Darmowe ebooki » Powieść » Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖

Czytasz książkę online - «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖».   Wszystkie książki tego autora 👉 Józef Ignacy Kraszewski



1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 42
Idź do strony:
dnia panią swoją, ona go z tém do księcia odsyłała, książe słuchał cierpliwie, ale nie odpowiadał nic. Dobek nasyłał drugich, gotował, przysposabiał, lecz szło mu dotąd oporem. —

Książę pilniéj niż zemsty śledził nadchodzącéj ponowy. Ani mu Połowcy, ani posły od Cesarza tak nie byli pożądanemi jak śnieg. Nareście jednéj nocy doczekano się pożądanego mrozu, a w parę dni śnieżnicy wielkiéj, która ziemię na stopę pokryła białym całunem. Zdawna, wprzódy nim tu spadła ponowa, przybywający od Szlązka i Pomorza donosili, że tam już nastała zima i sanna.

Holsza przybiegł z dobrą nowiną. Jednéj godziny wszystko było na nogach, książe zapomniał nawet oznajmić się żonie, chodził po izbach i gnał łowców swoich.

— W las! w las!

Biegała czeladź, rozrywali się wszyscy, księciu jeszcze zdawało się że za powoli chodzili. Gniewał się i chmurzył, burcząc nawet i wydając groźne rozkazy. W tém jedném miał stanowczą wolę swoją, tu mu się sprzeciwiać nikt nie ważył.

Przybory te zobaczywszy posłała pytać Agnieszka.

— Na jak długo i dokąd się książe wybiera?

Władysław aż się rozsierdził.

— Nie wiem! krzyknął — kto na łowy jedzie, nie może powiedzieć kiedy powróci! a głupi kto powiada dokąd! Gdzie oczy poniosą, kędy tropy poprowadzą!

Konie stały w podwórzach z jukami, z żywnością, psy skowyczały na sznurach, zwijał się Holsza. Na niebie jeszcze wisiał śnieg, ale powietrze było łagodne.

— W las! w las! rozlegało się po podworcach.

Księżna po wtóry raz posłała pytać, kiedy powróci — ale Władysław tak był już rozgniewany, że nie szanując posła małżonki, odpędził go fukaniem i groźbą. Sam jednak poszedł do Agnieszki, już w kożuchu i kołpaku.

Otworzył jeszcze drzwi mężnie, a na progu cała odwaga go odpadła.

— Przychodzę żegnać — rzekł łagodnie — bo oto bardzo pilna sprawa, ponowa! trzeba koniecznie w las, choćby życie dać!

— A kiedyż wracasz! spytała żona.

— Któż to może wiedzieć! Bóg jeden wié! ruszył ramionami książę. — Jeszczem nie jechał a już mam powracać? Możeż to być? — Wy macie krośna i igły a ja łowy moje. Sprawiedliwa rzecz. Ja bez nich nie mogę żyć — to mój czas, to żniwo moje.

— A któż tu za was będzie sądzić i rządzić? spytała księżna.

W téj chwili książę zdala głos nakazujący Holszy usłyszał, nie mógł już wytrzymać, ruszył ramionami, i nieodpowiadając drzwi zamknął. Szedł już.

— W las! zawołał żywo dosiadając konia, jakby się lękał aby go nie zatrzymano. A no! w las!

Gromada książęca już wyruszała z dziedzińców zamkowych, gdy we wrotach spotkała orszak jakiś liczny. Byli to własni posłowie księcia a raczej Agnieszki, powracający od czerwieńskich grodów. Książe uśmiechnął się im tylko, nie pytając nawet co przynosili, tak mu było pilno.

Żwawym kłusem ruszono od Zamku, przez podzamcza, aby coprędzéj skryć się w lesie. Księciu paliły się oczy do puszcz i borów. Coraz to spoglądał na Holszę, a Holsza mu się uśmiechnął, to znów na tropy po śniegu. — Ziemia usłana tym puchem świeżym bawiła go jak pisana karta.

Tuż, na widnokręgu niedalekim stały owe ukochane lasy szronem okryte, śniegami ubielone, otrząsając po troszę z obciążonych gałęzi czém je noc przysypała. Na szarém, ołowianém tle niebios malowały się jasno osrebrzone gałązki, a po śnieżnéj powłoce popisane przez zwierzęta zygzagi, łowcy tak czytali jak mnichy psałterz malowany.

