Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖
Rzeczywistość opisana w tej książce należy do przeszłości. Nie ma już podporządkowanych rytmowi religijnego życia żydowskich „sztetl” takich jak powieściowy Szybów, przedstawiony tu nieco karykaturalnie, choć z pewnością bez złych intencji.
Należąca do najwybitniejszych przedstawicieli pozytywizmu pisarka i działaczka społeczna, kierując się naczelną ideą modernizacji, powtarza oświeceniowy jeszcze asymilacyjny projekt „uobywatelnienia” Żydów przez oderwanie ich od „Talmudu”. Powtarzany przez dziesiątki lat pomysł, że karaimizm jest „czystszy” niż judaizm rabiniczny i w związku z tym wszyscy Żydzi powinni go przyjąć, jest analogiczny do postulatu, by w jakimś kraju społeczność tradycyjnie katolicka przeszła masowo na protestantyzm jako oczyszczony z wielowiekowych, „talmudycznych” naleciałości w postaci pism ojców Kościoła czy encyklik i dogmatów papieskich. Cóż, każdy ma swoje przesądy…
Dziś krwawy cień Zagłady przesłonił cały tamten świat. Ale nadal aktualne jest dociekanie jej mrocznych źródeł.
- Autor: Eliza Orzeszkowa
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Meir Ezofowicz - Eliza Orzeszkowa (polska biblioteka cyfrowa TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Eliza Orzeszkowa
— Ty go skarć! — zawołał rabin. — Ja dlatego tu przyszedł, żeby tobie powiedzieć, abyś ty nogę swoją na plecach jego postawił i pychę jego zgiął w lęk. Ty go nie żałuj! bo pobłażanie twoje dla niego będzie wielkim grzechem, którego nie przebaczy tobie Pan. Jeżeli ty sam jego nie skarcisz, ja oprę rękę moją na jego głowie, a wtedy będzie wam wszystkim wielki wstyd, a jemu takie nieszczęście, że on w proch rozsypie się jak nędzny robak!
Na słowa te wymówione groźnym głosem Saul drgnął. Przerozmaite uczucia walczyły wciąż w piersi starca tego: tajemny wstręt do Todrosa i głęboka cześć dla uczoności jego, duma i obawa, rozgniewanie srogie względem wnuka i miłość dla niego. Groźba rabina dotknęła ostatniej struny tej.
— Rabbi! — zawołał. — Przebacz ty mu! To jeszcze dziecko! Jak on ożeni się i interesy prowadzić zacznie, on zrobi się inny! Jak on urodził się, ojciec jego napisał do mnie: „Tate! Jakie imię ty chcesz, aby wnuk twój nosił?”. A ja odpisałem: „Niech imię jego będzie Meir, czyli światłość, aby on przede mną i przed Izraelem całym wielką światłością świecił!”...
Nie mógł mówić dłużej, bo dwie łzy zapłynęły mu źrenicę i staczając się po obwisłych, pomarszczonych policzkach głos mu zatamowały.
Rabin wstał z kanapy, podniósł wskazujący palec w górę i wymówił:
— Ty tylko pamiętaj o rozkazaniach moich! Ja tobie każę, abyś ty stopę swoją na plecach jego postawił, a ty rozkazania mego słuchaj, bo napisane jest, że „uczeni są fundamentem świata”!
Rzekłszy to, posunął się ku drzwiom, u których oczekujący nań rebe Jankiel i Kalman morejne pochwycili go znowu pod oba ramiona, przenieśli przez korytarz i progi i u stóp ganku na ziemi postawili.
I znowu sunęła przez plac w stronę szkolnego podwórza kierując się czarna gromada ludzi, znowu mełamed cofając się przed rabinem skakał, tańczył, w ręce klaskał i krzyczał, i znowu gromada dzieci, postępując za orszakiem w pewnym oddaleniu, naśladowała nauczyciela swego, jak on skacząc, krzycząc, w ręce klaszcząc, niekiedy też padając i rozdzierając powietrze płaczliwymi wrzaski.
A w bawialnej izbie Ezofowiczów stary Saul siedział z twarzą ukrytą w dłoniach, gdy w drzwiach przeciwległych stanęła stara Frejda. Promienie słoneczne wpadające przez okno rozpaliły tęczowe blaski w złocie i brylantach, którymi była okrytą, a ona tocząc dokoła izby przymrużoną swą złotawą źrenicą wymówiła zwykłym swym szeptem głosu pozbawionym:
— Wo ist Meir?
