Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖
Jest druga połowa XII wieku, czasy rozbioru Polski — cztery dzielnice rządzone są przez synów Bolesława Krzywoustego. Najstarszy z nich, Władysław, jest księciem zwierzchnim, seniorem. Żona namawia go do wystąpienia przeciwko braciom i zyskania władzy nad całym krajem. Przeciw niemu występuje możnowładztwo z Piotrem Włastem na czele, który chce utrzymać postanowienia ustawy sukcesyjnej Krzywoustego, za co przyjdzie mu zapłacić wysoką cenę.
Powieść historyczna napisana przez Kraszewskiego w 1878 roku, która weszła w skład cyklu Dzieje Polski.
- Autor: Józef Ignacy Kraszewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski
Zwróciła się ku księdzu. —
— Prawda, — ojcze?
— Tak — tak mówi Apostoł — szepnął ks. Marcin, potrzeba by się żenił, kto w grzechu żyć nie chce. —
Przerwał stary. — Jaksowa nagliła. —
— Mów ojcze za mną, prawda, — niech się żeni!! Ja powiedzieć tego jak ty nieumiem.
— Ani ja — ani ja, mruknął ks. Marcin. Nie nasza rzecz małżeństwa i niewiasty zalecać, bo wiele między niemi złych jest i złego wiele przez nie przychodzi a mało takich jak wy, pani matko, coś dziecku za ojca i macierz stała. —
— Jak ja? smutno się śmiejąc podchwyciła wdowa. Ja! niewiastą byłam na chwilę tylko i to krótką, los mój uczynił mnie, ot czémś ni babą ni mężem. Ani się już znam do niewiast, ani mi się godzi mężem zwać. — Matkąm ledwie umiała być, żoną począwszy aby osierocieć rychło. Poszedł mój do grobu i co niewiasty we mnie było, zabrał z sobą. Mnie za przykład nie stawcie! Ja innéj dla niego chcę, takiéj jakiéj chyba nigdzie niema, coby umiała być żoną i matką a niewiastą — bo mu i lice kraśne potrzebne i usta śmiejące się i ręce białe.
Ksiądz się ofuknął strzepując rękami. — Dajcież pokój! dajcie pokój! pani Hanno! Co synowi głowę mącisz! Niechaj sobie żony sam szuka, to najlepiéj, znajdzie ją, to pobłogosławiemy. —
Wdowa bystro spojrzała na syna.
— Niechaj szuka i sama dodała — a niech na gniazdo pamięta. — Wiana mu nie potrzeba, złota nie łakniemy, mocy téż mamy w sobie dość, ino, by poczciwa krew a serce dobre!
Ksiądz się niecierpliwie poruszał.
— Toście mnie tu widzę ściągnęli, rzekł, — abym ja jemu kazanie o małżeństwie prawił, nie moja to rzecz!
— Do małżeństwa niewiem jak przyszło — odparła stara — chciałam pytać o radę czy na dwór jechać czy nie?
Ksiądz ręce podniósł do góry, a potém głowę i oczy.
— Jam stary i ślepy, nie widzę nic — rzekł broniąc się — boję się wszystkiego. — Powtórzę com mówił, Pasterz tak chce, stryj radzi, — nie wiódłby na zgubę.
— Ja téż tak sądzę! — odezwał się Jaksa.
— A ja znam ks. Janika — przerwała matka, szanuję go, poczciw jest, lecz bystrego wzroku niema. Gdyby o psa lub sokoła szło, nie spierałabym się!
Potrzęsła głową, syn się rozśmiał, — stary ksiądz usta otworzył zdumiony śmiałą mową, bo nawykł był zwierzchników duchownych szanować. —
— Nie darmo mię poganką zwą — ciągnęła daléj stara Hanna, gdy stoi u ołtarza, pasterz on dla mnie i ojciec, a gdy w izbie siedząc u kubka ze psy się zabawia, taki człowiek jak i drudzy.
— A toć istne pogaństwo! — wykrzyknął gwałtownie ks. Marcin, grzeszna mowa! Nie taki on człowiek jak drudzy, bo namaszczony jest na żywot cały nie na godzinę jedną, którą stoi u ołtarza. — Kapłanem on i pasterzem zawsze! zawsze!
Stara poganka usłyszawszy mowę gorącą, zamilkła chmurno. — Co miała rzec dwóch przeciwko sobie znajdując? Czoło się jéj namarszczyło, podparła twarz na dłoni — nie odezwała się już więcéj.
