Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Wymykał się ztąd tylko na łowy, które lubił wielce, albo do daléj mieszkających ziemian jak Petrek, w Krakowskiem z nikim przestawać niechcąc.
Gospodarstwo się wiodło u Zaprzańca osobliwe, bo on sam wiele świata i ziem widział, wiele się rzeczy napatrzył, siła miał doświadczenia i rozumu, a z prostymi ludźmi najwięcéj przestawał, prawiąc że z niemi się czuł bezpieczniejszym. Lud téż wszelki na okół bardzo go miłował, jak do wodza i obrońcy swojego szedł, we wszystkich potrzebach i dolegliwościach. — Na zawołanie jego nie było biednego człeka, któryby nie biegł wnet, rzuciwszy wszystko, i możni bracia a ich druhowie musieli się go obawiać. —
Gdy na zamek weszli zastali Zaprzańca z żoną siedzącego na ławie u drzwi téj szopy, która dworzec ich stanowiła. Żona przy nim wyglądała gdyby córka, bo była młodą i hożą, dwoje dzieci bawiło się przy nich w jednych koszulinach, boso między kamieniami i krzakami biegając.
Ogromne psy, wśród których dzieci bezkarnie się zwijały, zoczywszy obcych, rzuciły się na nich całą czeredą i gdyby ich nieodwołano i nieosmagano, jak dzikim, drapieżnym zwierzętom, trudnoby się im obronić było.
Żona odziana była jak prosta wieśniaczka, ale w cienką bieliznę, bursztyny i korale, namitkę białą miała na głowie i fartuch przypasany, jak do roboty. Wstała silna niewiasta i popatrzywszy trochę, wnet się skryła do wnętrza, zostawując męża z gośćmi samego.
Petrek przodem szedł witać, którego, równie jak Jaksę, poznawszy zaraz gospodarz, rękami otwartemi przyjmował.
— Bądźcież mi pozdrowieni, wy coście się skały méj nie ulękli! zawołał.
Poczęła się tak rozmowa w podwórzu zaraz i zaprowadziła ich do wnętrza. Dwór wewnątrz na kilkoro części był podzielony, w lewo do swoich izb powiódł gości Zaprzaniec. Izby nizkie były, okopcone, a niepozorne, z ławy kamiennemi i ogniskami wpośrodku. Sprzętu w nich widać było mało i prosty, przybory do łowów, rybołostwa i jazdy. Dopiero w osobnéj komorze, którą Żegota swoją nazywał, mieli się czemu przypatrzéć... I ta nie była wytworną, ale tu zgromadził gospodarz owoce swoich długich wędrówek po świecie, odzieże osobliwe, tarcze, miecze, noże, łuki saraceńskie, normandskie, gallijskie, włoskie, greckie i na dalekim używane wschodzie. — Misternie wyrabiana stal ze złoceniami, rogi różnych zwierząt osobliwe, skóry i futra nieznanych bestyi, pióra ptaków jak gdyby malowane, opończe z tkanin ciężkich, wszystko to okrywało ściany i zwracało oko, tak że się tych bogactw napatrzyć nie było można. A miał na każde zapytanie o te łupy odpowiedź gotową Zaprzaniec, jak i gdzie ich dostał i czém je opłacił.
Więc Petrek szczególniéj, który choć sam się w zbytkach nie kochał dla siebie, ale wszelkiéj rzeczy ciekawy był, nie mógł się nasycić oglądaniem skarbca tego.
Szczęściem dla Zaprzańca, gdy do kraju przybywał a w ręce braci popadł, wszystkie te zdobycze jeszcze w miejscu bezpieczném złożone były.
Nagadawszy się o dalekich podróżach Zaprzańca, który w małém kole, rad o nich rozpowiadał i ożywiał się staremi wspomnieniami; mowa się zwróciła na teraźniejsze czasy. A że Petrek nie taił iż z Krakowa od księcia powracał, Żegota go zapytał coby wiózł z sobą, nadzieję pokoju czy groźbę wojny?
