Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Książę zapalił się straszliwie, krzyczał na psy, przeklinał pustynię, sam siebie, konia smagał, a cudem głowy nie rozbił o gałęzie, konia o pnie nie rozdarł. Sam już nie wiedział kędy go Chwat niósł, ani co się z nim działo...
W jelenia zrazu tylko patrzał, ale ten coraz pomykał daléj, daléj, aż ze psy zniknął im z oczu. —
Władysław, zapominając się, klął straszliwie, psów gony ledwie już słychać było, — jelenia ani ujrzeć — Petrek nie odstępywał pana. —
Zapędzali się tak coraz daléj w puszczę, zbaczając to w prawo, to w lewo, przez błota, zarośle i gęstwiny. Sami już nie wiedzieli gdzie byli, a książę się hamować nie dawał, prąc naprzód tak długo, aż wreście zmierzchać zaczęło.
Ani ludzi ni koni, ni psów, i zwierza nie było ni widu ni słychu. — Władysław rwał się naprzód, Petrek gonił za nim. —
Wreście i koń pod księciem, na lodowisku ślizkiém upadł, porwał się wnet, padł raz drugi, i już powstać nie mógł zdyszany. Petrek ze swojego zeskoczywszy, nadbiegł i Władysława z siedzenia pochwycił. —
Obejrzeli się dopiero że sami jedni byli, a noc nadchodziła.
Gniewny pan trąbkę zawieszoną na sznurze wziął do ust i począł nią gwałtownie przywoływać ludzi. Głos trąbki głucho się jakoś rozchodził i jakby w śniegach utopiony brzmiał słabo. Rogu grania las nie chciał powtarzać — nikt téż nie odpowiadał na nie.
— Miłościwy panie, odezwał się Petrek — konie zdajcie na mnie, mam przy sobie toporek zawsze, ognia jest czém naniecić, tu pod dąb na wzgórze pójdziemy, aliści doczekamy się ludzi. Od czasu do czasu nawoływać będę.
Książę zbity był bardzo i zmęczony, nie rzekł już nic, na wszystko się godził.
Petrek wszędzie i zawsze umiał sobie dawać rady; na jedną rękę cugle koni zarzucił, drugą księciu podał, aby się sparł na niéj, i wywiódł go ze ślizgawicy pod dąb na wzgórze. —
Tu wnet ze swego konia kobierczyk jeden zdjął i na ziemi go rozesłał, konie powiązał i ustawił, sam, za toporek od pasa wziąwszy, począł gałęzie suche obcinać, chrust zbierać, suche liście odgrzebywać z pod śniegu.
— Miłościwy panie, mówił do nachmurzonego księcia wesoło, dobrze człeku i biedy czasem zaznać, bo potém wie jak sobie w biedzie rady dać. Oto ja co ubogim byłem, dziś się bez sługi obchodzę, bo sam sobie posłużyć umiem. —
Książę leżał na kobiercu i patrzał tylko, a już mu był ów gniew na jelenia i psy przeszedł — i poczynał się uśmiechać. W puszczy mu tak samemu z Petrkiem, pod gołém niebem, na ziemi jeszcze ochotniéj było niż na zamku z mnogą czeladzią.
Mrok zimowy spadał jak gęsta zasłona na lasy, niebo coraz ciemniało, drzewa zdawały bielsze coraz. Petrek już był i ognia dobył, huby i siarczystéj onuczki, już przysiadłszy na ziemi zgarnął liść, drobne gałązki, susz i płomyk rozdmuchał. Dobywał się jasny ogienek wesoło, jakby go kto z więzienia na świat uwolnił, skakał żółtemi języczkami do góry, zwijał się kapryśnie na prawo i lewo, a pod nim dymek płynął wstęgami sinemi i buremi, aż się robiło raźno w duszy. — Wpośród szarych już mroków poczęły się białe gałązki złocić, sosny rumienić. — Ciepło od ogniska rozchodziło się do koła...