— Matusiu — rzekł Jaksa widząc matkę smutną. — Niebójcież się wy o mnie. Kraków nie za górami. Pojadę, popatrzę, służba nie wiekuista, ani niewola.
Źle będzie, nie po myśli, precz się usunę. Niech ks. Janik nie mówi, żem łaską jego pogardził, żem radę odrzucił, niech się pan Petrek na mnie nie gniewa.
— Od Petrka zdala! zdala! mruknęła matka.
— Bogobojny to pan jest — odezwał się głowę skłaniając ksiądz. Daj nam Boże takich jak najwięcéj. —
— Wam ale nie nam — poprawiła Hanna sierdzisto. — Wam on za grzech swój płaci to go miłujecie, a ja go za grzech ten nie cierpię.
— Bóg grzechy sądzi i cnoty waży! a kto bez grzechu! — odparł ks. Marcin. — Nie rzucajcie kamieniem.
— Ja go ani sądzić nie chcę, ni widzieć, ni słyszeć o nim! — zakończyła Hanna zwracając się ku synowi, który z rumieńcem na twarzy, pozostał milczący.
Ks. Marcin nie odezwał się téż, nie mogąc dobrze zrozumieć co starą tak oburzało i w niepokój wprawiało.
Dla Jaksów nawet, choć się ci do najmożniejszych rodów liczyli, Petrkowa córka była małżeństwem wielkiém, niosła z sobą nietylko bogactwa ojca ale związki jego i znaczenie po wszech ziemiach. — Poganka jednak nie chciała jéj dla syna, obawiała się. Bogaty a tak nagle i dziwnie wywyższony ulubieniec Krzywoustego, dla starych rodów miał zawsze na sobie znamię obcego przybysza, co się gwałtownie dobił znaczenia i przywłaszczył stanowisko. Obawiano go się dla gwałtowności wielkiéj, zuchwalstwa z jakiém się wszędzie stawił, na równi chcąc być bodaj z panującemi, i szanować się każąc choć sam nie chciał uszanować nikogo. Obawiała się téż przezorna matka wciągnięcia syna przez Petrka w niebezpieczne zabiegi, w niespokojne jego i ruchawe życie. Wolała go widzieć panującym w swoim domu, niż posłusznym towarzyszem Palatyna. Miała przeczucie, że Petrek, co się zawsze rzucając szedł coraz daléj, nie pozostanie przy tém co miał, nie ograniczy się samém budowaniem kościołów, które teraz po wszech ziemiach stawił, o czém szeroko głoszono. Wielkie te ofiary saméj pobożności przypisać było trudno, tłumaczono je więc pokutą za grzechy dawne, które ludzie wymyślali przez zazdrość, bo mąż silny był współzawodnikom solą w oku.
Nasłuchała się o tém stara Hanna, i brzydziła tajemniczym tym Władyką, który urósł z niczego.
Jaksa postrzegł, że z matką już o pięknéj córce Petrkowéj mówić nie było sposobu, pomyślał sobie jednak w duchu, że gdyby ją raz przywiózł do Komorowa, Hanna by ją, podąsawszy się, za córkę przyjąć musiała, a urokowi jéj oprzećby się nie mogła.
Niemal wiek cały upływał od czasu jak Szczodry na Zamku Krakowskim z Boleszczycami uczty wyprawiał. Opuszczony po nim gród doczekał się dopiero za Krzywoustego nowego życia, a z niem i miasto u stóp Zamku rozsiadające się i przedmieścia poczynały coraz bardziéj zaludniać się i ożywiać. —
Kilka kościołów wznosiło się już wpośród wałami otoczonéj stolicy, kilka domostw kamiennych widać było tu i owdzie. Reszta z drzewa budowana, wśród ogrodów i zieleni skryta, nie miała dzisiejszych miast pozoru. Nawet do koła wielkiéj targowicy wpośrodku, otoczonéj szopami na słupach wspartemi, gdzie były gospody dla kupców obcych, którzy ciągnąc przez ziemię tę, stawać w nich musieli — nie wiele wspanialéj wyglądały budowy. —
Nigdy u nas miasta samą ludnością miejscową na prawdziwe ule mieszczańskie urosnąć nie mogły; miast u nas nie znano, ino wsie i targowe rynki. — A wieś u nas, jak dwór, była obozem rozbitym wśród wygodnego miejsca, namiotem w którym się koczowało, nie zasiadając na wiekuistość. — Starodawny nałóg czysto wojowniczego i rolniczego narodu nie dopuszczał zamykać się po grodach ciasnych, chyba z musu. —
Ludzie potrzebowali roli dużo, powietrza wiele, swobody ruchu i wolności dla siebie. Nielubiono miasta jak więzienia, w mieście téż gromada panowała, człek się stawał jéj niewolnikiem, na wsi każdy w domu u siebie był panem. Obyczaj miejski przynosili z sobą cudzoziemcy, Niemcy najwięcéj.
