Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
— A cóż by się stało, gdyby plac-major przez głupotę obraził się na was?
— Jaki plac- major?
— Jak to jaki? Czyście go nie widzieli?
— Nie!
— A przecież on stał tuż przed wami, wprost twarzą w twarz.
Ale Isaj Fomicz zaczął najpoważniej zapewniać, że stanowczo nie widział żadnego majora, że w takiej chwili przy podobnych modlitwach wpada w ekstazę i nic już wtedy nie widzi, co się wkoło niego dzieje.
Jak dziś widzę Isaja Fomicza, jak, bywało, w sobotę wałęsa się po całym ostrogu, usiłując jak najgorliwiej nic nie robić, stosownie do przepisów zakonu. Jakie mi niemożliwe anegdoty opowiadał za każdym razem, gdy powracał ze swojej bożnicy; jakie nieprawdopodobne przynosił wieści z Petersburga, zapewniając, że ma je od swoich Żydków, a ci z najpierwszych rąk.
Ale już za wiele rozwodzę się nad Isajem Fomiczem.
W całym mieście były tylko dwie publiczne łaźnie parowe. Pierwsza, należąca do jakiegoś Żyda, miała numery po 50 kopiejek i urządzona była dla grubych ryb. Druga, przeznaczona przede wszystkim dla pospólstwa, była stara, błotnista, ciasna i tam to poprowadzono nasz ostróg. Było mroźno i słonecznie; dla aresztantów już to było uciechą, że wyjdą z fortecy i popatrzą na miasto. Żarty i śmiechy nie ustawały w drodze. Pół roty żołnierzy z nabitą bronią prowadziło nas na podziw całemu miastu. W łaźni natychmiast podzielono nas na dwie zmiany: druga czekała w chłodnej sieni łaziebnej, dopóki się pierwsza myła, co było rzeczą konieczną z powodu ciasnoty łaźni. Ale nawet pomimo tego podziału trudno było sobie wyobrazić, jakim sposobem połowa naszych mogła się w niej pomieścić. Pietrow nie odstępował mnie; bez wezwania z mojej strony poskoczył, aby mi usługiwać, i ofiarował się nawet wymyć mnie.
Kiedyśmy otworzyli drzwi z sieni do łaźni, zdawało mi się, że jestem w piekle. Wyobraźcie sobie izbę dwanaście kroków długą, tyleż szeroką, w której ścisnęło się do stu może ludzi, a już z pewnością nie mniej niż osiemdziesięciu, ponieważ aresztanci podzieleni byli na tylko dwie zmiany, a wszystkich nas przyszło do dwustu ludzi. Para zasłaniająca oczy, swąd, brud, ciasnota taka, że nie ma gdzie postawić nogi. Przeląkłem się i chciałem wracać, ale Pietrow dodał mi zaraz ducha. Z wielkim trudem przedostaliśmy się do ławek przez głowy siedzących na podłodze ludzi, prosząc ich, aby się nagięli i pozwolili przejść nad sobą. Pietrow oświadczył mi, że miejsce trzeba kupić i natychmiast rozpoczął targ z aresztantem, który się usadowił koło okienka. Ten za kopiejkę ustąpił swego miejsca, otrzymał natychmiast zapłatę od Pietrowa, który ją niósł w ściśniętej pięści, zawczasu ją przygotowawszy, i zaraz ukrył się pod ławą, tuż pod moim miejscem, gdzie było ciemno i błotno. Ale i pod ławkami miejsca były zajęte, i tam roiło się od ludu więziennego. Nigdzie na podłodze nie było ani na dłoń wolnego miejsca, gdzieby nie siedzieli, skurczywszy nogi, aresztanci, opluskując się wodą z koneweczek. Pomiędzy siedzącymi niektórzy myli się, stojąc z konewkami w rękach, a brudna woda spływała z nich wprost na golone głowy siedzących obok. Na wzniesionym pomoście i prowadzących do niego stopniach wszędzie także siedzieli myjący się, skurczywszy się i najeżywszy. Ale mycia było niewiele; prosty lud mało się myje wodą gorącą i mydłem, straszliwie się tylko parzy i oblewa potem zimną wodą — otóż i cała łaźnia. Pięćdziesiąt mioteł na górze podnosiło się i spadało naraz; chłostano się bez pamięci. Co chwila dodawano pary: to już nie gorąco było, ale piekło. Zewsząd słychać wołania, krzyki, piski, śmiechy i dźwięk stu łańcuchów wleczonych po podłodze... Niektórzy, chcąc przejść z jednego miejsca w drugie, zaplątywali się w cudzych łańcuchach i sami zaczepiali łańcuchami o głowy siedzących niżej, padali, klęli i ciągnęli za sobą zaczepionych. Brud lał się ze wszystkich stron. Wszyscy byli w stanie szczególnego ożywienia, jakby pijani. Przy okienku, skąd podawano wodę z sieni łaziebnej, był natłok, łajano się, kłócono, popychano. Gorąca woda, którą stamtąd otrzymywano, rozlewała się na głowy siedzących w dole, zanim ją doniesiono do miejsca przeznaczenia. Co chwila przez okna lub przymknięte drzwi zaglądała wąsata twarz żołnierza z bronią w ręku, aby się przekonać, czy nie ma nieporządku. Ogolone głowy i rozparzone do czerwoności ciała aresztantów wydawały się jeszcze potworniejsze. Na rozparzonych grzbietach jaskrawo zazwyczaj występują blizny po otrzymanych knutach i kijach, i teraz więc wszystkie te grzbiety wydawały się na nowo pokrwawione. Straszliwe blizny! Mróz przeszedł mi po skórze, gdy patrzałem na nie.
Dodadzą pary — i jej gęsty obłok zakryje całą łaźnię; wszystko zahuczy i zawyje. W obłoku pary migają zranione grzbiety, ogolone głowy, skurczone ręce i nogi, a nad tym wszystkim, na najwyższym stopniu łaźni Isaj Fomicz wrzeszczy na całe gardło. Parzy się bez pamięci, ale zdaje się, że nie ma gorąca, które by mogło go nasycić; za kopiejkę najmuje łaziebnika, który go ćwiczy miotłą, ale i łaziebnik w końcu wytrzymać nie może, rzuca miotełkę i biegnie oblać się zimną wodą. Isaj Fomicz nie daje za wygraną i najmuje drugiego, trzeciego; w takim razie postanawia już nie oglądać się na wydatki i zmienia do pięciu łaziebników. „Dobrze się parzy, zuch Isaj Fomicz” — wołają doń z dołu aresztanci. Icek czuje, że w tej chwili przewyższył wszystkich, wszystkich zostawił za sobą; triumfuje i jak szalony, ostrym, krzykliwym głosem wyśpiewuje swoją arię: „La-la-la-la-la”, wybijającą się nad wszystkie głosy. Przyszło mi na myśl, że jeśli kiedyś znajdziemy się tak razem w piekle, to będzie ono bardzo podobne do tego miejsca. Nie wytrzymałem, żeby nie podzielić się mym domysłem z Pietrowem; ten popatrzył tylko dokoła i nic nie odpowiedział.
Na trzeci dzień Bożego Narodzenia, wieczorem, odbyło się pierwsze przedstawienie w naszym teatrze. Wiele było zapewne przedwstępnych starań i kłopotów około urządzenia widowiska, ale aktorzy wszystko wzięli na siebie, tak że my wszyscy inni nie wiedzieliśmy nic o nich, nie wiedzieliśmy, co i jak się robi, a nawet jakie sztuki będą grane. Aktorzy przez trzy dni poprzedzające widowisko, wychodząc na robotę, starali się wydostać jak najwięcej kostiumów. Niektórzy mieszkańcy Omska obiecali pożyczyć ubiory do ról aktorskich, nawet dla kobiecych, a za pośrednictwem pewnego dieńszczyka spodziewano się nawet dostać oficerski ubiór z akselbantami117. Obawiano się tylko, żeby plac-major nie zabronił widowiska, jak to się stało roku poprzedniego. Ale w zeszłym roku podczas świąt major był w złym humorze: zgrał się gdzieś w karty, a przy tym w ostrogu były awantury, toteż ze złości zabronił przedstawienia. Teraz nie wiedzieliśmy wcale, czy wiedział coś o teatrze, a jeśli wiedział, czy dał formalne pozwolenie, czy też postanowił tylko patrzeć przez palce, machnąwszy ręką na tę aresztancką zabawę i zezwoliwszy na nią w milczeniu, pod warunkiem naturalnie, że wszystko się odbędzie w porządku. Myślę, że wiedział o teatrze, nie mógł nie wiedzieć; ale nie chciał się w to wdawać i zabraniać, rozumiejąc, że z zakazu może coś gorszego wyniknąć: aresztanci zaczną hulać, pić, więc daleko lepiej, że się czymś zajmą. Zresztą, domyślam się, że major tak rozumował, tylko dlatego, że to najprostsze i najrozsądniejsze rozumowanie. Można powiedzieć nawet, że gdyby aresztanci nie zamierzali podczas świąt grać teatru lub nie mieli jakiegoś podobnego zajęcia, to władzy wypadłoby je wymyślić. Ale ponieważ nasz plac-major odznaczał się wręcz odmiennym sposobem myślenia, to czuję, że biorę wielki grzech na siebie, przypuszczając, że wiedział coś o teatrze i pozwolił na przedstawienie.
Taki człowiek jak plac-major czuł potrzebę wszędzie kogoś przydusić, coś odjąć, kogoś pozbawić prawa; pod tym względem znany był w całym mieście. Co mu do tego, że wskutek tych dokuczań mogą wyniknąć zaburzenia w ostrogu? Na zaburzenia są kary (tak rozumieją tacy jak nasz plac-major), a z łotrami aresztantami surowość i nieustanne stosowanie litery prawa — to i wszystko, czego potrzeba! Tacy niezdarni wykonawcy prawa stanowczo nie pojmują i nie są zdolni pojąć, że samo stosowanie litery prawa bez rozumienia jego ducha wiedzie wprost do nieporządków i nigdy do niczego innego nie wiodło. „Tak w prawie powiedziano, czegóż chcieć więcej?” — mówią oni i szczerze są zadziwieni, że w dodatku do prawa żądają od nich zdrowego rozsądku i trzeźwej głowy.
Jakkolwiek tam było, dość że starszy podoficer nie występował przeciw teatrowi, a tego im tylko było potrzeba. Powiem stanowczo, że teatr i wdzięczność za to, że nań pozwolono, sprawiły, że przez święto nie było ani jednego ważniejszego nieporządku: ani jednej bójki, ani jednego złodziejstwa. Sam byłem świadkiem, jak aresztanci powściągali tych, co się zbyt rozhulali lub pokłócili, jedynie pod tym pretekstem, że mogą zabronić teatru. Dali oni słowo podoficerowi, że przez ten czas będzie cisza i spokój i wszyscy będą się dobrze prowadzili. Obietnicę spełniali święcie, a schlebiało im to, że wierzą ich słowu. Trzeba zresztą dodać, że urządzenie teatru nie wymagało najmniejszych ofiar ze strony rządu: miejsce nie było uprzednio ogradzane, cały teatr budowano i rozbierano w ciągu jednego kwadransa. Przedstawienie trwało półtorej godziny i gdyby nagle nadszedł rozkaz z góry: przerwać je — teatr zniknąłby w jednym mgnieniu oka. Kostiumy były przechowane w kufrach aresztanckich. Ale zanim opiszę urządzenie teatru i kostiumy, powiem nieco o afiszu teatralnym, to jest, co mianowicie zamierzano grać.
Właściwie mówiąc, nie było pisanego afisza. Dopiero na drugie, trzecie przedstawienie zjawił się jeden, napisany przez Bakłuszyna dla pp. oficerów i w ogóle szlachetnych widzów, którzy raczyli przybyć jeszcze na pierwsze przedstawienie do naszego teatru. Z oficerów mianowicie bywał zwykle na przedstawieniach karaulny, raz zaszedł sam dyżurny, raz także oficer inżynieryjny; dla takich to gości napisany był nasz afisz. Rojono sobie, że sława aresztanckiego teatru rozgrzmi daleko po fortecy, a nawet w mieście, zwłaszcza że w mieście nie było teatru. Były wieści, że amatorzy zdobyli się w mieście na jedno przedstawienie i tyle tylko. Aresztanci jak dzieci cieszyli się z najmniejszego powodzenia, chełpili się nawet. „Kto tam wie — myśleli i mówili do siebie — może i wyższa władza dowie się o teatrze; przyjdą i popatrzą; dowiedzą się wtedy, jakich mają aresztantów. To nie proste żołdackie przedstawienie ze straszydłami na wróble, z płynącymi łódkami, z chodzącymi niedźwiedziami i kozami. Tu są aktorzy, prawdziwi aktorzy, pańskie komedie grają; takiego teatru nawet w mieście nie ma. U generała Abrosimowa było raz, mówią, przedstawienie i jeszcze będzie; no, zapewne kostiumami przewyższą, ale co się tyczy rozmowy, to jeszcze nie wiadomo, czy naszych prześcigną! Kto wie, może i do gubernatora dojdzie wieść o tym, i — diabeł nie śpi — może i sam zechce przyjść i popatrzeć. W mieście nie ma teatru”... Jednym słowem fantazja aresztantów, szczególnie po pierwszym powodzeniu, wybujała podczas świąt do najwyższego stopnia, roiła nieomal o nagrodach i o skróceniu czasu kary, choć też prawie jednocześnie poczynali się oni najdobroduszniej śmiać ze swoich rojeń. Jednym słowem były to dzieci, prawdziwe dzieci, pomimo iż niektórzy z nich mieli po lat czterdzieści.
Chociaż nie było z początku afisza, wiedziałem, z czego się ma składać przedstawienie. Pierwsza sztuka miała nazwę: Fiłatka i Miroszka współzawodnicy118. Bakłuszyn — jeden z tych, co brali największy udział w urządzeniu teatru — jeszcze na tydzień przed widowiskiem chwalił się przede mną, że rola Fiłatki, którą wziął na siebie, będzie tak przedstawiona, jak nie bywa nawet na sankt-petersburskim teatrze. Przechadzając się po kazarmach, chełpił się niemiłosiernie i bezczelnie, ale zarazem zupełnie dobrodusznie swoją grą, a naraz, bywało, wypali „tyatralnie” jakiś ustęp ze swojej roli, i czy to śmieszny, czy nie śmieszny słuchacze kładą się od śmiechu.
Zresztą trzeba przyznać, że i w tym względzie aresztanci umieli zachować pozory i strzec swej godności. Wyskokami Baktuszyna i opowiadaniami o przyszłym teatrze zachwycały się tylko albo młokosy, nieumiejące utrzymać się w aresztanckiej powadze, albo najznakomitsi z aresztantów, których powaga była niewzruszona, tak, że mogli się nie krępować w wynurzaniu wrażeń jak najbardziej naiwnych (co w ostrogu uchodziło za nieprzyzwoitość). Wszyscy inni słuchali wieści i rozpraw o teatrze w milczeniu; nie ganili wprawdzie, nie przeczyli, ale ze wszystkich sił starali się okazać obojętność dla teatru, a nawet spoglądać na niego z góry. Dopiero w ostatniej chwili, w sam dzień przedstawienia wszyscy zaczęli się interesować: co to będzie? Jakże tam nasi? Cóż plac-major? Czy uda się tak jak w zaprzeszłym roku? itd. Bakłuszyn zapewniał mnie, że wszyscy aktorzy dobrani wspaniale, że nawet kurtyna będzie, że narzeczoną Fiłatki będzie grał Sirotkin i — „no, sami zobaczycie, jak on w kobiecym ubiorze wygląda” — mówił, mrużąc oczy i przymlaskując językiem. Dobroczynna pomieszczyca (obywatelka wiejska) będzie miała suknię z falbaną i pelerynką i parasolkę w ręce, a dobroczynny pomieszczyk (właściciel dóbr) wyjdzie w oficerskim surducie z akselbantami i z laseczką.
Druga sztuka, którą miano grać, nazywała się: Kiedrył-obżara (Kiedrył-żarłok). Nazwa zaciekawiła mnie, ale choć dopytywałem się o treść sztuki, nic się o tym naprzód nie mogłem dowiedzieć. Dowiedziałem się tylko, że nie z książki wzięta, ale z rękopisu, że dostano ją od jakiegoś podoficera na przedmieściu, który prawdopodobnie sam kiedyś brał udział w jej przedstawieniu na scenie żołnierskiej. W istocie są u nas w odległych miastach i guberniach takie sztuki teatralne, które nikomu nieznane, nigdy może niedrukowane, skądś jednak przybyły i stanowią niezaprzeczoną własność każdego ludowego teatru w pewnym pasie Rosji. Nawiasem dodam, że byłoby bardzo a bardzo dobrze, gdyby któryś z naszych badaczy podjął nowe i bardziej staranne niż dotąd poszukiwania w dziedzinie teatru ludowego, który jest, istnieje i może nawet ma niemałą wartość. Nie chce mi się wierzyć, ażeby wszystko, co potem widziałem w naszym
Uwagi (0)