Darmowe ebooki » Powieść » Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 42
Idź do strony:
prawić nie jasno coś, że wkrótce książe ludzi rycerskich bardzo potrzebować może, zatém i Jaksie miejsce w wojsku poczestne łatwo się znajdzie...

Na zapytanie, jakaby wojna była na widoku, Dobek się uśmiechnął bródkę gładząc i zagadkowo tylko mruknął, że to się niebawem okaże.

Potém zalecał wierność księciu, i sypał obietnicami nagród wielkich, jakich się spodziewać od niego było można; nareście pytać począł co słychać gdzie było od Sandomierza, Gniezna i Płocka, a innych ziem. Odparł Jaksa że mało co o tém wiedzieć może, bo długo doma nie był, a ludzi wielu nie widział. Badał go tak Marszałek czas nie mały, chcąc zeń coś dobyć, aż o Wrocław i ks. Janika zaczepiwszy, ożywił się jeszcze mocniéj; gdy usłyszał, że Biskup Jaksy był stryjem.

— Jeżeliście u pana stryja waszego bywali, rzekł, — to i Pana Petrka widzieliście? zapytał.

Rumieniec mu na twarz wystąpił, a, choć się hamował, widać było, że samo Petrka wspomnienie, gniew w nim wielki obudziło.

— Małom co tam widział, bom i niedługo był — rzekł Jaksa.

— To szkoda! zawołał szydersko Dobek — jest się tam przecie czemu przypatrzéć! Petrek nie lada panek, z książęty się mierzy i na równistać gotów. — Napasł się dobrze za nieboszczyka króla, ledwie dysze. — Sam w zszarzanéj sukni chodzi, a sługi złotogłowem okrywa i dwór trzyma jak książę udzielny... Warto było przypatrzéć się mu, póki jeszcze tém jest czém go Krzywousty zrobił, a co długo nie pożyje!

Na te zjadliwe i pełne nienawiści wyrazy, Jaksa nie odpowiedział wcale, słuchać mu ich było przykro. Marszałek raz wpadłszy na to pohamować się nie mógł i sierdził coraz mocniéj, wybuchał, szydził niemiłosiernie. Rozgadał się tak nad miarę.

— Dużo u nas panów i panków, mówił, na tych ziemiach, które księciu naszemu, jako starszemu wszystkie należą, dużo narodziło się wszelakich... Godziłoby się uczynić trochę ładu, aby znali kto tu panem.

Jaksa patrzał tylko i słuchał, a milczenie biorąc za potakiwanie, Marszałek brnął śmieléj coraz. —

— Strach co panów mamy, ciągnął daléj. — Oprócz świeckich toć i Biskupi na równi stoją z świeckiemi książęty! Ks. Jakób ze Znina na Gnieźnie właśnie tak nad niemi głową jak książe Krakowski nad braćmi!! Niewiedzieć kogo słuchać i kłaniać się komu!

Ruszył ramionami.

— Nasz pan w tym tłumie, choć najwyższym powinien być, ledwie go widać, a dotąd i mało o nim słychać było!!

— Wszyscy mu jednak należnéj czci nie odmawiają — szepnął Jaksa.

Bystro nań spojrzał Dobek.

— Nie bójcie się — zawołał, nie da on sobie jéj odjąć! Dobry jest i powolny do zbytku, ale z tego snu gdy się przebudzi, potrafi nakazać posłuszeństwo!.. I czas téż aby okazał że dba o władzę swoją, czas! czas!!

Nie dobywszy więcéj nic z Jaksy Dobek popatrzał mu w twarz, jakby w niéj chciał myśl wyczytać i zakończył.

— Wy służby potrzebujecie u książęcia, a nam ludzi brak, więc łatwa zgoda. Zbierzcie ludzi swych, gromadźcie, uzbrójcie, aby na zawołanie stawali — to będzie służba wasza. Starajcie się być pogotowiu, nagroda nie minie...

Jaksa wysłuchawszy go, pokłonił się i wyszedł znużony.

U wyjścia spotkali się z Helmutem, który pod rękę go wziąwszy do izby, gdzie się starszyzna gromadziła zaprowadził. Tu już jeno niemiecki szwargot słychać było, a gdy obcego zobaczono idącego z Niemcem, jak swojego otoczyli go wszyscy.

