Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Na widok jego książe Władysław z siedzenia powstał, wyszedł do progu i z pokorą rękę z pierścieniem ogromnym — ucałował. (Były te oznaki godności naówczas tak olbrzymiéj wielkości, aby je zdala lud mógł widzieć).
Za księciem, choć niechętnie poszła uniżając się Agnieszka.
Książę, Arcybiskup, ona zajęli podwyższone miejsca swoje. Ustawiła się do koła starszyzna kołem, ziemianie za nią mnodzy. Drzwi musiano zostawić otworem, bo wszyscy w izbie pomieścić się nie mogli.
Gdy cisza nastała, Jakób ze Znina zwrócił się do księcia Władysława.
— Miłościwy książe, rzekł, widzisz nas tu gromadnie zebranych nie napróżno. Przychodzimy do ciebie z żałobą, z prośbą, z radą. Wieść chodzi po ziemiach naszych straszna; opowiadają ludzie że pogany na własnych braci swych i krew swą zwołujesz, że chcesz młodszych wyrzucić z dzielnic ich i orężem się dobijać jedynéj władzy...
Ojciec twój, miłościwy książe, pobożny pan, był téj ziemi dziedzicem i miał prawo z niéj dać dzieciom co mu się podobało. Wyznaczył działy, oprócz najmłodszego... Należy woli nieboszczyka posłuszeństwo. Nie mąćcie spokoju, nie narażajcie się na stratę tego co macie, sięgając po to co wam nie należy.
Książę był już zawczasu przez żonę do odpowiedzi przygotowanym, Agnieszka siedziała téż tak u jego boku że mogła mu podszepnąć słowo. Niegodziło się jéj odzywać saméj, ale czuwała aby mąż zostawiony sobie nie uległ i nie ustąpił.
Na licu księcia malowała się chwilę niepewność jakaś, niby srom że mu zadano winę, potém się ośmielił i począł żywo.
— Nie może być dwu ani wielu panów w jednéj ziemi. — Od dawna państwo to rozdzielane nie było. Mógł ojciec chory, na łożu śmiertelném uledz podszeptom żony, mógł osłabły stanowić jakieś prawa — ale ja mam za sobą prawo téj ziemi i pierworodztwa mojego prawo. Jam je od Boga wziął. Ono mówi inaczéj. — Braciom co słuszna, dam, ale — nie zapieram się miłościwy ojcze i panie, że chcę być tu jednym i — być nim muszę. —
Trochę milczano; duchowni po sobie spojrzeli jakby się nie spodziewali odpowiedzi tak szczeréj, i ks. Janik Wrocławski odezwał się pierwszy.
— Powiedzieć co się pragnie, łatwa rzecz, ale spełnić często trudna. I Bóg i ludzie staną w poszanowaniu woli nieboszczyka; rzeki krwi się poleją, kraj opustoszeje, niewiadomo kto w końcu zwycięży, a kto padnie. To w mocy Bożéj. Wasza Miłość wezwiesz Ruś, bracia sobie pozwą Czechów i Węgrów może, zleje się obca moc na te ziemie i zniszczy je a kopytami zorzą. —
Gorzało lice księżnéj, która zawołała półgłosem. — Panować będziemy nad pustynią!
Władysław powtórzył te słowa — lecz trwożliwie.
Biskupi spoglądali po sobie, twarz ks. Jakóba ze Znina ani drgnęła, ni się zmieniła najmniéj.
— Mieć więc będziecie przeciwko sobie, odezwał się, nietylko braci i ich sprzymierzeńców, ale i nas Ojców swych duchownych, bo my dopuścić nie możemy krzywdy młodszego rodzeństwa. Jesteśmy jego opiekunami.
W tém książe Władysław, nie czekając podszeptu żony, sam z siebie się odezwał.
— Na życie ani na mienie braci nie godzę, chcę by mi byli podlegli i posłuszni, by stali podemną. Młodsi są i ojciec mi naznaczył władzę zwierzchnią nad niemi.
Arcybiskup przerwał.
— Nie oprą się pewnie gdy ich ku obronie powołasz, ale u siebie w domu panami są i zostaną niemi przy pomocy Bożéj.
Książe spuścił wzrok na szaty, nie mówił nic długo.
— Stoję przy tém rzekł — dodał cicho.
Z pomiędzy świeckich Palatyn Wszebór wystąpił.
— Miłościwy panie, odezwał się — my z prośbami do ciebie przychodzimy. Ulituj się nami i krwi niewinnéj. Wojnę począć może lada kto, a pożar ten ugasić tylko moc Boża. Od obcych ona straszna, od swoich bezbożna! Zmiłuj się nad nami.
Za nim wszystka ta gromada stojąca w izbie i za izbą, poczęła powtarzać wielkim głosem:
— Miłuj się nad nami!
Poschylali głowy jedni, drudzy na kolana poprzypadali.
— Zlituj się! zlituj!
Władysław poruszył się niespokojny, siedząca za nim Agnieszka płonęła takim gniewem że, sromając się go, to sobie twarz zasłaniała, to mimo woli miotała rękami. —
— Nie waż się ustępować! wołała do ucha mężowi. — Zastraszyć chcą, boją się sami! Nie widzisz, że iż się trwożą ciebie i gardzić będą, gdy się im upokorzysz i ulegniesz?
Książe zwrócił się do Arcybiskupa.
— Ojcze mój, nie mogę zmienić co postanowiłem, rzekł zniżonym głosem słabym — niech — niech się dzieje wola Boża! Od braci ja nie chcę nic tylko posłuszeństwa i daniny na znak méj władzy. —
— Daniny nigdy nie płacili! przerwał Wszebór. — Na wojnę, na nieprzyjaciela pójdą wszyscy, ale w domu, czasu pokoju każdy pan udzielny.
— Tu niema innego pana, tylko jeden! wybuchnęła Agnieszka.
Nikt na to nie dał odpowiedzi, patrzono na księcia, ten szatę na sobie targał i w ziemię oczy utopił.
Arcybiskup Jakób poszeptał coś z biskupem Janikiem i mówić zaczął.
— Miłościwy książe, złych i płochych masz doradzców, ja, Ojciec twój duchowny, radzę, życzę, z kościołem i ziemiami temi nie poczynaj wojny. — Kto przeciwko nam idzie, tego spotka los Szczodrego... nie daj Boże! Prawica Pańska mocną jest, a wygnanie gorzkie. —
— My nie pójdziemy na wygnanie. — Nie! zawołała głośno, nie mogąc się powstrzymać Agnieszka.
Po krótkiem milczeniu, Arcybiskup spokojnie odezwał się. —
— Bóg jeden wie co komu przeznacza! stanie się wola Jego!..
Skłonił głowę. — Wiarołomnych on karze. —
To mówiąc wstał Pasterz, starszyzna świecka poczęła znów padać na kolana.
— Zmiłuj się, nie prowadź na nas wojny! zlituj się!
Książe Władysław jakby słuchać nie chcąc odwrócił się od nich, Jakób ze Znina pokłonił się zdala i zabierał do wyjścia, nie podnosząc ręki do błogosławieństwa.
— Nie mogę już błogosławić domowi z którego wychodzi wojna i śmierć, a wiarołomstwo. — Boga prosić będę aby litując się wam, raczył natchnąć lepszym duchem. —
To powiedziawszy odstąpił od księcia, rękę położył na piersiach, i począł iść nazad ku drzwiom w milczeniu. Za nim inni téż odpływać poczęli, w dziedzińcach powstał szmer i gwar.
Ziemianie rozpaczliwie niemal głowami ku sobie wskazywali, dając znać iż nic uczynić nie zdołali.
Izba się wypróżniała zwolna, bo wielu szło tak, jakby się jeszcze spodziewali że ich nazad, zmieniwszy zdanie, odwołają, że trwoga ogarnie księcia. Władysław w istocie przejęty był strachem, ale przy nim stała żona, gniewem i dumą oburzona, zapamiętała, patrząca za odchodzącemi z pogardą.
Ostatni jeszcze nie przestąpili progu, gdy na głos zawołała.
