Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
Często zadawałem sobie pytanie: po co mu te książkowe wiadomości, o które się mnie zazwyczaj wypytuje? Zdarzało się, że podczas takich rozmów spojrzę na niego z boku: czy się też nie śmieje ze mnie? Ale nie; słuchał zwykle poważnie, uważnie, chociaż zresztą co się tyczy uwagi, to nie bardzo, i ta właśnie okoliczność niekiedy mnie gniewała. Pytania zadawał dokładne, wyraźnie określone, ale niezbyt się dziwił otrzymywanym wiadomościom i przyjmował je nawet z roztargnieniem... Zdawało mi się również, że powziął o mnie, niewiele sobie łamiąc głowę, wyobrażenie jako o człowieku, z którym nie można rozmawiać jak z innymi ludźmi, że oprócz rozmowy o książkach nic innego nie rozumiem i nawet niezdolny jestem rozumieć, więc i nie warto mnie niepokoić pytaniami.
Jestem pewny, że Pietrow mnie nawet lubił, i to mnie bardzo zastanawiało. Może uważał mnie za człowieka niedorosłego, niepełnego, może miał dla mnie to szczególnego rodzaju współczucie, które instynktownie budzi się w każdej istocie silnej względem słabszej... nie wiem. I choć to wszystko nie przeszkadzało mu okradać mnie, wszakże jestem pewny, iż okradając, żałował mnie. „Ech — myślał sobie zapewne, sięgając ręką po moją własność — cóż to za człowiek, który nie umie bronić nawet swojego mienia!” Ale za to właśnie, jak się zdaje, mnie lubił. Sam mi to pewnego razu powiedział, wyrwało mu się to, że jestem „nazbyt dobroduszny człowiek” i „już tak prosty, tak prosty, że żal bierze. Tylko wy, Aleksandrze Piotrowiczu — dodał po chwili — nie bierzcie tego za obrazę, ja to tak z głębi duszy powiedziałem”.
Zdarza się niekiedy, że tacy ludzie trafiają na odpowiednią dla siebie rolę i zarysowują się świetnie w chwilach jakiegoś silnego zbiorowego działania lub przewrotu. To nie są ludzie słowa i nie mogą być inicjatorami i głównymi przywódcami, ale są głównymi wykonawcami i pierwsi zaczynają. Zaczynają po prostu, bez wykrzykników, ale pierwsi przeskakują główną przeszkodę, bez wahania i strachu idąc na ostrza — i wszyscy rzucają się za nimi i idą ślepo, idą, aż do ostatniej ściany, gdzie zwykle kładą głowy. Nie wierzę, żeby Pietrow dobrze skończył; znajdzie się jakaś chwila, w której się cały zaprzepaści, i jeżeli jeszcze dotychczas nie zginął, to znaczy, że jeszcze sposobność się nie nadarzyła. Zresztą, kto wie? Może i dożyje siwych włosów i najspokojniej umrze ze starości, przewałęsawszy bez celu całe życie. Ale zdaje mi się, że M. miał słuszność, mówiąc, że to był najbardziej stanowczy z całej katorgi człowiek.
Nadchodziły święta Bożego Narodzenia. Aresztanci oczekiwali ich w jakimś uroczystym usposobieniu i patrząc na nich, ja sam zacząłem oczekiwać czegoś nadzwyczajnego. Na cztery dni przed świętami poprowadzono nas do łaźni parowej. Za moich czasów więziennych, szczególnie w pierwszych latach, rzadko się kiedy to działo, więc wszyscy się ucieszyli i ochoczo gotowali do tej wyprawy. Wyznaczono na to czas poobiedni i tego dnia nie było już po obiedzie roboty. Spomiędzy wszystkich w naszej kazarmie najwięcej krzątał się i najwięcej objawiał radości Isaj Fomicz (Izajasz, syn Tomasza) Bumsztejn, Żyd zesłany do katorgi, o którym już przedtem wspomniałem. Lubił on parzyć się w łaźni do utraty zmysłów, i ile razy teraz, rozpatrując dawne wspomnienia, przypomnę sobie naszą łaźnię (która zasługuje na to, aby jej nie zapomnieć), zaraz na pierwszy plan obrazu występuje przede mną twarz uszczęśliwionego Isaja Fomicza, towarzysza mojej katorgi i współmieszkańca w kazarmie.