Jeszcze dla nich nie nadszedł był czas zawojowywania koloniami swemi krajów całych, jak to późniéj rozpoczęli, ale już w dwunastym wieku wciskali się gdzie mogli bezkarnie, gdzieniegdzie z bronią w ręku, ziemi zagarniając jak najwięcéj. Nienawidzony Niemiec od pierwszych Piastów płynął do Polski potajemnemi drogami, wioząc towary, przynosząc religijną naukę, rozpościerając się po dworach pańskich, w których wszystko poczynało być niemieckie, żony, sługi, dwory, księża, zbroje i sprzęty. —
Cesarze, książęta dawali chętnie siostry swe i córki do Polski, wiedząc, że tym sposobem drogi sobie do niéj ścielą. Niemogąc orężem pokonywano Mieczysławów i Bolesławów wpływem ich żon, które choćby nawet z klasztoru brać im dopuszczano — byle królowały. Za księżną szedł kapelan, marszałek, służebne, rycerze, język, obyczaj. — A że trochę ogłady od Włochów nabrali niemieccy książęta, tu się ona podobała i przyjmowała.
Po ojcu Krzywoustym wziął Władysław Kraków, mało jeszcze mając czasu coś w nim odmienić. — Ale ojciec jego ztąd panował całéj ziemi, jemu przypadała część jéj tylko i prawo braterskiego starszeństwa, głowy rodu i domu. Ze skarbców, ze zbrojowni, ze wszystkiego mienia trzeba było oddać młodszéj braci część na nich przypadającą, a tych strat nie wynagrodził posag księżnéj Agnieszki, która więcéj z sobą dumy przyniosła niż zasobów i skarbów.
Dla téj pani i zamek się musiał przystrajać na nowo, bo niezapominała, że była siostrą przyrodnią cesarza. Chciała tu nie na dzielnicy jednéj skromnie siedzieć, ale nad całym krajem panować. —
Krzywousty w istocie najstarszego uczynił głową i dał mu władzę zwierzchnią nad braćmi, ale oni byli równemi mu książętami, z których każdy panował u siebie. Wspólne tylko niebezpieczeństwo i sprawy wspólne miały ich pod starszego chorągiew gromadzić. — Ziemie były w związku z sobą, ale nie w podległości, krakowska dzielnica siostrą starszą szła przodem. — Tu zaś w Krakowie nie pomału się około tego krzątano, jakby rozbite ziemie w jedno zlać, władzę w jedną rękę dać, a młodszą bracię wydziedziczyć. Mówiono o tém głośno, wzdychano nie tając się. —
Zamek roił się Niemcami, a i ci z domowéj służby, którzy niemi nie byli, na sposób niemiecki przystrojeni i uzbrojeni chodzili.
Gdy Jaksa z listami biskupiemi i zaleceniem od Petrka przybył do Krakowa, dosyć dworno w kilkanaście koni, nie jechał wprost na Zamek, ale obyczajem ówczesnym gdy gospód dla rycerstwa w mieście nie było, wprosił się do zamożnego mieszczanina Lorka, który Jaksów zdawna znał i chętnie ich u siebie podejmował. Ztąd dopiero przyodziawszy się, miał się udać do Biskupa i do księcia Władysława; gdy, stojąc jeszcze w ulicy a rozglądając się, postrzegł od Zamku idącego strojnego i zbrojnego mężczyznę, który, jakby tylko co z konia zsiadł, przy ostrogach, w płaszczu sunął kędyś szybko między ogrody. —
Młody chłop ów, wyglądający na dworaka, wiekiem równy Jaksie, pogwizdywał idąc a oczyma rzucając na wszystkie strony, twarz mu się śmiała, był dobréj myśli. — Mijał już dworek Lorka, niepostrzegłszy Jaksy, gdy ten wpatrzywszy się w niego, poskoczył doganiając uchodzącego.