— Wszyscy zdrajcy są! nabechtani! nie trwożym się ich gróźb, zobaczemy przy kim będzie Bóg i siła Jego. Prawo z nami! Książe nie chce być drewnianym bałwanem, ani strachem na wróble — panować będzie!!
Ściśniętą rękę wyciągnęła groźnie. Władysław padłszy znużony na ławę, zadumał się, ale i w nim uczucie się jakieś ozwało teraz.
— Tak — cofać się nie czas! Uczynię co postanowiono. — Co ma być będzie! Będzieli źle — jam nie winien. — Teraz już to musi być. — Groźbom uledz — srom... Będzie co ma być! powtórzył niespokojnie.
Agnieszka dodała gwałtownie
— Winę biorę na siebie! nie godziło się inaczéj, a nie — to lepiéj było precz ztąd iść odrazu. — Tak! tak!
Ruszyła się iść. —
— Dobek! za mną! dodała oglądając się.
Marszałek posłuszny stawił się i szedł za panią. — W wielkiéj izbie książe został sam. — Przed chwilą gwarna, stała teraz pustką, choć jeszcze w niéj zdawały się latać groźne słowa, błądzić widma tych ludzi co tu prosili i grozili panu. —
Z siedzenia arcybiskupa spadło było wezgłowie i leżało na ziemi, jakby on go tu więcéj zajmować już nie miał. Na krześle Agnieszki rozpostarta chusta, zgnieciona, zapomniana, walała się nosząc na sobie ślady namiętnych dłoni co ją w czasie posłuchania szarpały. Władysław powiódł oczyma po pustéj izbie. Nareście i on tu pozostać nie chciał, wstał i krokiem niepewnym skierował się ku izbom swoim. Za nim ciągnęli komornicy.
— Holsza! zawołał do Łowczego, który zawsze pogotowiu stał na uboczu, oczekując rozkazów.
Holsza? Co myślisz? rychłoli ziemia skostnieje i ponowa spadnie? jak ci się zda?
Łowczy przez okno wyjrzał trochę...
— Gdyby tak wedle znaków sądzić, rzekł, śnieg za pasem powinien być. — Lasy szarzeją, a na niebie chmury jak pełne wory ciężkie wiszą.
— Co z księżycem? spytał książe.
— Ku młodzikowi się zabiera! odparł Holsza.
— Gotujże psy i łowiectwo twoje dokończył książe, byle śnieg pruszyć począł — w drogę! Ho! Ho! pociągniemy daleko! pohulamy po lasach! Żywności wziąć dostatek, posiedzimy w puszczy bodaj miesiąc. — Tam! dobrze!!
Rozśmiał się weseléj. — O! tam dobrze!!
— Dobrze, miłościwy panie! potwierdził Holsza.
— Nieprawda? niema to jak las a bór! odezwał się Władysław swobodnie, ja wolę las niż dom, a zwierza niż ludzi! Ej! tam to życie! nieprawda Holsza?
— Prawda, miłościwy panie.
Uderzył go dłonią szeroką po nachylonych ramionach.
— Tam ja nie książe a król! mówił Władysław — tam my panami, Holsza? Pociągniemy puszczami daleko — daleko! póki puszcz nam stanie! Tylko paszy nabrać dużo dla koni i dla nas. — Jak ci się zda? będzieli zima tęga?
— Tak ludzie wróżą!
— A! niechby była tęga! mówił książe. Gdy błota staną, rzeki staną, stawy zmarzną jedź wówczas gdzie oczy poniosą! Nieprawda, Holsza?
— Prawda! miłościwy panie!
— A Załaj wylizał się czy nie? począł po chwili.
— Blizna jeszcze czerwona i liże ją dotąd, ale wprędce koniec będzie. Tylko włos na niéj nieurośnie rychło, rzekł Holsza, bo to dziczy kieł jad ma! ale pies dla tego chodzić będzie. —
— Pies z najlepszym nosem! mówił książe poważnie — złoty ma nos! A po nim szczenięta? hę! hodują się!!
— A jakże, miłościwy panie.
— Gdyby matka karmić nie chciała, choć im mamkę wziąć dodał książe — ażeby mi nie pozdychały!
