Darmowe ebooki » Powieść » Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 42
Idź do strony:
pasem. Księżna zła baba jest, Dobek mściwy i chciwy nią włada. — Jeśli ich nie nastraszy Petrek to nikt. —

— A wy, miłościwy panie! zapytał Jaksa.

— Jam swoje zrobił, — odparł Palatyn, pójdzie i moje na wagę, ale co jeden to nie dwu... Ja prawdy nie zataję, niech on téż ją powie głośno...

I naglił powtarzając — jedźcie, jedźcie!

Tak odprawiony Jaksa ledwie do swéj gospody powróciwszy, konie siodłać kazał, paliła go pilna droga. Nie miał już czasu ani Helmuta żegnać, ani na Zamek iść, puścił się wraz z ludźmi gościńcem wielkim.

Już był za Kraków odjechał mil parę, gdy w lesie trąbki myśliwskie usłyszał i psów takie naszczekiwanie, jak gdy zwierza na oko wziąwszy gonią. Zagrała w nim myśliwska krew, zwolnił kroku i po oszczep już sięgał, bo mu się zdało że ot, ot psy zwierza na gościniec wypędzą.

W krzakach zaszeleściało, mknął właśnie jelonek drogą, gdy oszczep świsnął i utkwił mu w szyi. A tuż i psy naskoczyły, a za niemi jeździec, który postrzegłszy ubitego jelenia, gniewem się rozżarł wielkim. Starzec to był już, ale gorącéj krwi, bo wprost na nieproszonego łowca wpadł z łajaniem, gdy popatrzywszy nań złagodniał nagle i gniew w śmiech obrócił.

Jaksa poznał w nim starego Zaprzańca.

— Nie winujcie mnie, ojcze — zawołał Jaksa, sama mi bestya pod oszczep wpadła, a ja z niéj i wątroby nawet dla siebie nie chcę.

— Szczęście że to wy! odparł stary — innemu bym nie darował, że mi go z przed nosa sprzątnął. Ale wina winą i bez kary nie zostanie. Musisz ze mną do mnie jechać. —

— Ojcze mój, zawołał Jaksa — radbym z duszy, ale dziś to nie może być. Z pilném poselstwem jadę i do rodzonego bym z drogi nie nawrócił.

Stary się począł sierdzić. —

— Jesteście druhem Palatynowi Petrkowi, rzekł Jaksa. —

— Nie pytaj o to, bo wiesz! zawołał Zaprzaniec.

Marek począł opowiadać jak rzeczy stały w Krakowie, zasępił się Żegota.

— Bóg z tobą, jedź sobie — rzekł, ale koniom musisz gdzieś dać wytchnąć, niech ludzie sporządzą naroki, my siądziemy. —

Poszli pod drzewa, wzdychał Zaprzaniec.

— Znowu krew się poleje, rzekł, jak ze mną bracia tak Władysław chce z bracią poczynać. — Ustąpcie mi, oddajcie, sam panować będę!! Rycerstwo nie zabieży, a na jego karkach się to skrupi. — Jedź do Petrka, gdybyś ty nie jechał, ja stary bym pospieszył. Niech radzą, niech się opierają, niech nie dopuszczą...

Władysław niema ojcowskiéj siły, aby wszystko w jednéj utrzymał garści a i nie pora po temu. Księża Biskupi nie radzi jednemu panu, a co oni chcą to będzie. Dziś oni tyle albo więcéj co książęta znaczą, i co pożądają ziści się, a czego zabronią nie ostoi się. —

Bieżcie dniem i nocą do Petrka, niech przybywa z radą, z groźbą, aby daremnéj wojnie zabiegł.

— Jeżeli jeszcze pora! dodał Jaksa. Gdym na Zamku w Krakowie był już o posłach z Kijowa gadano, o przymierzach z Rusią, i o pułkach a gromadach, które na pomoc ciągnąć mają.

Posiliwszy się jeleniemi naroki, przegadawszy chwilę, wstali rychło, Zaprzaniec ludzi zwołując, Jaksa do dalszéj drogi.

Żegnali się jak ojciec z synem. —

— A będzieszli tu u nas w Krakowskiém, rzekł znowu ściskając go stary, zajeżdżaj do mnie. Na ustroni żyję, ludzi mało widzę, rad cię u siebie ugoszczę...

Rozstali się tak, a z rozmowy z nim Jaksa do większego jeszcze pospiechu wziął pochop, tak że dniem i nocą do Wrocławia biegł, koni nie lutując...

Była północ gdy pod dwór pana Petrka podjechał Jaksa. Choć o tak późnéj godzinie, u wrót tam straż była, która nigdy nie zasypiała i pilnowała parkanów dniem i nocą. Gdy do zapartéj bramy zakołatano, znaleźli się ludzie pogotowiu, i starszy oznajmił, że Petrka budzić nie będzie potrzeba, bo się jeszcze u niego świeciło. —

Wnet kazał się do niego prowadzić poseł, nie chcąc tracić ani chwili. —

Petrek w swoich izbach własnych, jak prosta chata urządzonych, na pół rozdziany, podobny do starego chłopa, który tylko co robotę porzucił, w koszuli grubéj i ladajakim przyodziewku, siedział na ławie.

— A was tu co o takiéj porze przyniosło? zawołał Jaksę poznając.

— Pilna sprawa, bez któréj bym się wam spoczynku kłócić nie ważył, odparł przybyły. Takiem polecenie miał od Palatyna Wszebora, od biskupa Ruperta, i od rozumu własnego, aby was co rychléj zawiadomić co się gotuje w Krakowie. —

Wskazał mu Petrek miejsce na ławie. —

— Siadaj, rzekł, boś zmęczony, wydobądź co masz za nadrą, słucham.

— Miłościwy panie, począł Jaksa — jawna już że księżna Agnieszka do wojny Władysława podżegła. Z Rusią przymierze uczynił, posiłki mu ciągną. Nie tajna rzecz że braci z dzielnic chce wyrzucić precz, nie własną mocą, ale z Rusią i Połowcami. Sprawa to dumnéj siostry Cesarskiéj, która koniecznie chce królować. Wszebór nagli i żąda abyście jechali wnet, dla upamiętania księcia, dla zagrożenia mu, że się przeciw niego i rycerstwo i duchowieństwo obróci. Palatynowie, Biskupi, wszyscy pójdą przeciw niemu.

Jeśli was nie usłucha, to nikogo, jeśli wy prawdy mu nie powiecie, to nikt.

— Wiele chcą odemnie! zawołał Petrek.

— Wiele możecie! rzekł Jaksa.

— Na nic się nie zda wszystko — odparł Petrek. Z Władysławem mówić dobrzeby było gdyby on sam był, ale za nim Agnieszka stoi, co ja naprawię, ona popsuje. Księżna słuchać mnie nie zechce. Jak niegdy Sieciech u żony Hermanowéj, u niéj Dobek gospodarzy, a z tym — ja gadać nawet nie chcę. — Nikczemne stworzenie jest.

— Nieboszczyk król, mówią, zwierzył wam nad młodszemi dziećmi opiekę — rzekł Jaksa. Macie prawo słowo rzec.

— Mam i rzeknę je, ale na wiatr ono pójdzie i przepadnie marnie — odezwał się Petrek. —

Wstał z ławy, ręce na piersi krzyżując.

— Pojadę — dodał — powiem com powinien, jak powinienem, w oczy wszystkim, księciu, babie, zausznikom...

Zadumany przeszedł się po izbie.

— Choćby głowę przyszło dać! dodał cicho. —

— Palatyn i Biskup, i wszyscy proszą was, miłościwy panie, o pośpiech. Czas nagli, nie, to ino patrzéć jak buchnie.

— Ja się téż ociągać nie myślę — rzekł Petrek spokojnie — ruszę jutro...

A ty, co robisz z sobą? dodał zwracając się do Jaksy.

— Do czynienia niemam nic pilnego, rzekł Marek, chętnie zrobię co każecie.

— Nie strachasz się jechać ze mną napowrót! spytał Petrek. — Syna nie chcę brać, za młody jest, albo i zapieszczony. Jedyny on u mnie i z niebezpieczeństwy nieoswojony, wy macie doświadczenie i męztwo — kto wie co nas tam czeka! Zdalibyście się mi!

Jaksa się pokłonił.

— Jadę z wami, dodał — bardzo rad że posłużyć mogę. —

Klepnął go poufale po ramieniu Petrek.

— Światosława znasz — dodał poufale — chłopię to moje serdeczne, jedyne, dobre, gotowe za mną choć w piekło, ale dziecię to jeszcze, umysłu nie ma rzeźwego, na łzy mu się rychło zbiera, miękki jest bo go za długo niewiasty trzymały, tyś krzepki, zastąpisz mi jego.

I popatrzywszy nań długo Petrek objął go i uścisnął. — Bodaj mój tak wyrósł jak ty!!

Jaksa poczuł się dumny i na sercu było mu błogo...

— Pójdę z tobą, miły panie, na kraj świata, zawołał — lepszego przewodnika i opiekuna mieć nie mogę. Za cześć i miłość dziękuję wam...

— No — a teraz — dodał weseléj Petrek, idź na nocleg do Światosława, jutro, w drogę...

Odprawiony tak Jaksa, szczęśliwy i wesół kazał się wieźć do Światosława, który osobny dworek w podworcu zajmował, do głównego przytykający. — Tu już spało wszystko.

Ukochane dziecko ojca i matki, miał téż gniazdo puchem wysłane, izby najświatlejsze kobiercami powybijane, skórami powyścielane, pozawieszane oponami, i z niewieścią pieszczotą wychuchane. Para psów ulubionych spoczywała na straży u nóg jego, i do izby nocą wchodzić nie było bezpieczno. Musiał sługa kołatać, budzić i opowiadać się Światosławowi, nim ich tu wpuszczono.

Dopiero gdy psom pan kazał do kąta iść, mógł Jaksa bezpiecznie próg przestąpić. Przebudzony zdziwił się tak spóźnionemu gościowi, którego mu ojciec przysyłał, ale powitał go serdecznie. A że skóry wysłane były szeroko, znalazło się gdzie położyć i przespać, opowiedziawszy wprzód z czém i zkąd przybywał.

Zasępił się Światosław o ojca zatrwożywszy. Nie był on bojaźliwym do zbytku, lecz chowany miękko przez matkę, pokój lubił i wszelkie niebezpieczeństwo wstrętliwe mu było. Łowy, śpiewy, tany, przejażdżki konne, gonitwy w polach najbardziéj mu były do smaku.

Ojciec się wychowywał w polu i na wojnie i oboje lubił, syn przy matce siedział z księżmi, i inaczéj był nawykły. Zachmurzył się wielce usłyszawszy o podróży ojca do Krakowa, przeczuwając coś, bo mu całéj prawdy Jaksa nie mówił. Pośpiech, niespodziana droga, niewiadomy cel podróży dawały do myślenia. Rwał się i on z ojcem jechać i zamierzał napierać aby go wzięto.

Prawie do dnia gwarzyli młodzi z sobą i pospali gdy już trzecie kury piały, a we dworze pomału ranny ruch się obudzał.

Gdy dobry dzień się zrobił w dziedzińcach żwawo się gotowano do drogi, rozkazy były wydane, sto kilkadziesiąt, co najprzedniejszych koni towarzyszyć miało Petrkowi.

Ten co w domu jak prosty kmieć chadzać lubił w zgrzebnéj koszuli, co pił najmiléj z kubków glinianych i z drzewa, choć miał złote, co na dębowéj ławie nie zasłanéj rad siedział i legiwał; którego w domu za pana i Palatyna niktby był nie poznał; gdy mu się trzeba było okazać cale innym się stawał. Choć ze wstrętem brał na się pański strój, wiódł dwór pański za sobą i przeistaczał się w możnego Władykę.

Na dwór książęcy jechać musiał tak, aby widziano kim był, więc co najlepszego było w koniach, siądzeniach, rzędach, szatach, gotowano na tę drogę. Od rana dobywano ze skarbców przybory, opatrywano wozy, uprzęże i ludzi. — Ci iść mieli pod znakiem pańskim z chorągwią, z dowódzcą swoim.

Marszałek prowadził dwór zbrojny jak jeden człowiek. Na każdym pancerz w łuski szyty, kolczugi, tarcze, miecze, łuki, barwa jedna.

Jak dzień widać już było w podworcach konie pookrywane, dziesiętników nawołujących lud do liczby, opatrujących odzież i zbroję. Sam Petrek wychodził oglądać na ostatku.

Zawczasu téż saméj pani Petrkowéj niewiasty znać dały że się do jakiéjś drogi pan gotuje, i strwożona pani słała do męża z pytaniami. Straszyć jéj mąż nie miał zwyczaju, poszedł śmiejąc się, a nie wyznał jéj nic, tylko że go Palatyn Wszebór wzywa na radę, nie przyznając dokąd jedzie. Oka i przeczucia niewiasty mało co ujdzie, niedowierzająco słuchała żona powieści, bo z takim występem i okazałością do Wszebora by się Petrek nie wybierał.

Gdy dzień się stał zażądała pani aby wszyscy do blizkiego kościoła szli na modlitwę i błogosławieństwo, gdzie Opat miał ranną mszę odprawić. — Stało się wedle jéj woli i gdy w dzwonek uderzono, wszyscy ze dworu pociągnęli ku blizkiemu kościołowi. Szła przodem Petrkowa z mężem, za niemi Błogosława z Ochmistrzynią swą, potém Światosław z Jaksą.

Za wszystkie trudy zapłaciło mu to, że złotowłose dziewczę widział znowu, które wśród porannego dnia brzasku, ciemno odziane, smutne, wydało mu się inném teraz, a piękniejszém jeszcze.

Darmo sobie powiadał Jaksa, że się oczyma zdradzać niepowinien, że mu w nią patrzéć jak w tęczę nie godziło się, mimo to ścigał ją oczyma sam nie wiedząc o tém. W krótkiém tém przejściu ze dworu do kościoła nie stracił żadnego jéj ruchu, skinienia żadnego, a ile razy zwróciła się ku bratu, chwytał część jéj twarzyczki, szept, nawet szelest sukienki, który go dreszczem jakimś przejmował. —

Dwa czy trzy razy oczy jego spotkały się z jéj niebieską źrenicą, i natychmiast trwożliwe powieki opadały na nie przesłaniając mu ich blaski.

Raz gdy w furtce ku kościołowi zawracać się musiała, Jaksa zobaczył ją z boku, potém gdy ze drzwi kościelnych wchodziła, a gdy się odwróciła od niego patrzał na ramiona, na fałdy sukni, na zasłonę co ją okrywała, i nie mógł oderwać oczu — Zdało mu się że takiéj istoty i takich sukni, i takich ruchów drugich na świecie nie było. — Nie zważał nawet że Światosław, który mu w ciągu tego pochodu pilno się przypatrywał, kilka razy przemówił do niego, a nie otrzymawszy odpowiedzi, szydersko się uśmiechnął. W kościele mszą odprawiał Opat. Po niéj nastąpiło całowanie pacyfikału i błogosławieństwo na drogę; do którego za panem Petrkiem kląkł i Jaksa.

Wnet potém tym samym porządkiem wracali nazad z kościoła. Błogosława teraz śmielszą była i weselszą, częściéj się zwracała do brata, śmiejąc się doń i mówiąc głośniéj, tak że Jaksa mógł ją słyszéć. Napawał się temi dźwiękami, ale do rozmowy z piękném dziewczęciem ani prawa nie miał ni odwagi.

Nie było téż miejscem po temu, cmentarz i podwórze, a gdy do dworu się zbliżyli, Petrkowa z córką znikła, wchodząc do téj części domu, która dla niewiast była przeznaczoną.

Wchodząc we drzwi za matką, pewnie ku bratu zwróciła główkę Błogosława, a że zasłona opadła jéj na oczy, odchyliła ją ręką, spojrzała, spotkała wzrok tuż stojącego Jaksy, i — zdało mu się może, jakby go bardzo nieznacznie głowy skinieniem pozdrowiła. —

Nie upłynęła chwila potém gdy Światosław szepnął Jaksie, iż pani matka chce z nim mówić na osobności. — Niepomału zdziwiwszy się temu Jaksa, z wielkim pośpiechem za Światosławem poszedł, który bocznemi drzwiami wprowadził go do świetlicy saméj pani.

Izba była tak bogato strojna jak te, w których ona gości przyjmowała; tu ona z córką i służebnemi robotami się zajmowała. Stały więc, wśród hodowanego kwiecia różnego krosna ogromne z oponami na nie naciągnionemi, po których motki i kłębki leżały porozrzucane. W jednym rogu stał do tkania warsztacik, w drugim ławy dla prządek, co

1 ... 11 12 13 14 15 16 17 18 19 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz