrzałości. Na pierwszy rzut oka wydawała się brzydką. Nie przyozdabiał ją wcale, wdzięków jej, jeżeli miała jakie, nie uwydatniał strój ubogi, złożony ze spłowiałej perkalikowej sukni, spod której wąskich fałd ukazywały się stopy na wpół tylko okryte obuwiem grubym i płytkim, a której stanik luźny i obwisły krył się u szyi pod kilku sznurami drobnych, w różne kształty połamanych korali. Od czerwoności jedynej tej zbytkownej ozdoby jej stroju żywo odbijała głęboka śniadość okrywająca chude i zapadłe nieco jej policzki; pod gęstymi brwiami wielkie, głęboko osadzone oczy patrzały czarną jak aksamit źrenicą, a nad wąskim, ciemnym czołem wiły się splątanymi kędziory włosy hebanowej czarności.
W całej postaci dziecka tego czy tej kobiety było coś dumnego i dzikiego zarazem. Szła wyprostowana, poważna, zamyślonym wzrokiem śmiało patrząca kędyś w dal — lecz przy każdym żywszym usłyszanym szmerze ludzkich głosów przystawała i przycisnąwszy się do płotu albo ściany spuszczała oczy, nie trwożnie, posępnie raczej i niechętnie, tak jakby wszelkie spotkanie się z ludźmi przykrym jej być musiało. Jedna tylko biała koza nie sprawiała jej obecnością swą żadnej przykrości. Owszem, wiodła ona za nią od chwili do chwili bacznym wejrzeniem, a gdy zwinne stworzenie oddalało się od niej zbytecznie, przywoływała je ku sobie przyciszonymi, krótkimi wykrzyki64. Wzajemnie koza rozumiała ją znać dobrze i wołaniu jej posłuszna wracała ku niej z pytającym jakby beczeniem. U końca ciasnej, biednej uliczki błysnęła świeża, majowa, rosą operlona i słońcem pozłocona zieloność. Była to łączka niewielka, tuż za miasteczkiem leżąca, z jednej strony otoczona gęstym brzozowym gajem, z drugiej otwierająca się na ogromne rozłogi pól, za którymi w głębokiej dali siniał długi pas wielkich borów.
Na widok łączki dziewczyna nie przyśpieszyła jednak kroku, owszem, zwolniła go, a po chwili przywoławszy ku sobie kozę swą i ręką ująwszy jeden z małych jej rożków stanęła. Stanęła i patrzała na ruchliwą scenę, która odbywała się na łączce i od której dolatywał uszu jej gwar zmieszany z dziecięcych śmiechów, krzyków i ze zwierzęcych beczeń. Zrazu scena ta wydawała się tylko tłumnym i chaotycznym migotaniem po zielonym tle stworzeń mlecznej białości i pstrokatych postaci dziecinnych. Po dłuższym dopiero patrzeniu rozeznać można było kilkanaście małych dziewcząt spędzających z pastwiska kilkadziesiąt kóz.
Dziewczęta były swawolne i śpieszyły się do domów. Kozy były uparte i chciały pozostać na łące. Pomiędzy jednymi i drugimi zawiązywały się uporne65 walki, w których zwierzęta odnosiły nad dziećmi najczęstsze zwycięstwa. Wymykały się one z rąk przewodniczek swych i w zwinnych podskokach biegły ku porastającym gdzieniegdzie łąkę krzaczastym leszczynom. Dziewczęta goniły je, a dogoniwszy i pochwyciwszy obu rękami długie pasma szorstkiej ich sierści nie wiedziały, co czynić dalej. Jedne przyzywały na pomoc towarzyszki swe, również jak one zajęte i zakłopotane, inne zabiegały drogę nieposłusznym pupilom i gdy już znajdowały się naprzeciw nich, wyciągały przed siebie oba ramiona obrończym gestem, inne jeszcze topiły obie ręce w kędziorach swych włosów i wydawały rozgłośne krzyki rozpaczy albo upadały na ziemię i tarzając się po miękkiej murawie zanosiły się swawolnymi śmiechy. Krzyki te, śmiechy i wołania połączone z przeciągłym beczeniem kóz pochwytywały powiewy ciepłych wiatrów lecące nad łąką i niosły je pomiędzy posępne uliczki miasteczka, na szerokie, złote błonia, w dalekie głębie gaju. W pozłoconym też powietrzu migotały i przelatywały krzyżując się ze sobą nagie, drobne stopy depczące zieloną trawę, małe głowy okryte włosami wszech odcieni, od czarności hebanu do czerwoności miedzi i bladej żółtości lnu.
Wysmukła, poważna dziewczyna, przebywająca wraz ze swawolną, lecz posłuszną kozą swą ciasną uliczkę ku łące wiodącą, stojąc przypatrywała się ruchliwej i gwarnej scenie wzrokiem obojętnym. Znać było, że nie nęciła ją tam wesołość ani pociągała ciekawość. Jak wprzódy szła, tak teraz stała spokojnie i poważnie. Zdawała się czekać czegoś, zniknięcia może z zielonego kawałka gruntu migocących tam głów i brzmiących krzyków dziecinnych.
Krzyki te zlały się po chwili w jeden chóralny okrzyk. Zwiastował on radość i tryumf powszechny. Po długich walkach, gonitwach i wysileniach kozy opanowanymi na koniec zostały, ani jedna z nich nie pozostała już przy ponętnych im krzakach leszczyny, lecz wszystkie znalazły się w mocy swych przewodniczek, które teraz już w jedną spójną zebrały się gromadkę. Jedne z nich wiodły uparte i do buntu zawsze gotowe stworzenia za krótkie ich różki, ciągnąc je z całej siły za sobą i przechylając głowy ich aż prawie do ziemi, inne obu ramionami objąwszy ich szyje biegły wraz z nimi krokiem podskakującym i śpiesznym, inne jeszcze, najśmielsze i najsilniejsze, dosiadły niskich ich grzbietów i unoszone przez osobliwych wierzchowców tych, ścieśnionymi pięściami
Uwagi (0)