— Wojny! wojny! — odparł Petrek wzdychając, — a wojnie téj kądziel zamiast buławy będzie hetmanić — książe pono nie bardzo jéj chce, ale Cesarska siostrzyca gwałtu pragnie zdobyć sobie koronę. Cała nadzieja nasza że gdy się od kądzieli pakuły zapala, rychło spłoną. —
— Mylisz się, miły bracie — odparł Żegota, najupartsza to wojna gdy w niéj niewiasty żołnierzami. Za podwiką idą szalejąc mężowie, a gdy sami nie poczynali nie będą téż wiedzieć kiedy kończyć. Niewiasta zaś nieubłaganą jest i nienasyconą.
Na krakowskim zamku kipiało i gotowało się teraz, jak w kotle na ognisku, a co tam przysposabiano nie było dla nikogo tajném, bo o tém trąbiono na cztery strony świata.
Wyjeżdżały ztąd ciągle poselstwa i przychodziły posły z dalekich krajów. Jednego dnia jechali z Rusi w kożuchach sobolowych bojarowie, z kołpakami wysokiemi na głowach, drugiego rycerze zbrojni, zakuci w stal przybywali od Cesarza, którego nieustannie o posiłki i poparcie błagała siostra przyrodnia.
Jednych tylko niewidać było ziemian i starszyzny własnéj, ani pasterzy i duchownych, którzy od niejakiego czasu widocznie stronili od książęcego dworu. Nawet ci których powoływano nie radzi się stawili.
Z książąt braci Władysławowéj, przyrodnich, osadzonych przez ojca na dzielnicach w Sandomierzu, Płocku, Poznaniu, zdawna się tu żaden nie zjawił, wiedzieli bowiem, iż tu im bezpiecznie nie było. Z każdym dniem rosła trwoga ogólna, gdyż wybuch który gotowała ks. Agnieszka zdawał się przybliżać i co chwila się wystąpienia jawnego ks. Władysława spodziewano.
Obojętném i zastygłém na pozór okiem patrzał na to sam książe, nie opierając się, niewiele mieszając, chyba aby spełnić żony rozkazy, bo się im oprzéć nie umiał.
Ale bywały na niego chwile odmienne, w których zdawał się brać do serca sprawę całą, ożywiał, mówił o niéj gorąco. Trwało to jednak krótko i potém znowu w odrętwienie swe wpadał, lub nawet próbował opierać. — Trudno go było zbadać co w duszy nosił, gdyż na przemiany chwytał przeciwne przekonania i zarówno prędko je rzucał. Dla świętego spokoju w domu, dawał zresztą żonie czynić co chciała.
Po odjeździe tak szybkim Palatyna Petrka, gdy się wszyscy spodziewali przytrzymawszy go dłużéj, wymódz coś na nim groźbą lub łaską i pociągnąć z sobą; Dobek jako oznakę buntu, począł postępowanie jego wystawiać. —
Nazajutrz po odjeździe jął księciu przy Agnieszce dowodzić, iż Petrek jeden wszystkiemu winien był, że on innych do oporu miał pobudzać, on głową i sprawcą spisków był, czyniąc się ostatniéj woli króla Krzywousta stróżem i wykonawcą.
Książe słuchał cierpliwie, ale nie dał po sobie poznać co myślał. Chwilami potakiwał, to głową potrzęsał milczący.
Agnieszka dopomagała w tém ulubieńcowi, aby Petrka zohydzić i obwinić. —
Przez dni kilka nic słychać nie było tylko te nawoływania przeciw Petrkowi i namowy do pozbycia się go co najrychlejszego. Książe Władysław milczał ciągle. Dano mu w ostatku pokój, widząc że ani przeczy ni zezwala. Dobek sam z księżną gotował się wystąpić przeciwko młodszéj braci. Ruś i Połowce mieli już być w drodze, obiecywano ich codzień.
Upłynęło tak dni kilkanaście, jesień coraz chłodniejsza nadchodziła, liście zmrożone opadały z drzew, wiatr zawiewał z północy, książe Władysław, który łowy lubił wielce, może dla tego że wyjechawszy na nie głowę miał spokojną, wybierał się z całém myślistwem swém w lasy. Dobek zawiadomiony o tém, gdy już wszystko było pogotowiu, wpadł do księcia.
— Miłościwy panie, zawołał żywo, gdzie tu czas do łowów. Tu nie o łowach myśleć trzeba! Z domu się wam nie godzi oddalać. Każcie ludziom przygotowania te odwołać. — Nie możecie jechać! Władysław spojrzał nań namarszczywszy się.
— Wczoraj mi moi ludzie przynieśli wiadomość, dodał Dobek, że Petrek ziemian zwołuje i biskupów, że ich tu nasyła na was, aby oni się pokoju i bezpieczeństwa dla młodych książąt domagali. Ponabechtywał co najznaczniejszych żupanów, wojewodów, duchownych, nie z jednéj ale z wszystkich dzielnic. — Tylko co ich nie widać. — Wasza Miłość musisz sam tu być gdy przybędą, przyjąć ich i dać surową odprawę, jak należy.
Tych wyrazów domawiał Marszałek, gdy weszła księżna prowadząc dwu synaczków swych, a najmłodszego niosąc na rękach. Dzieci swe książę miłował bardzo, na widok ich rozjaśniło mu się lice. Ale nie dla zabawienia go niemi prowadziła je tu księżna, chciała z pomocą ich, widokiem potomstwa męża do śmielszego wystąpienia pobudzić.
— Dobek mówił co się gotuje na nas! krzyknęła głośno — kraj cały przeciwko nam podnoszą. Im bez silnéj ręki pańskiéj, z temi dzieciuchami lepiéj, robią, co chcą! Ale ta samowola ustać powinna. Patrz na dzieci twe! o los ich idzie! — wyżeną nas z niemi, one kawałka ziemi mieć nie będą! Stańże jako mąż, jak król! stań przy swém prawie!
Gdy to mówiła książe się z synkami bawił, głaszcząc ich po główkach. Starszy go za mieczyk chwytał, młodszy za suknię ciągnął, ten który u księżnéj na rękach był dłonie ku niemu rozpościerał śmiejąc się. —
Władysław uradowany niemi zdało się że niesłyszał nawet co doń mówiono. Agnieszka oburzona ramionami ruszała.
— Słuchajże przecie! słuchaj! wołała coraz głośniéj, przyprowadziłam ci dzieci nie żebyś je bawił, ale byś miał litość nad niemi. —
Książe podniósł głowę wreście. —
— Cóż chcesz! co więcéj mam czynić jeszcze?
— Odprawić buntownicze poselstwo jak należy...
Księciu coś błysnęło w oczach, i rzekł żywo.
— Odprawię! — zrobię co trzeba! Zdawał się rozgrzany i pewniejszy siebie...
— Wszystko się gotuje jak było postanowiono; Ruś zjednana, zamki w stanie obrony, ludzie się ściągają, wojnę wypowiem jeśli się nie poddadzą. No cóż więcéj! cóż może być więcéj!
— Myślisz że się strwożeni poddadzą! przerwała Agnieszka. Choćby się nawet ukorzyli na dzielnicach ich zostawić nie można. Co dziś zażegnamy jutro się wznowi, trzeba raz skończyć! Musisz być sam!
Władysław potakiwał głową, Dobek stojący z boku, chwycił zręczność aby znów na Petrka podżegnąć. —
— Oniby się odrazu poddali i ustąpili dawno — zawołał, gdyby nie Palatyn Petrek, pierwszy zdrajca, pierwszy wódz do wszystkich buntów. Póki on żyw, nasz pan bezpiecznym nie jest. Tu on króluje a nie książe.
Agnieszka potakiwać zaczęła. —
— Łotr! zbój! przeniewierca. — Zgładzić go trzeba, nie dać żyć temu staremu psu aby nie kąsał.
Władysław dwuznacznie głową potrząsł.
— He! he! rzekł — pies! Skoro pies ma za sobą całą łaję, jak mówicie, toć go zgładzić niebezpieczna, bo się na nas psiarnia mścić będzie wszystka.
— E! damy my radę psiarni, byle tego co ją prowadzi niestało! dodał Dobek.
Na tém się rozmowa przerwała, bo dzieci poczęły wołać do matki aby do izby z niemi wracała, poszedł niosąc jednego Dobek. Książe Władysław popatrzał za niemi i z westchnieniem ciężkiém na ławę się rzucił.
Walkę z sobą odbywał — bezsilnym się czując. Myśliwstwo zapowiedziane odłożone zostało. Trzeciego czy czwartego dnia oznajmiono na zamku że poczty ziemian zewsząd płynęły do Krakowa.
Niczém to było jeszcze, choć Palatyna Wszebora i Ciołków, Biskupa Janika i poczty Korabiów, Łodziów, Dolewów, Grzymałów, Cholewów zapowiedziano, — gdy w ostatku dał ktoś znać że i sam ks. Jakób ze Znina Gnieźnieński pasterz najwyższy, przybywał także.
Ten dzierżył w ręku władzę Rzymu i siłę jego, za nim posłuszni szli pasterze wszyscy, na jego powołanie i ziemianie musieli się tam zwracać kędy wskazał!
Wściekły gniew opanował księżnę, gdy się o tém dowiedziała, a Dobek począł znów swą piosnkę, że i to nie czyją było sprawą tylko Petrka.
Powaga Arcybiskupa niemal przewyższała książęcą. On stał nad wszystkiemi ziemiami państwa Krzywoustowego, gdziekolwiek był, pierwsze należało mu miejsce, przeciw niemu nikt się porywać nie śmiał.
Trwoga padła na zamek, księżna z gniewu we łzach chodziła.
Przez cały dzień jeden wyglądano poselstwa napróżno, na podzamczu stały tłumy, rozbijano namioty, ale oczekiwano jeszcze na resztę panów, którzy ciągle się zbierali. Na Zamek nie posyłał nikt. Widać było z wałów pozatykane znaki różne, rozbite obozy, kręcące się tłumy czeladzi, ruch na przedmieściach i w mieście nadzwyczajny, a do księcia nikt się nie zjawiał. — Dobek posłał na zwiady, przyniesiono mu wieść, że na znaczniejszych żupanów naczekiwano jeszcze.
Na Zamku tymczasem przysposabiano przyjęcie wspaniałe, nie aby nakarmić i napoić gości, lecz by ich majestatem pańskim olśnić. —
Co było załogi na Zamku otrzymało szaty, broń, dowódzcy i wszyscy urzędnicy dworscy stali pogotowiu. Niemieckim trybem książęcych dworów postrojona służba, miała okazywać wielkość pańską i siłę. — A że pod czas i ruscy posłowie na Zamku przebywali i tych w nowe kożuchy i szaty poprzyoblekano, aby się i niemi pochwalić. — Lud to był, choć nie bardzo gładkiego lica, ale srogiego wyrazu i groźnéj postawy, dziwnie wyglądający w szatach dostatnich, obok smukłych niemiaszków, prawie po niewieściemu postrojonych. Czekano.
Następnego dnia, przy dźwięku dzwonów kościelnych, ruszył się z biskupiego dworca Pasterz Pasterzy, Arcybiskup Gnieźnieński na koniu siwym jadąc, cały w purpurze i kapeluszu szkarłatnym... Przed nim jadący klecha w komży niósł ogromny krzyż srebrny. — Jechali dwaj Biskupi u boku jego, daléj Archidyakoni i Prałaci w szatach i czapkach obrzędowych. —
Za niemi dopiero następowała starszyzna świecka, Palatynowie każdy z drużyną i ludźmi zbrojnemi, miecznikami i tarcznikami swemi, Wojewodowie mniejsi z dzielnic różnych, naostatek Żupanowie i ziemianie wedle zawołania gromadami.
Cały dziedziniec zamkowy zapłynął tym ludem, a po bokach straże książęce stały szeregami dokoła.
Władysław gotował się na przyjęcie posłów w izbie wielkiéj, gdzie i sama księżna chciała koniecznie siedzenie mieć przy mężu, choćby trzecie, bo pierwsze obok niego należało z prawa Arcybiskupowi, na równi z panującym zasiadającemu. Przed nim niewiasta, choćby się jak Agnieszka chlubiła że siostrą Cesarską była, ustępować musiała.
Wiódł przodem idącego Arcybiskupa, marszałek pochylony pokornie, choć zły w duszy. —
Ksiądz Jakób ze Znina, który w istocie potężniejszym tu był bez wojsk niż książe Władysław z pułkami i sprzymierzeńcami swemi, późnych lat był mężem, już widocznie nawykłym do rozkazywania a tak godność swą poważnie niosącym, jakby się do niéj narodził. Silny, mężny, patrzał z wysoka, spokojnie na tłumy uginające się pod jego błogosławieństwem.
Na ramionach jego spoczywała potęga naówczas najsilniejsza jeszcze, choć się z pod niéj Cesarze wyłamywali, — Rzym stojący po nad korony i państwa, mający w ręku piorun klątwy i wyłączenia
Uwagi (0)