— E! odezwał się śmiejąc poufale Holsza, juści dla szczeniąt mamki u Aarona kupować nie będziemy, choć on i takie niewolnice ma co za mamki służyć mogą!
Władysław o czémś myślał zadumany, ale Łowczego trzymał przy sobie.
— Słuchaj! Holsza!
— Słucham, miłościwy panie!
— Podemnie niechaj będzie gotów Chwat cisawy, ten nogi ma takie że i na gołoledzi nie padnie a nie rozedrze się, u niego róg taki że i żelaza mu nie trzeba — prawda, Holsza?
— Prawda, miłościwy panie.
Władysław podniósł połę sukni, dobył garść drobnych blaszek srebrnych i rzucił ją w nastawione Holszy dłonie, szepcąc mu na ucho.
— Byle pierwsza ponowa! i w las! w las! prawda Holsza?
— Prawda! prawda! w las! w las!..
— A w lesie panowanie nasze!! zawołał Władysław i nucąc poszedł do swéj komory. —
W izbie księżnéj Agnieszki inna wcale toczyła się rozmowa. Dobek, w swém ubraniu paradném, stał oparty o ścianę, z rękami w tył założonemi. — Agnieszka po izbie chodziła.
— Wszystko to Petrkowe ułożenie, mówił Dobek — byle jego nie stało, wezmą w łeb te spiski i zmowy. Jego tylko ubić zdrajcę, wygnać, zniszczyć. — Zkąd ma te skarby! Zkąd ta wielkość jego? Przywłaszczał sobie co chciał z pańskiego, gdy Krzywousty postarzał. — Co on ma powinno być pańskie! a tam jest się czém pożywić!
Niech go nie stanie, zmiękną oni wszyscy, bo on téj sieci węzły w ręku trzyma! nie kto tylko on! —
— A z nim, niełatwo! potrzęsła głową księżna.
Dobek się uśmiechnął chytrze. — Eh! — zawołał, daćby mi go na moje ręce, a ja sobie z nim poradzę! Wojny z nim prowadzić nie potrzebuję, jak mysz pochwycę go w garść i zduszę! Na chytrego chytrości potrzeba.
— Tak! rzekła księżna — ale książe go lubi — o! ma słabość do niego! Razem z nim po lasach się włóczą, wodzi go po ostępach, psy mu stręczy, sokoły śle i tém go sobie jedna.
— Jakby książe do lasu innych towarzyszów sobie nie znalazł! mruknął Dobek.
— A czemuż ty mu się nie nastręczasz! odezwała się księżna, jemu na łowach najsnadniéj do serca trafić można.
— Tak — odezwał się Dobek, z księciem pojechać w las to się na dwóch, trzech dniach nie kończy, a któż tu będzie miał oko na zmowy i zdrady? kto ludzi w ręku utrzyma? Gdyby nie ja czy to by się wszystko nie rozbiegło jak stado owiec? Tu raz wraz i oka i grozy potrzeba!
Zamilkł chwilę, ale wnet do Petrka powrócił.
— Miłościwa pani — odezwał się — prędzéj późniéj Petrka zasłużona kara nie ominie; a komuż słuszniéj po nim wziąć co narabował, jeżeli nie mnie, wiernemu słudze waszemu?? Mnie się to należy! mnie! Skarby są wielkie, a ja dotąd niemam nic oprócz obietnic łaski. Dla tego ludzie mnie szanować i słuchać nie chcą. Ja go zgładzę, mojemu państwu spokój zapewnię, ale niechże, szyję stawiąc, choć to mam żebym sam trochę urósł.
Księżna zapatrzona w okno milczała.
— Dopóki Petrek chodzi po świecie, póty książę zawsze niepewien panowania, a i potomstwo jego jak szczenięta wytopić trzeba. —
— Krom córeczki, któréj się Dobkowi zachciało! kwaśno wtrąciła Agnieszka.
— Ja i téj córki nie bardzo żądam — rzekł Dobek. — Co mi tam! Nie dla siebie ja o nich myślę, ale dla was! dla was.
Taką rozmową bawił Dobek niemal co
Uwagi (0)