Księciu na swobodzie aż się twarz inaczéj uśmiechała, aż mu było weseléj i raźniéj. W zamku zawsze był milczącym i ponurym, teraz, zapomniawszy troski wszelkiéj, podnosił czoło, oddychał, w boki się imał, do psów odzywał, do konia zagadywał, do samego siebie coś podśpiewywał, do Holszy mrugał, odpowiadał na pokłon każdego przechodnia.

Ktoby go był naówczas w czystém polu, na rozmowie z samym sobą podsłuchał, zdziwiłby się jak w duszy jego myśli różne ścierały się i kłóciły.

Chwilami chciał sam, potężnie, nad całemi ziemiami siedzieć na tronie, potęga ta wielka uśmiechała mu się, pobratymstwo z Cesarzem wbijało w dumę! Wnet gdy pomyślał że korony we krwi strumieniach szukać było potrzeba, w zajadłéj walce ze wszystkiemi — odpadała go ochota. Miał i tak lasów dosyć, ludzi dosyć, i sądów i troski panowania. —

Potém znów zdało mu się że za nim bieży głos żony, wołającéj. — Cóżeś ty tu, pan czy pół panię, czy tylko ćwierć pana? Azaż nie wstyd mi Cesarskiéj siostrze siedzieć przy tobie, pomiędzy trzema czy czterema małéj braci, jak prostéj ziemiance?

I zdało mu się po chwili słyszeć głos ojca umierającego, który mu polecał braci i na łożu śmierci, mówił ledwie dosłyszaném wzdychaniem: — Bądź ty im opiekunem i ojcem! bądź im tarczą i obroną! Weźmij ich jak kokosz pod skrzydła swoje, otul i niedopuść, aby się nad niemi znęcały jastrzębie!

Widział tego tysiącznemi bliznami okrytego rycerza chrześciańskiego, nawróciciela pogan, pobożnego pielgrzyma i budowcę kościołów, rozciągniętego na łożu ostatniém konania, otoczonego Biskupy, płaczącą żonę u nóg jego, relikwijami Świętych pańskich ocierającą stygnące ciało, małe sieroty u kolan przytulone — a siebie stojącego w głowach i słuchającego tych słów ostatnich, z któremi uchodziło życie. —

— Bądź ty im ojcem! Władysławie, bądź im opiekunem!

Potém znów roztapiało się to widzenie, i głos mu szeptał szyderski.

— Azali ojciec twój wielki i święty, nie dał uśmiercić brata przyrodniego Zbigniewa? a Chrobry bracię swą, a Mieszko praojciec tych co mu na drodze do panowania stali? Maż ta ziemia iść rozerwana na zagony i na huby, pójść w strzępy aby ją potém lada sąsiad wilczemi zębami na ochłapy darł dla siebie?

A głosowi temu w powietrzu potakiwało od Krakowa zalatujące wołanie Agnieszki. — Jesteś ty pan, czy pół panię, czy ćwierć pana? książę czy ziemianin prosty? A czémże będą dzieci twe, synkowie twoi, gdy się twoją ziemią dzielić zechcą? Zejdą wnuki na żupanów, a prawnuki na kmiecie!

Jechał tak rozbijając się z myślami, to chcąc to wzdragając się, gdy między czeladzią a łowcami wrzawa się wszczęła.

Zając, szarak przebiegł im drogę, psy się ruszyły za nim, pokazał im tył biały na urągowisko i zniknął.

Tuż stara niewiasta z wiadrami próżnemi na ramionach, przystanęła i patrzała.

— Złe, do licha, będą łowy! krzyknął Holsza. Książę stanął, popatrzał i na prawo zawrócił, nazad na Zamek ani myślał, tak mu się chciało tchnąć swobodnie, kilka dni niesłyszeć głosu piskliwego pani, wyrzutów jéj i szyderstw, Dobkowych napomnień i postrachów. —

Wjechali w las, książę oddychał. —

Nad głowami gałęzie się siecią ciemną rozpościerały szeroko, a z nich niekiedy szmerem tajemniczym zsuwał się powoli śnieg. — Cicho było i spokojnie i jakoś miło jak w domu bożym. Na ziemi coraz gęściéj plątały się zwierza ślady, porysowane na wsze strony. Tam zdradził swój pochód lis, choć tropy zacierał ogonem, tu poznaczył drogę zając, wycisnął łapy niedźwiedź spłoszony z barłogu i poćwiekował śnieg jeleń. — Na dębach krakały gałki i kruki. Czy życzyły dobréj, czy prorokowały złą drogę? Któż to mógł odgadnąć?