Meir nieobecnym był w domu w czasie odwiedzin rabina. Wcześnie bardzo dom opuściwszy, skierował się on ku najbardziej oddalonym od środkowego placu uliczkom miasteczka. Tu znalazł się śród domostw malutkich, nadzwyczaj ubogich, z których żadne nie miało więcej jak po dwa drobne okienka, przed których progami stały szerokie, cuchnące kałuże, które owiewało dokoła duszące, ciężkie powietrze. Z czarnych kominów domków tych wydobywały się cienkie bardzo nici dymu, zdradzające szczupłością swą szczupłość gotowanej tam strawy; przegniłe i upadające płoty otaczały malutkie podwórka zasypane śmieciem; tu i ówdzie widniały zza nich wąskie zagonki ziemi, porosłe z rzadka mizernym warzywem. Przed niskimi drzwiami kobiety chude, z ciemnymi, zbolałymi twarzami, w szafirowych kaftanach i zrudziałych perukach, prały w baliach szarą, grubą bieliznę; zgarbione i zgrzybiałe niewiasty, siedząc na wąskich ławkach, robiły pończochy z błękitnej lub czarnej wełny; dziewczęta młode, ale opalone, w brudnej odzieży i z roztarganymi włosami, doiły chude kozy.
Była to dzielnica miasteczka zamieszkiwana przez najniższą warstwę ludności szybowskiej, przybytek ubóstwa, nędzy nawet, brudu i chorób.
Przy środkowym placu stojące domostwa Ezofowiczów, Kalmanów, Witebskich i Kamionkerów pałacami rozkoszy wydawać się mogły wobec siedlisk tych ludzkich, których sam zewnętrzny widok przywodził na myśl wyobrażenie ziemskiego czyśćca.
Nie dziw. Tam, przy placu, mieszkali kupcy i uczeni, arystokracja zatem wszelkiej izraelskiej gminy, tu gnieździła się rzemieślnicza i wyrobnicza ludność, gmin zarabiający na życie pracą rąk, nie głowy, a spośród którego nikt prawie wywieść się nie mógł z żadnej starożytnej rodziny ani pochlubić się posiadaniem w swym rodzie — bogacza lub uczonego.
Jakkolwiek wczesny to był jeszcze poranek, wszędzie tu już rozpoczętą była praca codzienna. Zza mętnych szybek drobnych okienek widać było podnoszące się wciąż i opadające, rękawami koszul okryte ramiona krawców i szewców. Za cienkimi ścianami dzwoniły narzędzia blacharzy i stukały młoty kowalów78, z chaty fabrykanta świec łojowych wydobywały się nieznośne, tłuszczem przejęte wyziewy. Niektórzy z mieszkańców, korzystając z kilku promieni wschodzącego słońca, które zaglądały na ich uliczkę, pootwierali okienka swe, a przechodzień mógł ujrzeć przez nie izby malutkie, z czarnymi ścianami, natłoczone ludnością, która ruszając się na podobieństwo mrówek, dotykała niemal głowami czarnych belek sufitów. Wychodził też przez okienka te gwar złożony z modlących się głosów męskich, z wrzaskliwych kłótni kobiecych i wrzaskliwszych jeszcze dziecinnych płaczów. Wszakże malutkie tylko dzieci rozdzierały krzykami swymi duszne powietrze czarnych i natłoczonych izdebek, starsze zaś wielką gromadą wyległy na ulicę, odbywały śród niej krzykliwe gonitwy lub z zatopionymi w gęstych kędziorach rękami tarzały się po piaszczystym jej gruncie. Podrastający chłopcy, nie w krótkich spencerkach już pozbawionych rękawów, jak dzieci młodsze, ale w szarej, długiej odzieży, stali przed progami chatek, o ściany ich wsparci, bladzi, mizerni, osowiali, z pootwieranymi szeroko ustami, jakby dochodzące ku nim rzadkie promienie słoneczne i powiewy świeże wciągać pragnęli do wyziębłych i chorych swych piersi.
Ku jednemu z wyrostków takich u ścian domów stojących zbliżył się Meir.
— Nu! Lejbele — rzekł. — Ja przyszedł, żeby ciebie zobaczyć! Czy ty zawsze taki chory jesteś i tak jak sowa na świat oczy wytrzeszczasz?
Widać było, że Lejbele był chory i wzrokiem osowiałym na świat patrzał, bo z rękami wsuniętymi w rękawy ubogiej odzieży do piersi przyciśnionymi79 drżał on z zimna, choć ranek był ciepły, a na przemówienie Meira nie odpowiedział ani słowa, tylko usta szerzej roztworzył i oczy swe o wielkich, czarnych, martwych źrenicach bezmyślnie w twarz mówiącego wlepił.
Meir położył dłoń na jego głowie.
— Czy byłeś wczoraj w chederze? — zapytał.
Chłopiec bardziej jeszcze trząść się zaczął, ale ochrypłym głosem odpowiedział:
— Aha!
Oznaczało to twierdzenie.
— I znowu cię tam bili?
Łzy napełniły martwe oczy dziecka, wciąż ku twarzy wysokiego młodzieńca wzniesione.
— Bili! — wymówił.
Pierś jego załkała pod cisnącymi ją i w rękaw schowanymi rękami.
— A śniadanie ty jadłeś?
Dziecko przecząco wstrząsnęło głową.
Meir zdjął z pobliskiego ubogiego stragana wielką chałę (bułkę), za którą rzucił straganiarce miedziany pieniądz, i dał ją dziecku. Lejbele pochwycił chałę w obie dłonie i chciwie pożerać zaczął, lecz w tejże chwili wyskoczył z chatki wysoki, chudy, giętki człowiek, z gęstym, czarnym zarostem, z bladą, stroskaną twarzą, i rzucił się ku Meirowi. Pochwycił naprzód rękę jego i do ust ją podniósł, a potem wyrzuty czynić mu zaczął.
— Morejne! — zawołał — na co ty jemu chałę dałeś? Ty odwrócić od niego powinieneś twarz swoją! To takie głupie, paskudne dziecko! uczyć się nie chce i mnie wstyd robi! Mełamed, niech sto lat żyje, męczy się bardzo, żeby jemu głowę oświecić, ale to taka głowa, co nic nie rozumie! Mełamed jego bije i ja jego biję, żeby nauka do głowy jemu lazła, a co to jemu pomaga? Nic nie pomaga! On alejdyk gejer (próżniak) jest, osioł, paskudztwo!
Meir patrzał na chłopca pożerającego wciąż bułkę.
— Szmulu! — rzekł. — On nie jest próżniak ani osioł, ale on chory!
Szmul wzgardliwie rzucił ręką.
— Jaki on chory? — krzyknął. — On chorować zaczął wtedy, jak jego do nauki popędzili! Wprzód był on zdrów, wesoły i rozumny! Ach! Jakie to było piękne i rozumne dziecko! Czy ja mógł spodziewać się takiego nieszczęścia, co z nim teraz zrobiło się!
Meir wciąż gładził dłonią roztargane włosy bladego dziecka z idiotycznym wzrokiem.
Wysoki, cienki Szmul pochylił się znowu i pocałował go w rękę.
— Morejne! — rzekł. — Ty bardzo dobry jesteś, kiedy litujesz się nad tym głupim dzieckiem!
— Na co ty mię, Szmulu, morejne nazywasz? — zaczął Meir.
Przerwał mu Szmul pośpiesznie:
— Ojcowie ojców twoich byli morejnami, zejde twój i stryjowie twoi morejnami są i ty, Meir, prędko morejnem będziesz!
Meir ze szczególnym jakimś uśmiechem głową wstrząsnął.
— Ja, Szmulu, nigdy morejnem nie będę! — rzekł. — Mnie tego honoru nie zrobią i ja... jego nie chcę!
Zastanowił się Szmul i pomyślał. Potem nachylił się do ucha młodzieńca i cicho szepnął:
— Ja słyszał! Ty, Meir, z wielkim rabinem naszym i kahalnymi zgody nie trzymasz!
Meir spojrzał dokoła, jakby całą tę nędzę, której obrazy go otaczały, wzrokiem objąć pragnął.
— Jacy wy biedni! — wymówił, nie dając Szmulowi bezpośredniej odpowiedzi.
Słowa te dotknęły znać bardzo drażliwej struny serca i życia Szmula, bo aż zatrzęsły mu się ręce i zaiskrzyły oczy.
— Aj! Jacy my biedni! — zajęczał. — Ale najbiedniejszy z wszystkich, co na tej uliczce mieszkają, jest chajet (krawiec) Szmul! Starą, ślepą matkę i żonę, i ośmioro dzieci utrzymać trzeba. A z czego ja ich utrzymywać będę? U mnie majątku żadnego nie ma prócz dwóch tych rąk, które dzień i noc szyją, jeżeli tylko jest co szyć...
Mówiąc to wyciągał i pokazywał Meirowi dwie ręce swoje, istne ręce nędzarza; ciemne, brudne, chude, igłą wskroś nakłute, bliznami od nożyc pokryte, a drżące teraz od żalu...
— Morejne! — mówił coraz ciszej i coraz bliżej pochylając się nad uchem słuchacza swego. — Nam ciężko żyć, bardzo ciężko... wszystko u nas drogo kosztuje, a co nam płacić trzeba, gwałt! Urzędnicy cesarscy podatki od nas biorą, od koszernego mięsa pudełkowe my płacim i od świec tych, co je w szabasy palim, płacim, i bractwu pogrzebowemu płacim, i na urzędników kahalnych płacim, i na co my nie płacim? Aj waj! Z tych domków naszych biednych rzeki pieniędzy płyną... A skąd my je bierzem? Z potu naszego my bierzem je, z krwi naszej i z wnętrzności naszych dzieci, co z głodu wysychają! Ty mnie pytałeś się niedawno, morejne, dlaczego u mnie w chacie tak brudno i tyle śmiecia. A jak w niej nie ma być brudno, kiedy nas jedenaścioro w jednej małej izbie mieszka, a w sionce stoją dwie kozy, co nas mlekiem swoim żywią? Ty mię pytałeś się, morejne, dlaczego moja żona taka chuda i stara, choć lat jej jeszcze niewiele, i dlaczego moje dzieci tak ciągle chorują. Morejne! Koszerne mięso u nas bardzo drogie i my jego nigdy nie jemy... chleb jemy z cebulą i kozie mleko pijem... Na szabas wtedy tylko u nas ryba była, kiedy ty, morejne, zaszedł do nas i srebrny pieniądz nam dał! My biedni... bardzo biedni na całej tej uliczce, ale najbiedniejszy ze wszystkich jest chajet Szmul ze swoją matką ślepą, ze swoją żoną bardzo chudą i ze swymi ośmioma dziećmi...
Żałośnie wstrząsnął głowę chajet Szmul i patrzał w twarz Meira swymi czarnymi oczami, w których malowało się osłupiałe jakby nad własną nędzą zdziwienie. Meir z dłonią złożoną wciąż na głowie bladego dziecka dogryzającego ogromnej bułki słuchał z uwagą mowy nędzarza. Usta jego ułożyły się w zarys litości, ale ściągnięte brwi i spuszczone powieki nadawały twarzy jego wyraz gniewnej zadumy.
— Szmulu — rzekł z cicha — a dlaczego ty tak często roboty nie masz?
Szmul zmieszał się widocznie i podniósłszy rękę ku głowie, przekrzywił jarmułę przykrywającą czarne, splątane jego włosy.
— Ja tobie powiem — ciągnął z cicha Meir — tobie roboty nie dają dlatego, że ty od tych materii, z których suknie każą ci szyć, duże kawałki odkrajasz i sobie ich bierzesz.
Szmul obu już rękami chwycił za jarmułkę.
— Oj! Biedna moja głowa! — jęknął. — Morejne! Co ty na mnie powiedziałeś! Usta twoje bardzo brzydką rzecz na mnie powiedziały!
— Rafał, stryj mój, Ber i żony ich przestali tobie dawać robotę, bo ty im materii dużo odcinał i sobie brał — ze smutkiem bardziej niż z surowością rzekł Meir.
Szmul podskoczył, schylił się ku ziemi, potem znów podskoczył i zawołał:
— Nu, prawda! Morejne! Ja otworzę serce moje przed tobą! Ja kawałki materii odcinał i sobie brał... A dlaczego ja to robił? Bo moje dzieci były gołe! Ja je nimi okrywał! I jak moja ślepa matka chora leżała, ja je sprzedał i mięsa kawałek dla niej kupił... Morejne! Niech twoje oko ze złością na mnie nie patrzy! Żebym ja był taki bogaty jak reb Jankiel i morejne Kalman, żebym ja tyle pieniędzy miał, ile oni ich biorą dla siebie z pracy naszych rąk i z potu naszego czoła, ja bym nie kradł.
— A na co reb Jankiel i morejne Kalman biorą dla siebie wasze pieniądze? — z zamyśleniem zaczął Meir i chciał dalej mówić, ale Szmul wyprostował się i przerwał mu nagle:
— Nu, oni mają prawo! Oni są nad nami starsi! Co oni zrobią, to święte! Kto ich słucha, ten jakby samego Pana Boga słuchał!
Smutnie jakoś uśmiechnął się Meir i sięgnął ręką do kieszeni. Szmul ścigał ruch ten jego wzrokiem, który roziskrzył się nagle. Błyszczała w nim chciwość.
Meir położył na otwartym oknie nędznej chatki parę srebrnych monet; Szmul rzucił się ku niemu i rękę jego całował.
— Ty dobry jesteś, morejne! Ty zawsze wszystkim biednym ludziom pomagasz! Ty i nad moim głupim dzieckiem litość masz!
Ochłonąwszy nieco z uniesienia wdzięczności, wyprostował się i począł Meirowi na ucho szeptać:
— Morejne! Ty dobry jesteś i wielkiego bogacza wnuk, a ja biedny, głupi chajet! Ale ty jesteś jak miód na moich ustach i ja przed tobą całe serce moje otworzyć muszę. Ty źle robisz, że z wielkim rabinem naszym i kahalnymi zgody nie trzymasz! Nasz rabin, to taki wielki rabin, że drugiego takiego na całym świecie nie
Uwagi (0)