Gdy z ks. Marcinem w Niemczech na naukach był, trafiło mu się, że niemieckiego pana syn Helmut z Pfordten razem z nim czas jakiś w Trewirze bawił, gdzie się z sobą pobratali i poprzyjaźnili.
Twarz, ruch, głos w przechodzącym, wszystko mu tak Helmuta przypominało, iż choć nie rozumiał coby on tu mógł robić, postanowił z bliska się przekonać, ażali nie on sam był.
Gdy Jaksa poskoczył, a idący się ku niemu odwrócił, wlepił weń oczy zdziwione naprzód z wyrazem groźnym, potém począł doń uśmiechać.
— Helmut?
— Jaksa! — zawołali prawie razem.
— Żem ja tu się znalazł, dziwu niema — rozśmiał się Jaksa — bom ja na swojéj ziemi i niedaleko od swojego gniazda — ale wy??
— Ja? — odparł Helmut. — Trzeba, żebyście wiedzieli, mój miły, że prawdziwemu rycerzowi gniazdem jest ten ziemi kawałek, gdzie on zatknie włócznię swą z proporcem. Potrzebna mu włóczęga i szukanie przygód. Dopiero na starość, gdy nogi się połamią, grzbiet zgarbi, siada gdzieś w staréj jak sam dziurze, aby tam kości położył!
— Ale cóż cię tu do nas mogło przyprowadzić?
— Ochota przypatrzenia się jak się tu u was żyje, co na północy za rycerstwo? jak wyglądają dziewczęta wasze! — rozśmiał się Helmut. — Ja bowiem żyję dwojgiem tylko, wojną i miłością.
— Toś się do nas źle wybrał, przyjacielu — rzekł Jaksa — wojny pod czas nie mamy, Bogu dzięki; niewiasty nasze po waszych trudno aby się wam podobały!
— Jestem przy dworze ks. Agnieszki — odezwał się Niemiec — nie jest tu tak źle bardzo. Naprzód, że ma przy sobie dosyć naszych dziewcząt niemieckich, a potém — boć to nikomu nie tajno, dwór to dziś jeszcze książęcy, ale wprędce urośnie, królewskim się stanie, więc jeszcze przybędzie mu rycerstwa i niewiastek...
Jaksa niedowierzająco potrząsał głową.
— No — a ty? — spytał go Helmut.
— Ja także na ten dwór się myślę dostać, ale jeszcze nie wiem sam czy będę przyjęty i czy się pomieszczę.
Niemiec słuchał już roztargniony, spieszył się i wyrywał, podglądał w ulicę, szepnął coś żywo na ucho Jaksie, podał mu rękę i pobiegł. Łatwo się było domyśleć, że gdzieś piękną mieszczkę miał upatrzoną, za którą gonił. Polowanie to jednak nie musiało się poszczęścić, bo w pół godziny wrócił do Jaksy kwaśny, zły, po niemiecku klnąc polskie dziewczęta, że się do nich zbliżyć nie było podobna.
Siedli razem w izbie, którą dla gościa Lorkowa opróżniła i teraz dopiero szerzéj się rozmówić mogli. — Helmut pochwalał bardzo Jaksie, iż na dwór księcia a raczéj księżnéj przybywał, gdyż znać się zdawał tylko ks. Agnieszkę. Zapewniał, że pani młode twarze i młodych ludzi lubi, a rada się świetnym ich otaczać orszakiem.
— Ja bo księżnie służyć nie myślę — przerwał Jaksa.
— A komuż? — spytał Helmut.
— Księciu — rzekł Marek.
Rozśmiał się Niemiec i dziwną zrobił minę, jakby go sobie bardzo lekko ważył.
— Nie ujmuję waszemu księciu — rzekł — zacny pan jest, ale masz to wiedzieć, żeć przecie przy siostrze cesarskiéj on wiele znaczyć nie może. Kiedy ją brał ks. Władysław łacno mógł obrachować, że ona tu panować musi.
— To u nas nie jest w obyczaju — rzekł Jaksa.
— Nie wiem co w obyczaju — odparł Helmutt — lecz kiedy was to szczęście spotkało, że wam dano przyrodnię cesarską —
Uwagi (0)