Na stole dzbany stały i gąsiory, wszyscy byli dobréj myśli, śmiano się i podśpiewywano. Niemiecki dwór księżnéj hałaśliwie się zabawiał, rozwalając po ławach, rozsiadając na nich jak na koniach, pasując się, sił próbując i prześmiewając służbę domową, która mowy jego nierozumiała.

— A no! zawołał Helmut — jużeś się wpisał do naszych? Zostajesz więc z nami? Siedziałeś długo u Dobka, zaciągnął cię?

— Książe mnie posłał do niego. — Uśmiechali się niektórzy oczy przymrużając.

— A Dobek co? mówił Helmut. Powinien był cię księżnéj pani okazać, boć bez niéj, jéj rozkazania i woli przyjętym nikt być nie może!

— Ale ja w służbą do księżnéj iść nie myślę — odparł Jaksa ostro.

— Do księcia czy do księżnéj, obojętna to rzecz, mówił Niemiec — ona tu panią i nad panem. To się wié i tak być powinno. Książe dobry myśliwy, a kłopoty z głowy zrzucił i z tém lepiéj.

Śmieli się niektórzy, przerywali i zagadywali różnie, Jaksa musiał się od nich z Helmutem usunąć na stronę, nie chcąc ani słuchać szyderstw i przekąsów, ani się o nie skłócić.

— Nie mam tu co robić — rzekł do towarzysza — pójdę spocząć do miasta!

— Zabawiłbyś się! wtrącił Helmut.

— Ba, i nauczyć się mógł dużo, zawołał zdala opasły Niemiec szydersko, chcąc widocznie przybysza podrażnić. —

— Czego? zapytał Jaksa.

— Rycerskiego wiele, czego tu u was nie umieją zgoła i czego téż wy pewno nie znacie! rzekł opasły.

Jaksa się zżymnął.

— Miły panie, was za nauczyciela nie wezmę!

— A zdałbym się takiemu młokosowi jak wy — krzyknął drab kręcąc wąsa i pobrzękując na mieczu.

— Arnulf! daj pokój — zawołał Helmut, widząc że się zabiera na zwadę.

— Dla czego mam pokój dać — głos podniósł Niemiec — dla czego? butnemu chłopcu nosa trzeba utrzéć, aby go nie zadzierał. —

— Patrzcie tylko abym ja wam téż czego nie utarł! zawołał burząc się Jaksa.

Helmut ręce rozstawiwszy hamował obu, widząc że się im oczy iskrzyły i pięści ściskały.

— Chodź się spróbój! krzyknął Arnulf — chodź!

— Ja na to nie pozwolę! przerwał Helmut — to jest mój stary towarzysz i druh — biorę się za niego.

— I obu was się nie zlęknę! zaryczał Arnulf zrywając się z ławy.

Świadkowie téj zwady, śmiejąc się, radzi uciesze, poczęli wołać. —

— Na podwórze! na podwórze!

Helmut pochwycił Jaksę pod rękę i wszyscy tłumnie, popychając się, tłocząc do drzwi wytoczyli gromadą w dziedziniec Zamkowy. Przede drzwiami księżnéj nie miejsce było do zapasów, poparli się daléj, gdzie za dworcem piaskiem wysypany plac widać było. Jaksa szedł tak zburzony że mu ręka na mieczu trzęsła się krwią miotana.

Niewiadomo do czegoby było przyszło z tych wyzywań, gdyby Helmut, który towarzysza nie opuszczał, niepoczął wołać.

— Na rękę się wyzywać na Zamku nie wolno! Chyba kto chce gardło dać! Z Dobkiem nie żarty.

— Swoim niewolno, dworowi, tak — krzyknął Arnulf, a przybłędę jakiegoś obciąć kto mi zabroni?

— Naprzód patrz ty, abyś sam nie oberwał — za przyjaciela się zastawiając odparł Helmut. — Ja go znam i wiem co może.

Jaksa stał spokojnie.

— Próbujcie się, dodał pierwszy — zgoda, ale nie przeciw sobie — tylko kto co może! Kto co umié!

Na wałach stała wywieszona tarcza biała z drzewa miękkiego.