Na tém nie dosyć, Petrek z toporkiem poszedł po gałęzie jodłowe, obciął ich kilka, zwlókł na kupę, parę kołków okrzesanych ze ściętych sosenek wbił w ziemię, na nich jak oponę jedlinę porozwieszał i szałas zbudował u którego wnijścia ogień się coraz lepszy palił. Wprzódy nawet i z wiatrem porachował się tak, ażeby gryzący dym precz na łąkę odganiał.
— Miłościwy panie, rzekł, teraz kobierczyk pod szałas zaciągnę, legnijcie sobie wygodnie a spoczywajcie.
— Dobry z was towarzysz — odrzekł książę — na Boga, doskonały! Jeżeli nasza dwornia nie przybędzie, bodajby się i wasza torba jeszcze nie zdała...
— Byle się w niéj co znalazło! zawołał Petrek wesoło — bo pospiesznośmy wyjeżdżali, nie wiem czy do niéj co włożyć pamiętali. — Zawsze jednak coś się tam znajdzie — dodał z uśmiechem — bo próżna ona nigdy nie jest.
— Rogi się coś na wołanie nasze nie odzywają, bodaj tak nocy nie przyszło przepędzić. — Dla mnie to niczém, miłościwy panie, bom ja nawykł i na śniegu leżeć i na deszczu spać i na zimnie a skwarze czy odpoczywać czy pracować; ale — Wam!!
— A jam téż, choć królewski syn, przecie myśliwy — odezwał się książę, bywałem i ja w różnych sprawach, a nie smakowało mi nigdy nic jako chłopski chléb o głodzie i polewka z mąki w chacie na łowach. W lesie człek dobréj myśli zniesie wszystko, więcéj niżeli doma na wezgłowiach.
Zwlókł się mówiąc to książę z kobierca pod szałas, Petrek ognia podsycił, buchnął płomień do góry, książę się na nowo ułożył wygodnie i na łokciu oparłszy, począł.
— Petrek! na łowach wy mi druhem jesteście? hę? a czemuście to mi gdzieindziéj wrogiem?
— Ja? ja? odparł Petrek — ale ja nigdy i nigdzie wrogiem miłości waszéj nie byłem i nie jestem!
— A przecz że ty mi stajesz na drodze?
— Do czego? gdzie? miłościwy panie?
— A do panowania i korony — zawołał Władysław.
Petrek zmilczał trochę.
— Miłościwy Książe — odezwał się głosem poważnym — póki ja będę żyw nie wyjdzie mi z pamięci ów dzień i godzina, które i dla miłości waszéj, pewnie pamiętne bardzo być muszą. Pomnicie, książę, ów smutny dzień jesieni (28 Października) gdyśmy to oba razem stali u tego łoża na którém król mój, pan mój, ojciec mój, a wasz téż rodzic konał otoczony biskupy, wśród modlitw naszych i jęków. Nie wyszła wam z pamięci ta twarz boleściwa wielkiego rycerza, co życie całe przewojował, a miał więcéj blizn niż lat — gdy na tę którą wdową miał zostawić patrzał, na maluchnego swojego Kaźmierza, dla którego ziemi nie stało, na ledwo dorastających książąt bracię waszą, Henryka, Bolesława i Mieczysława...
Ja to do dziś dnia jeszcze słyszę, jako modlitwę ledwie odmówiwszy ostatnią polecać Wam począł sieroty. —
Będziecież wy z dziećmi i wyrostki wojowali i gnębili je? Nie! nie! miłościwy panie! Lepsze błogosławieństwo ojca z za mogiły niż korona! Ja co pomnę wieczór ten, posłusznym głosowi pana być muszę. Bo zwrócił się i do mnie miłościwy pan i rzekł. Wy Ojcowie duchowni, Pasterze, Ty Petrku, wierny sługo mój, wy Wojewodowie, strzeżcie woli méj, aby się dzieciom krzywda nie działa.
A! panie! i ty nie rad przeciw nim pójdziesz — ale — —
Nieskończył Petrek i urwał.
— E! odparł Władysław. Co ja chcę, co kto chce, co ojciec żądał, nie znaczy tu wiele. Pomyślcieno Petrek, nie o sierotach a o ziemi téj sierocéj, którą nieboszczyk jak placek dla głodnych pokrajał. I nie on ją sam dzielił, ale wdowa uprosiła Biskupów, a ci jéj pomagali, aby im rządzić łacniéj było samym i panować. Nie my tu już książętami ani oni; i sprawa to nie króla nieboszczyka ale ich. —
— Ja o niczém nie wiem, tylko o tém com z ust pana konającego słyszał, rzekł na to Petrek. Panem on był i mógł tę ziemię dzielić co ją po ojcach dziedziczył, a krwią swoją utrzymał... tak jak Władysław między niego a Zbyszka.
— I Bolko téż Zbyszka zabił, aby podzieloną nie była! rozśmiał się Władysław, — błąd ojcowski naprawił.
— Ano Zbyszek jawnym zdrajcą był!
— A bracia moi, młokosy te, porósłszy w pierze zdrajcami nie będą? Alboż to ich dwu już, ledwie pod wąsem nie pożeniła Salome zawczasu, aby im dać sprzymierzeńców! albo to się na mnie nie zjeżdżali w Łęczycy?
— Królowa już nie żyje! westchnął Petrek.
— Ale wola jéj żyje — odezwał się Władysław i nagle, jakby rozmowę chciał odwrócić, począł się uśmiechać.
— E! nie prawmy o tém! Dość! raczéj ty mnie nakarm i zabawiaj, bom głodny i tęskny. — I trzymaj ze mną, Petrek, nie z temi co to się bracią mą zwą, a nieprzyjacioły są. Ze mną ty urośniesz jeszcze, a przeciw mnie nie uczynisz nic — i siebie zgubisz.
— Miłościwy książę — odezwał się Petrek, ja przeciw tobie nie pójdę, ale i z tobą przeciw sumieniowi, zakonowi, nie mogę! Nie ja jeden pragnę strzymać prawo, wszyscy panowie duchowni, świeccy wszyscy. —
Książę się namarszczył.
— Patrzajcie abyście przeciw sobie nie ściągnęli tak wielkiéj siły, któréj ani duchowni ni świeccy nie zmogą. — Mówię ci, Petrek, jeszcze raz, trzymaj ze mną.
Petrek za nogi go ścisnął.
— Książę miłościwy, idźcie wy z wolą ojca i sprawiedliwością, a Boże błogosławieństwo będziecie mieć.
Książę przerwał rozmowę. Noc już była czarna.
— Petrek, jam bo głodny! zawołał, do torby swéj idź, patrz coś tam w niéj niósł.
Dopiero sobie Palatyn torebkę na ziemi porzuconą przypomniał i począł z niej coś dobywać. — Był w niéj placek, chleb i trochę soli w węzełku; naostatek kawał mięsa wieprzowego! Petrek wytrząsł torbę do dna, nie było w niéj więcéj nic. — Rozśmiał się.
— Torbęm wziął, rzekł, ale mi ode dnia wczorajszego nic w nią nie włożyli. Wczorajem sobie na łowach kawał dzika odkroił i ten tylko pozostał. Chyba to mięso na drewienku upiekę i tém waszą miłość posilę. Gorsza to jeszcze że mi do torby beczułeczki nie dano, i pragnienia nie będzie czém ugasić chyba śniegiem.
— Tegom już ja próbował — rzekł książę, i nie wzdragam się. — Dawaj co masz. — Dziczyzna przypieczona dobrą będzie na głodny ząb.
Tymczasem chleb jął łamać książę i jadł ze smakiem wielkim, a Petrek u ognia siadłszy, rożenek wystrugał, widełki w ziemię wbił, dziczyznę przypiekać i solić począł, i tak księciu z rożenka ją podawał, który na suchych liściach ją kładł, palcami rozdzielał sobie, jadł chciwie i chwalił bardzo.
— Zaprawdę dziczyzna ta twoja doskonała jest — mówić począł, a z ciebie do wszystkiego człek, choćby i do przyprawy jadła — zdałeś się wszędzie.
Poczęli tedy oba kulki ze śniegu lepić, w usta je kłaść miasto napoju, i tak gasić pragnienie.
Petrek mało co sam jedząc, księcia karmił tylko, potém zrzynki mięsa przyskwarzywszy, cośkolwiek téż przegryzł, bo wiele nigdy nie potrzebował. Byle duszę w ciele utrzymać.
Książę się tymczasem na kobierczyku przeciągnął. Poszedł Petrek do koni i ze swojego siądzenie zdjął, niosąc je panu pod głowę.
— Legnijże i ty koło mnie, abyś odpoczął, odezwał się książę. Z biedy, choć temu twardemu łożu musiemy być radzi.
I rozśmiał się wesoło Władysław...
— Ho! ho! dodał, Waszmościna żona gdzieś tam teraz w ciepłéj komnacie, ze swym miłym Opatem Anzelmem wczasu bezpiecznie używa. — —
Petrek, który się jeszcze nie kładł, zamruczał coś.
— Co tam mruczysz, jak niedźwiedź, mów głośno! zawołał książę.
— Co tam moja żona czyni, nie wiem odparł Petrek głosem drżącym, ale za to szyję daję, że księżna pani Agnieszka z Dobkiem czasu nie traci, boć ten jéj chętnie służy — o czém wszyscy wiedzą!
Książę się poruszył i oparł na ręku. —
— Coś to rzekł? zapytał groźnie.
— Ino prawdę — odpowiedział Petrek. A co Dobek zechce to księżna wam czynić każe, nie dla was, ale aby miły Dobek rosnął i wielmożniał.
— Coś rzekł? podchwycił książę groźniéj jeszcze.
— A no, prawdę! nie waham się jéj potwierdzić — mówił Petrek chłodno. Przez jejmość panią Agnieszkę idzie wszystko, a wy czynicie co jéj miły podszepnie. Nie ja to jeden mówię, wiedzą o tém i mówią wszyscy, miłościwy książę. Gdybyście mnie za język nie ciągnęli nie rzekłbym — ano, stało się!
Książę siedział zadumany i milczący.
— Tak ludzie gadają — odezwał się ponuro — a ty, wierzyszli temu?
— Gdybym nie chciał wierzyć muszę, bo was, miłościwy panie, nie poznaję. Byliście synem dobrym, a oto woli ojca znać nie chcecie. Sprawa to nie wasza, ale tych co wam swoje chętki narzucają.
Przez niewiasty i ich rady padały nieraz państwa wielkie, strzeżcie się, miłościwy książę, aby one i was do zguby nie wiodły. Chlubi się pani Agnieszka że Cesarzowi przyrodnią jest, a dla niéj ziemi i państwa za mało, chce, choć krwią panowania nabyć. Daj Bóg, by i tego co jest nie straciła!
Władysław tych wyrazów dosłuchawszy, powoli głowę skłonił ku ziemi, płaszczem się przykrył i zamilkł...
Petrek siedział w ogień patrząc, rozmowa była skończoną.
Gniew i rozdrażnienie Palatynem miotało, sen brać go nie myślał, w płomię patrzał, gałęzi dorzucał, aby ognisko nie wygasało. — Spoczywać nie chciał. —
Książę, który głowę miał osłonioną, leżał spokojnie, ale wiedzieć nie można było czy usnął, bo niekiedy poruszało się na nim okrycie i westchnienia z piersi wyrywały, a rzucał się i przewracał na swém legowisku.
Długą pono ta noc dla obu się wydać musiała. —
O brzasku zerwał się książę i natychmiast za róg swój wziąwszy, począł na dwór trąbić gwałtownie, bez spoczynku. — Głos teraz, skutkiem jakiéjś zmiany w powietrzu i ciszy porannéj rozchodził się silnie i daleko.
Petrek téż, naśladując go, trąbkę swą dobywszy dął w nią co miał siły. — Nawoływali i hukali jeden i drugi na przemiany, aż i dzień biały robić się zaczął.
Nie rychło, zdala doleciał ich głos łowieckiego rogu; książę poznał po nim Holszę i wnet odpowiedział raz i drugi, nagląco. Zaczął się zbliżać odgłos trąbek, które przywabiane, do koła brzmiały podjeżdżając ku miejscu noclegowemu, i w gąszczach zaszeleściało wreście, dwór i łowcy przybywali.
Książę niecierpliwy, gniewny zerwał się zaraz na nogi i począł wołać łając
Uwagi (0)