Boże, co za nieskończenie śmieszna figura! Lat pięćdziesięciu, chudy, cherlawy, pomarszczony, o skórze oskubanego kurczęcia i ze straszliwymi piętnami na policzkach i na czole. A jednak na jego twarzy widać było nieustanne, niczym niezmącone zadowolenie z siebie, a nawet uszczęśliwienie. Zdawało się, że on wcale nie żałuje tego, iż dostał się do katorgi. Ponieważ był jubilerem, a w mieście innego nie było, więc miał dużo roboty jubilerskiej, którą wyłącznie był zajęty i za którą mu coś jednak płacono. Żył stosunkowo jak bogacz, a zarabiane pieniądze pożyczał na zastaw. Miał swój samowar, dobry materac do spania, szklanki, całe naczynie do obiadu. Żydzi w mieście utrzymywali z nim stosunki i otaczali go opieką. Co sobota chodził pod konwojem do bożnicy (na co prawo pozwalało). Była w nim najkomiczniejsza mieszanina naiwności, głupoty, chytrości, zuchwalstwa, dobroduszności, lękliwości, samochwalstwa i natręctwa. Bardzo mnie to dziwiło, że katorżnicy wcale go nie wyśmiewali, a chyba tylko dla zabawy z lekka żartowali z niego. Isaj Fomicz widocznie był tylko przedmiotem j rozrywki dla wszystkich. „My jego jednego tylko mamy, nie wolno ruszać Isaja Fomicza” — mawiali aresztanci, a Isaj Fomicz, choć wiedział, o co chodziło, pysznił się swoim znaczeniem, co bardzo bawiło aresztantów.
Pierwsze jego zjawienie się w katordze było niezmiernie zabawne (jeszcze przed moim przybyciem, ale mi opowiadano). Pewnego razu ku wieczorowi rozbiegła się nagle wieść w ostrogu, że przyprowadzono Żydka, że golą go w kordegardzie i że niebawem się zjawi. Nie było jeszcze wtedy ani jednego Żyda w kazarmie. Aresztanci oczekiwali go niecierpliwie i jak tylko wszedł na dziedziniec, natychmiast obstąpili. Podoficer przeprowadził go do cywilnej kazarmy i wskazał miejsce na narach. W ręku Icek Bumsztejn trzymał worek z wydanymi mu rzeczami rządowymi i ze swoimi własnymi. Przyszedłszy do nar, wlazł na nie, położył worek koło siebie, podgiął nogi pod siebie i siedział, nie śmiejąc podnieść oczu na nikogo. Dokoła niego rozlegał się śmiech i aresztanckie żarty, których przedmiotem było jego żydowskie pochodzenie. Nagle przez tłum przecisnął się młody aresztant, niosąc w ręku jakieś brudne, stare, porwane spodnie letnie z dodatkiem rządowych onuc. Usiadłszy koło Icka, uderzył go po ramieniu.
— No, przyjacielu, ja już szósty rok czekam na ciebie. Popatrz no, wiele dasz za to?
I rozłożył przed nim przyniesione łachmany.
Icek Bumsztejn, który przy wejściu do ostroga tak był przelękły, że nawet oczu nie śmiał podnieść na tłum, który go szczelnie otoczył, na szydercze, straszne, piętnami oszpecone twarze, i który z przelęknienia nie zdołał jeszcze słowa przemówić — ujrzawszy zastaw, ocknął się i zaczął żwawo przebierać palcami w łachmanach. Wysunął je nawet ku światłu. Wszyscy czekali, co powie.
— Cóż, rubla srebrem dasz przecie? Wszak warto! — ciągnął dalej zastawiający, mrugając w stronę Icka.
— Rubla srebrem nie dam, a siedem kopiejek dać można.
I oto były pierwsze słowa, wypowiedziane przez Icka w ostrogu. Wszyscy aż się zatoczyli od śmiechu.
— Siedem! No, dawaj choć siedem! Ale pamiętaj, strzeż zastawu; głową mi za niego odpowiesz.
— Procentu trzy kopiejki, razem dziesięć — urywanym i drżącym głosem mówił dalej Żydek, sięgając ręką do kieszeni po pieniądze i bojaźliwie spoglądając na aresztantów. I tchórzył straszliwie, i chciało mu się interes załatwić.
— Trzy kopiejki procentu? Co? Chyba na rok?
— Nie, nie na rok, ale na miesiąc.
— Tęgiś, Żydzie. A jakże cię tytułować?
— Isaj Fomicz.
— No, Isaj Fomicz, daleko ty u nas zajedziesz! Bądź zdrów.
Isaj Fomicz jeszcze raz obejrzał zastaw, złożył i porządnie wsunął go do swego worka, wśród ciągłego śmiechu aresztantów.
Zdawało się nawet, że go wszyscy lubili, i nikt go nie obrażał, choć każdy był mu coś winien. Sam on był niezłośliwy jak kura i widząc powszechne dla siebie dobre usposobienie, udawał niekiedy zucha, ale z tak naiwnym komizmem, że to mu się natychmiast wybaczało. Jeden ze zbrodniarzy, Łuczka, który znał dobrze Żydów, drażnił go często, ale nie ze złości, tylko tak dla zabawy, podobnie jak się bawią z pieskiem, papugą, z uczonymi zwierzątkami. Icek wiedział o tym dobrze, ale się wcale nie obrażał i nadzwyczaj zręcznie odpierał żarty.
— Ej, Żydzie, walnę cię!
— Ty mnie raz uderzysz, a ja ciebie dziesięć — zuchowato odpowiadał Icek.
— Parch przeklęty.
— Niech będzie parch.
— Żyd parszywy!
— Niech i tak będzie. Choć parszywy, ale bogaty, ma pieniądze.
— Chrystusa sprzedał.
— Niech będzie.
— Dzielnie, Isaj Fomicz, zuch! Nie tykajcie go, on u nas jeden! — wołają ze śmiechem aresztanci.
— Ej, Żydzie, pokosztujesz knuta, pójdziesz na Sybir.
— Ja już i tak na Sybirze.
— Jeszcze dalej poślą.
— A czy tam Pan Bóg jest?
— No, Pan Bóg jest.
— To niechaj poślą; byle był tylko Pan Bóg i pieniądze, a wszędzie będzie dobrze.
— Zuch Isaj Fomicz, widać, że zuch — wołają dokoła, a Icek chociaż widzi, że drwią z niego, nadrabia miną; ogólne pochwały sprawiają mu widoczne zadowolenie i zaczyna śpiewać na cały głos cieniutkim dyszkantem: „La-la-la!” — jakąś koślawą i śmieszną melodię bez słów, jedyną, jaką śpiewał w ciągu całej katorgi. Potem, zaznajomiwszy się ze mną bliżej, zapewniał mnie pod przysięgą, że to jest ten sam motyw, który śpiewali Żydzi od najmłodszego do najstarszego w liczbie sześciuset tysięcy, przechodząc Morze Czerwone, i że jest nakaz, aby każdy Żyd śpiewał tę melodię w chwili zwycięstwa i triumfu.
W wigilię każdej soboty, w piątek wieczorem, przychodzili do nas z innych kazarm aresztanci, aby popatrzeć, jak Isaj Fomicz będzie odprawiał szabas. A on był do tego stopnia chełpliwy i próżny, że ta powszechna ciekawość sprawiała mu zadowolenie. Z pedantyczną, umyślną powagą nakrywał w kąciku swój maleńki stoliczek, otwierał księgę, zapalał dwie świeczki i mrucząc jakieś tajemnicze słowa, zaczynał oblekać się w modlitewną szatę. Była to kraciasta chustka z wełnianej materii, którą starannie chował w swoim kufrze. Obie ręce przystrajał w rękawki, a na środku czoła przymocowywał jakieś drewniane pudełeczko, tak iż zdawało się, że Ickowi z czoła jakiś róg śmieszny sterczy. Potem zaczynała się modlitwa. Czytał ją ze śpiewną modulacją głosu, krzyczał, opluwając się, obracał się wokoło, robił dzikie i śmieszne ruchy. Naturalnie, wszystko to było według przepisów obrzędowych i nic w tym nie było śmiesznego, chyba to, że Icek jakby umyślnie z tym wszystkim popisywał się przed nami. Bywało, nagle zakryje rękami głowę i zaczyna czytać, łkając. Łkanie wzmaga się, Icek jakby w omdleniu, niemal z wyciem chyli głowę uwieńczoną Arką Przymierza na księgę; gdy wtem nagle pośród najsilniejszego łkania zaczyna chichotać i wyśpiewywać jakimś słodko uroczystym, jakby od zbytku szczęścia osłabionym głosem. „Widzisz go, jak go rozbiera” — mawiali, przypatrując mu się aresztanci. Spytałem raz Isaja Fomicza, co znaczą te łkania i te nagłe potem przejścia w ton szczęścia i błogości? Icek niezmiernie był rad, gdy o takie rzeczy zapytywałem. Natychmiast objaśnił mnie, że płacz i łkania oznaczają myśl o utracie Jerozolimy, i że zakon115 nakazuje przy tej myśli jak najgłośniej płakać i bić się w piersi. Ale wśród najsilniejszego łkania, on, Isaj Fomicz, powinien nagle, jakby mimowolnie przypomnieć sobie (to nagle jest także zakonem przepisane), że jest przepowiednia o powrocie Żydów do Jerozolimy. I tuż natychmiast powinien wybuchnąć radością, pieśniami, śmiechem i odmawiać modlitwy w taki sposób, żeby samym głosem wyrazić jak najwięcej szczęścia, a w twarzy jak najwięcej triumfu i szlachetności. To nagłe przejście i konieczny obowiązek tego przejścia nadzwyczaj podobały się Ickowi; widział w tym jakiś szczególny, niezmiernie dowcipny kunsztyk116 i z chełpliwym wyrazem twarzy mówił mi o tym przepisie obrzędowym.
Pewnego razu wśród najgorętszej modlitwy Icka wszedł do izby plac-major w towarzystwie oficera karaulnego i straży wojskowej. Wszyscy aresztanci stanęli u swoich nar, wyciągnięci jak struny, jeden tylko Icek jeszcze silniej zaczął krzyczeć i gestykulować. Wiedział, że modlitwa dozwolona, że przerywać jej nie wolno, i krzycząc wobec majora na nic się, naturalnie, nie narażał. Sprawiało mu to wielką przyjemność, że może wobec majora zucha udawać i popisać się przed nami. Major podszedł ku niemu i stanął na krok przed nim: Icek obrócił się tyłem ku swemu stolikowi i prosto w twarz majorowi zaczął wyśpiewywać swoje uroczyste proroctwo, wymachując przy tym rękami! Ponieważ i w tej chwili według przepisów
Uwagi (0)