Wpośrodku niéj niewprawna czyjaś ręka czarnym węglem nakreśliła człowieka niby strasznego, z głową ogromną na dwóch pałkach stojącą. Poznać go było można po dziurach czarnych, które oczy, nos i gębę oznaczać miały.

— Dawaj kusze i strzelajcie! zawołał Helmut — będzie próba kto lepszy.

— Nie zdragam się — odparł Arnulf chwytając podaną kuszę. Jaksa stał w boki się wziąwszy i patrzał.

— W łeb Petrka! krzyknął Helmut.

Drgnął Jaksa słysząc jak tego poczwarnego człeczka zwano, zaśmieli się inni.

— Nie w łeb ale w jedno a potém w drugie oko z kolei, gdy oślepnie dopiero go zwalić — rzekł inny.

— Cóż to za Petrek? spytał Jaksa towarzysza, uderzony tém przezwiskiem.

— A jakiżby miał być jeżeli nie Wrocławski ów, którego Dobek cierpieć nie może — rzekł Helmut — ale o tém potém, patrzno, w tarczę...

— W oko! wołał ktoś z boku. Arnulf począł mierzyć kuszę oparłszy, i puścił bełt, który poszedł utkwić w prawo po nad głową i czapką narysowanego pana Petrka.

Tymczasem Jaksa chwycił inną kuszę na ziemi leżącą, obejrzał ją, a gdy Arnulf swą ze złością cisnął, podjął tę porzuconą i począł naciągać w milczeniu. Wszyscy się z wielką uwagą przypatrywali.

— Do Petrka żadnego ja strzelać nie myślę i nie będę, bo mi ani żyw ani namalowany nie zawinił nic, do czegóż mam? Hę? wszak ci tam nad tarczą pręt stoi?

Arnulf się rozśmiał szydersko — inni głowami potrząsali. — Jaksa położył kuszę na widłach i mierzył długo a uważnie.

Brzękła struna, spojrzeli wszyscy chciwie, bełt tkwił w kołku i drgał jakby się z nim pasował.

Arnulf słowa nie rzekłszy zawrócił się i poszedł ku dworcowi sam, a Jaksa kuszę położywszy pożegnał dworaków zdumionych i do gospody pociągnął.

VII

Nie było co robić w Krakowie, pozostał jednak Jaksa we dworku u mieszczanina, bo i z ust Helmuta i z różnych stron dochodziły go coraz gorętsze wieści o przygotowaniach wojennych; zdało mu się obowiązkiem wywiedzieć się o zamiarach księcia i donieść o nich stryjowi i panu Petrkowi.

Wcale się tu nie tajono już z tém, że księżna słabego męża, gwałtownie nakłonić się starała, do wywłaszczenia braci, zgniecenia wszystkiego co stało na drodze do połączenia ziem rozdzielonych w jedno ciało. Petrek, który dobrze był z braćmi Władysława młodszemi i sprawę ich głośno popierał, zdawał się największą zawadą... Odgrażano się przeciwko niemu i na Biskupów nawet, jeśliby, jak się zdawało, w obronie testamentu króla, stawać chcieli.

Drugiego dnia pobytu w Krakowie Helmut przyszedł nawiedzić towarzysza. Przyniósł z sobą wiadomość, że wróciły posły z Rusi od krewnych księcia, od których na braci żądał posiłków. — Rada była na Zamku wielka, gdyż wojska z Rusi obiecywano, a z niemi ogromne hordy Połowców iść miały, którym wszystkie wojska królewiczów oprzećby się nie mogły...

Helmut nie krył nic przed Jaksą, którego za sługę księcia już liczył, a gdy o tém mówiąc napomknął, iż naprzód Petrka sprzątnąć się będzie starał Dobek, bo go za najniebezpieczniejszego uważa, dodał uśmiechając się.

— Nie wierzę ja w to żeby jeden taki Palatyn mógł coś ważyć i znaczyć, ale Dobek nań ząb ma, i zemstą płonie, a skarby jego nęcą.

— Za cóżby się mścić miał? zapytał Jaksa.