Holsza, pomrukując coś puścił na nich strzałę do góry i stado całe zerwało się trzepocząc skrzydły, wrzeszcząc wróżby swoje na lasy, na bory. Głos ich cichł coraz w dali i z szumem drzew zlał się w jeden smętny szmer spokojny.

— E! lasy wy moje, lasy! westchnął do siebie Władysław — w was człowiek o wszystkiem zapomni! I tyle życia co w lesie!

X

Petrek u ognia siedział w izbie swéj, gdy mu o gościach znać dano. Jechała pod wrota gromada jakaś znaczna, a nikt powiedzieć nie umiał, kto oni byli? Wiedzieli wszyscy że ludzie musieli być dostojni!

Kupa jezdnych, łowczych, psów, czeladzi stała już u wrót samych dworca i trąbiła, aż się rozlegało. A trąbili też jakoś dziwnie, nie tak jak druh i człek równy, ani tak jak człek mały a pokorny, nawet nie tak jak ks. Janik, gdy bywało z sobą Petrka na łowy wyzywa. Trąbili jak pan na pachołki swe, rozkazująco, gwałt czyniąc we wszystkie rogi, i nie bojąc się gniewu Palatyna. Aż powybiegała cała służba i koniuszowie a nakoniec i młody Światosław wyjrzał. — Ten, gdy stojących u wrót zobaczył, pędem pobiegł do ojca, a wrota kazał coprędzéj na oścież otwierać. —

Gromada się w nich zatrzymała, i trąbiła ciągle na schwał, nie wjeżdżając w podwórze, trąbiła aż się hen, na miasto trwogą rozlegało.

Dziwowali się, zbiegając wszyscy, Petrek biegł prędko, kożuch na siebie zarzuciwszy i przypadł do kolan siedzącego na koniu pana, witając go jak poddany jego, pokornie.

— Miłościwy panie a ojcze! zawołał, nie czyńcież mi téż sromu, gdyście na progu, zajedźcież do sługi swego, nawrócić ludziom każcie! Niech się konie najedzą, niech się czeladź pańska napije, ty, panie spocznij! Proszę a proszę!

Książę Władysław był bardzo dobréj myśli. —

— Koniom nie czas jeść, ludziom nie trzeba pić, ja nie chcę spoczywać! Każcie tu tylko wynieść kubek, abym za zdrowie wasze go wypił — a siadajcie sami na koń, na łowy ze mną! Czas! czas! szkoda takiego czasu! Pojedziesz Petrek ze mną, i ty i łowcy twoi, i psy i wszystko.

Zawahał się nieco Palatyn, coś go w serce kolnęło, jakby sztyletem! Poco cię pan chce brać z sobą? On co się niedawno gniewał, co tak bardzo teraz na ciebie łaskawy?

Obejrzał się po łowczych towarzyszących panu i nieprzyjaciela głównego między niemi nie zobaczył, mężnym téż był, trwogi po sobie okazać nie chciał.

— Petrek! na koń! słyszysz! powtórzył książę wesoło...

— Koń i ja pójdziemy z miłością waszą na koniec świata — odparł Palatyn — ale, wstąpcież choć na próg mój, abyście mi serce ojcowskie okazali. Nieboszczyk rodzic wasz nie jeden raz bywał i zasypiał u mnie, chlebem sługi swojego nie gardził.

Zawahał się coś książę, i pochylił do ucha Petrkowi. —

— I wjechałbym i jadł i spał z wami — szepnął, a no wrogów macie co was oskarżają. Gdybym u was sprawiał gody, mówiliby na mnie, żeście ujęli sobie księcia a odwrócili go... Jedźno ze mną, jedź, na łowach w lesie gdzie drzewa jeno słuchają, lepiéj się rozmówić niż we dworze, gdzie ściany uszy mają, a okna gęby. Nie zsiądę do was, ty wsiądź do mnie.

Petrek wiedząc, że go nie zmoże, skinął na Ochmistrza swego, ten, choć mu nie rzekł nic, zrozumiał wszystko. Wnet Światosław stanął na miejscu ojca z głową odkrytą, za uzdę podtrzymując konia książęcego. — Petrek poszedł podpasać się, wziąć kołpak, oręż i sokoła. Konia swego prowadzić kazał i dwudziestu łowczym, psiarzom, naganiaczom, stanąć a psy prowadzić co najlepsze.

Książę ciągle na koniu siedział. — W tém z otwartych wrót począł wypływać jakby uroczysty pochód jaki. Przodem Ochmistrz z laską złoconą w ręku, za nim rzędami dwiema czeladź Petrkowa postrojona, na misach i deskach malowanych, na tarczach nawet niosąc kubki, jadła, napoje, chleby. Koniuszowie na płachtach szkarłatnych dźwigali obroki dla koni, w kubłach kowanych nieśli wodę, tak że książe nie zsiadając mógł na siodle posilić się, napić, a koniom dać przetrzeć zęby i ugasić pragnienie. —

Z twarzy pańskiéj widać było że po troszę rad był gościnie, a trochę téż może zazdrościł téj zamożności poddanego, który mógł go przyjąć jak książę udzielny, na srebrze, na złocie, z posługą tak liczną, wspaniałą, przyodzianą i świetną, nad którą piękniejszéj w Krakowie nie było.

Popatrzał książę i na pięknego młodziana co mu konia za uzdę trzymał, syna takiego nawet zazdroszcząc Petrkowi!

Wtém wyprowadzono konia Palatyna, Sokoła, który do łowów umyślnym był, dzielne stworzenie z nozdrzami krwawemi, z chrapami czarnemi, okrytego srebrzystą sierścią lśniącą, z ogonem i grzywą wlokącemi się po ziemi.

Wyprowadzono psy Petrkowe po dwa posworowane, tak silne i tak wykarmione, a tak wesoło podskakujące i skomlące, że aż miło było spojrzeć na nie.

Książę konia i psów trochę mu pozazdrościł.

Łowcy téż i przybory myśliwskie, pańskim doborem i liczbą nie ustępowały.

— Dobrze się dzieje Petrkowi! myślał książę. — A wtém i Palatyn się ukazał w prostym kożuchu i czapce baraniéj, z torebką przez plecy.

— A cóżeś to, jak dziad co chodzi za jałmużną, wór przewiesił przez plecy! rzekł książę śmiejąc się — alboż to do noszenia sakw za sobą nie masz ludzi?

— Miłościwy książę, odparł Petrek — taki ja od wieku zwyczaj mam, gdyżem na łowach gorący. Odbiję się od ludzi, zapędzę w las, nie chcę głodem mrzeć, zawsze więc jaki taki kawał mięsa i chleba przy sobie noszę.

Konie jadły jeszcze, ludzie pili, gdy książę już, usta otarłszy po kubku wina, trąbić kazał i sam wołał niecierpliwie. —

— W las! w las!

Petrkowi łowce niechaj prowadzą! gdzie wiedzą że najwięcéj zwierza i uciechy, gdzie ostępy pełne, abyśmy z próżnemi rękami nie powracali! W las! w las!

Nigdy jeszcze tak wesołym księcia Władysława Petrek nie widział, ani tak ze sobą poufałym, ni tak dla siebie dobrotliwym. Ani go mógł teraz poznać po tym, którego ostatnim razem spotkał na krakowskim Zamku. Ruszyli więc do najbliższego lasu gościńcem przez groblę Glinianą, około Mikułowéj gospody, ale księciu się wnet sprzykrzyła droga bita, kazał nawracać w gąszcze coprędzéj, ludziom się wielkim kołem rozsypać na prawo i lewo, iść cicho, a gdy naprzód zabiegną, dopiero w trąby i rogi bić, zwierza napędzać. —

Dzień chmurny był a łagodny, niebo ciągle się trzymało szare i smętne, śnieg się z niego zapowiadał a nie sypał. Ledwie w gąszcz wjechali, gdy tuż jeleń pomknął — a psy za nim, a książę za niemi, a Petrek za księciem. Ani oszczepu ni strzały nie było puścić sposobu, psy co go oskoczyły i przytrzymać chciały, to się im rogami obronił, kilkoro ich poprzebijał, oskakiwał i gnał daléj na las, na gąszcze.

Petrkowi nie o jelenia szło ale o pana, więc zapomniawszy zwierzęcia, jego

1 ... 16 17 18 19 20 21 22 23 24 ... 42
Idź do strony:

Darmowe książki «Historya prawdziwa o Petrku Właście palatynie, którego zwano Duninem - Józef Ignacy Kraszewski (jak czytać książki .TXT) 📖» - biblioteka internetowa online dla Ciebie

Uwagi (0)

Nie ma jeszcze komentarzy. Możesz być pierwszy!
Dodaj komentarz