— Mało kto to wié oprócz Marszałka poufałych — rzekł Helmut — ale tak jest iż Dobek wprzódy pokornym był i wielce się Petrkowi wysługiwał. Rzucił okiem na córeczkę jego, téj mu się w małżeństwo z wianem chciało. Mówią że gdy się z tém odezwał do Petrka, począł się Palatyn śmiać i rzekł mu, że córki jego dostanie chyba, gdy na sosnach rosnąć będą żołędzie. Szyderstwem odprawiony Dobek zemstę poprzysiągł i czyha na Petrka, aby mu i córkę i skarby wziął i życie!!

Nasłuchawszy się co tu knowano Jaksa miał już wprost na Szląsk do Biskupa z tém powracać, gdy Helmut oznajmił mu, że właśnie przybył do Krakowa wezwany z Sandomierza Palatyn Wszebór, na Zamek dwa razy już był ciągany do księżnéj, trzymano go tam i ująć się starano.

Stary Wszebór, niegdy Krzywoustego towarzysz i Wojewoda, który się niemal jako opiekun dostał Sandomirskiéj dzielnicy, był téż ojca Jaksy druhem wiernym, mężem powagi znacznéj w narodzie. Nie chciał Marek odjechać ztąd, pókiby mu się nie pokłonił i cóś z ust jego nieposłyszał.

Mieszkał Wszebór w biskupim dworze, a dwór jego podle pod namiotami, bo służbę miał liczną i okazałą, jaka się jego dostojeństwu należała, i kochał się w rycerskich pocztach, które rad sprawiał, urządzał i sposobił.

Zrana gdy z kaplicy biskupiéj wychodził siwy mąż z pocztem sług swoich, zastąpił mu Jaksa drogę. Wszebór młodzież dorodną, pięknéj postawy miłował bardzo, zaraz mu młodzian w oko wpadł, i nim się pokłonił, Palatyn już mu się uśmiechał.

— Miłościwy panie, — dość gdy powiem ci, że jestem Jaksa z Miechowa. — Przychodzę się jakby rodzonemu ojcu pokłonić. —

Wszebór go uścisnął.

— A tyś tu zkąd? zapytał.

— Dużoby mówić jakie mnie tu wiatry przyniosły — odparł Jaksa.

— Do izby ze mną chodź na ranny posiłek, tam się rozgadamy — rzekł Wszebór. Niewymowniem rad że mi się stary druh w tobie tak pięknie odrodził.

Szedł Jaksa za Palatynem zaraz, który go do komory bocznéj z sobą prowadził, aby poufale sam na sam mówić mogli. — Nie tracąc czasu Jaksa mu się ze wszystkiego wyspowiadał, co widział, słyszał i z obawy jaką miał, aby się nie zamąciło wkrótce dokoła. Palatyn słuchał siedząc a wąsa szarpiąc, to ręce wyłamując, bo miał zwyczaj taki, że gdy go co drażniło, palce sobie ze stawów wyciągał ustawicznie.

— Nie inaczéj tylko cię tu opatrzność Boża zesłała w porę, — odezwał się, gdy Jaksa pospiesznie opowiadania dokończył. — Oko masz dobre, węch łowiecki, wzrok co zwierza pod kępiną wypatrzy. — Tak ci ono jest jak mówisz — ale połowę tylko wiesz, którą odgadłeś sam, gdy ja całą biedę na ramionach dźwigam. Miałem ja słać z oznajmieniem do Petrka, jedź ty, mów mu że tu gore. Postanowiła już księżna, dał się namówić nasz pan że na braci ruszy, królem być chce. My na to pozwolić nie możemy. —

Petrek miał sobie zleconą ostatnią wolę króla i opiekę nad książęty, szanować go muszą, niech on tu zjedzie, niech prawdę rzecze i zagrozi, my go poprzemy, — ja, Arcybiskup Gnieźnieński i Biskupi wszyscy. Krwi własnéj rozlewać nie chcemy, dobrze nam tak jak jest i jak nieboszczyk mieć chciał. — Hamować trzeba księcia. Petrek znaczenie ma i siłę, niech przemówi za nas, my mu zawtórujemy wszyscy...

Niechaj zjedzie co rychléj, a choćby pogrozi — ulękną się może póki czas.

Jedźcie, — powtórzył Wszebór — odemnie w poselstwie, zaklinajcie go i proście niechaj wystąpi. — Myślę że go o to zbytnio nękać nie będzie potrzeba. Nie uda się — to wojna bracka za

1 ... 10 11 12 13 14 15 16 17 18 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz