Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
Zaledwie pisarz znalazł się na środku sceny, kiedy znowu dało się słyszeć pukanie i gospodyni znów w przestrachu. Gdzie schować pisarza? Na szczęście stoi otwarty kufer; pisarz lezie do kufra, a kobieta nakrywa go wiekiem. Tym razem zjawia się gość szczególny, choć także jeden z zakochanych. Jest to bramin128 i nawet w kostiumie. Niepowstrzymany śmiech rozlega się wśród widzów. Bramina gra aresztant Koszkin i gra wybornie, postać ma zupełnie bramińską. Gestami objaśnia swoją miłość, podnosi ręce ku niebu, potem przykłada je do piersi, do serca. Ale podczas tego czulenia się daje się słyszeć nagle silne uderzenie w drzwi. Po uderzeniu poznać, że to gospodarz. Przelękła żona traci przytomność, bramin miota się jak kot zagorzały i błaga, aby go ukryto. Kobieta naprędce chowa go za szafą, a sama, zapomniawszy otworzyć drzwi, rzuca się do swojej przędzy i przędzie, przędzie, nie słysząc stukania swego męża w drzwi, z przestrachu ciągnie nitkę, której nie ma w ręce, i kręci wrzeciono, zapomniawszy je podnieść z podłogi. Sirotkin bardzo udatnie wyobraził ten przestrach. Ale gospodarz wybija drzwi nogą i z knutem w ręce podchodzi do żony. Wszystko podpatrzył i widział, i od razu pokazuje jej palcami, że trzech jest u niej schowanych. Potem zaczyna ich szukać. Naprzód znajduje sąsiada i przeprowadza go, okładając szturchańcami, za drzwi. Przelękły pisarz chciał już uciekać, podniósł głową wieko skrzyni i tym się wydał. Gospodarz podcina go biczem i tym razem zakochany pisarz wyskakuje wcale nieklasycznie. Pozostaje bramin; gospodarz go długo szuka, na koniec znajduje w kącie za szafą, kłania mu się grzecznie i wyciąga za brodę na środek sceny. Bramin chce bronić się, woła: „okajannyj, okajannyj”129 (jedyne słowa wypowiedziane w pantomimie), ale mąż go nie słucha i rozprawia się z nim po swojemu. Żona, widząc, że teraz na nią przyjdzie kolej, rzuca przędzę, wrzeciono i ucieka z pokoju, przęślica130 wali się na ziemię, aresztanci śmieją się. Alej, nie patrząc na mnie, targa mi rękę i woła: „Patrz, bramin, bramin!” i ledwie się nie kładzie od śmiechu. Zasłona spada, zaczyna się inna scena.
Ale nie będę opisywał wszystkich scen. Było ich jeszcze dwie lub trzy, wszystkie zabawne i szczerze wesołe. Jeżeli to nie aresztanci je układali, to przynajmniej włożyli w każdą z nich coś swojego. Prawie każdy aktor improwizował coś w swojej roli, tak że podczas następnych wieczorów role te były nieco inaczej odegrane. Ostatnia pantomina, fantastyczna zakończyła się baletem. Chowano zmarłego. Bramin z licznym orszakiem służebnym czynili rozmaite zaklęcia nad trumną, ale nic to nie pomaga. Na koniec rozlega się Słońce na zachodzie131, zmarły wraca do życia i wszyscy z radości zaczynają tańczyć. Bramin tańczy z nieboszczykiem, a tańczy w sposób zupełnie odrębny, po bramińsku. Na tym się kończy przedstawienie, do następnego wieczora. Wszyscy nasi rozchodzą się, weseli, zadowoleni, chwalą aktorów, dziękują podoficerowi. Kłótni nie słychać. Wszyscy w niezwykłym usposobieniu, jak gdyby szczęśliwi, i zasypiają nie jak zwykle, ale prawie ze spokojną myślą, choć nic się nie zmieniło w ich położeniu. A jednak to nie jest marą mojej wyobraźni. To prawda, rzeczywistość. Trochę tylko pozwolono tym biednym ludziom pożyć po swojemu, poweselić się po ludzku, choć godzinę przeżyć życiem niewięziennym — i aresztant zmienił się wewnętrznie, choć tylko na kilka chwil...
Ale oto już głęboka noc. Drgnąłem i ocknąłem się ze snu: starzec ciągle jeszcze modli się na piecu i tak przemodli całą noc do świtu; Alej cicho śpi koło mnie. Przypominam sobie, że nawet zasypiając, śmiał się jeszcze, prowadząc rozmowę z braćmi o teatrze, i mimo woli wpatruję się w jego twarz spokojną i dziecinną. Powoli przypominam sobie wszystko: ostatni dzień, święta, cały ten miesiąc... w przerażeniu podnoszę głowę i przy drżącym małym świetle więziennej świecy spoglądam na śpiących towarzyszy. Patrzę na ich nędzne twarze, na ich biedne posłanie, na całą tę bezbrzeżną goliznę i nędzę — wpatruję się — jak gdybym chciał przekonać się, że to wszystko nie jest dalszym ciągiem jakiegoś okropnego snu, ale rzeczywiście prawdą. Tak, to jest prawda; oto słychać czyjś jęk, tam ktoś ciężko odrzucił rękę i brzęknął łańcuchem. Ktoś inny drgnął we śnie i zaczął mówić, a dziadek na piecu modli się za wszystkich „prawowiernych chrześcijan” i słychać jego miarowe, ciche, przeciągłe: „Panie Jezu Chryste, zmiłuj się nad nami!...”
„Jednak nie na zawsze tu jestem, a tylko na kilka lat” — myślę sobie i chylę znów głowę do poduszki.
Oto już i początek kwietnia, zbliża się Wielkanoc. Powoli zaczynają się letnie roboty. Słońce z każdym dniem cieplej i jaskrawiej świeci, powietrze pachnie wiosną i drażniąco działa na organizm. Nadchodzące piękne dni wstrząsają i zakutym człowiekiem, budzą w nim jakieś żądze, pragnienia, tęsknotę. Żal za swobodą wydaje się jeszcze silniejszy pod jarzącymi promieniami słońca niż w pochmurny dzień jesienny lub zimowy, widać to na twarzach wszystkich aresztantów. Wprawdzie cieszą się oni z jasnych dni, ale jednocześnie wzmaga się w nich niecierpliwość i porywczość. W istocie zauważyłem, że u nas na wiosnę częściej zdarzały się kłótnie więzienne, częściej rozlegał się krzyk, gwar, hałas, częściej bywały zajścia. A obok tego nieraz zdarzało się podpatrzeć na robocie czyjś zadumany wzrok, uporczywie wpatrzony w dal siniejącą hen na drugim brzegu Irtyszu, gdzie nieobjętym obrusem na półtora tysiąca wiorst zaczyna się wolny step kirgiski; można było podsłuchać czyjeś głębokie, z całej piersi westchnienie, jak gdyby coś ciągnęło człowieka odetchnąć tym dalekim, swobodnym powietrzem i ulżyć swej przygniecionej i zakutej duszy. „Echma!” — mówi w końcu do siebie aresztant i nagle, jakby strząsnąwszy z siebie wszystkie rojenia i dumy, niecierpliwie i gniewnie chwyta za rydel lub cegły, które trzeba przenieść z jednego miejsca na inne. Za chwilę zapomina o nagłym wrażeniu, którego doznał, i zaczyna śmiać się lub łajać, stosownie do usposobienia; to znów z nadzwyczajnym i bynajmniej do potrzeby niezastosowanym zapałem rzuca się do zadanej roboty, jeżeli robota jest zadana, i zaczyna pracować, pracować ze wszystkich sił, jak gdyby ciężarem pracy chciał przytłumić to, co go wewnątrz męczy i dręczy. Wszystko to lud silny, po większej części w kwiecie lat i sił... Ciężkie są kajdany w tym wieku! Nie poetyzuję, mówiąc to, i przekonany jestem o prawdzie tej mojej uwagi.
Nie dość, że w cieple, wśród blasku wiosennego słońca, kiedy całą duszą, całą istotą swoją czujesz i słyszysz wkoło siebie zmartwychwstającą z niepokonaną siłą przyrodę, jeszcze cięższe staje się zamknięte więzienie, konwój i cudza wola, prócz tego w tę wiosenną porę na całym Sybirze i w całej Rosji zaczyna się z pierwszym skowronkiem włóczęgostwo i uciekają ludzie z ostrogów i chronią się po lasach. Po dusznym więzieniu, po sądach, kajdanach i kijach używają teraz w całej pełni swobody, wędrując, gdzie im się podoba, gdzie ich coś wabi i nęci; jedzą i piją, co się zdarzy, co Bóg ześle, a nocami zasypiają gdzieś w lesie albo w polu, bez wielkiego kłopotu, bez więziennej troski, jak leśne ptaki, żegnając się na noc tylko z gwiazdami niebieskimi pod okiem boskim.
Czasem jednakże bywa ciężka i głodna i wyczerpująca „służba u generała Kukuszkina”. Całymi dniami nieraz zdarza się nie widzieć chleba; przed każdym trzeba się ukrywać; trzeba kraść i grabić, a niekiedy popełnić zabójstwo. „Posieleniec jak niemowlę, na co spojrzy, to i ciągnie” — tak mówią na Syberii o posieleńcach. Przysłowie to w całej sile i z większą nawet słusznością może być zastosowane do włóczęgi. Włóczęga rzadko kiedy nie rozbójnik, a prawie zawsze złodziej, rozumie się więcej z konieczności niż z powołania. Są zatwardziali, niepoprawni włóczykije. Życie wśród lasów, w nędzy i strachu, ale wolne i pełne przygód, ma w sobie jakąś ponętę, jakiś tajemniczy urok dla tych, którzy go raz zakosztowali i oto nieraz zdarza się, że ucieka człowiek, nawet cichy i akuratny, który już przyrzekł zostać porządnym, osiadłym gospodarzem. Niejeden się nawet ożeni, ma dzieci i pięć lat przemieszka na jednym miejscu i nagle pewnego pięknego poranku znika, zostawiając żonę, dzieci i gminę, do której wpisany, bez wieści o sobie. Pokazywano mi w ostrogu jednego z takich zbiegów. Nie popełnił on jakichś szczególnych przestępstw, przynajmniej nic o nich nie było słychać, ale całe swoje życie spędził na włóczędze. Wszędzie bywał: i na południowej granicy rosyjskiej za Dunajem, i w stepie kirgiskim, i we wschodniej Syberii, i na Kaukazie. Kto wie, może wśród innych okoliczności stałby się jakimś Robinsonem Cruzoe z namiętną żądzą podróżowania. Zresztą wszystko to mówili mi o nim inni, sam on zaś rzadko w ostrogu rozmawiał, ograniczając się do rzeczy niezbędnych. Był to maleńki człowieczek, z pięćdziesiąt lat mający, nadzwyczajnie pokorny, z nadzwyczajną spokojną, bezmyślną, prawie idiotyczną twarzą. Latem lubił siedzieć na słońcu i zawsze, bywało, jakąś piosnkę mruczy pod nosem, ale tak cicho, że o pięć kroków już go nie słychać. Rysy jego twarzy były jak zdrętwiałe; jadał mało, najwięcej chleba; nigdy nie kupił sobie kołacza lub kieliszka wódki. I bodaj, czy miał kiedykolwiek pieniądze i czy umiał je liczyć! Względem wszystkiego zachowywał się z całkowitym spokojem. Psom więziennym dawał niekiedy pokarm z własnych rąk, a u nas psów więziennych nikt nie karmił i w ogóle Rosjanin nie lubi psów karmić. Mówiono, że był żonaty, i to nawet powtórnie, że gdzieś żyły jego dzieci... Za co się dostał do ostrogu, zupełnie nie wiem. Nasi oczekiwali ciągle, że i od nas się wyśliźnie; ale czy to jego czas jeszcze nie nadszedł, czy już lata jego wędrowania przeszły, dość że żył sobie wciąż spokojnie, kontemplacyjnie spoglądając na dziwną sferę, która go otaczała. Zresztą trudno było ręczyć, choć zdawało się na pozór, że nic by nie wygrał na ucieczce.
A jednak, w całości biorąc, życie leśne włóczęgi — to raj w porównaniu z życiem w ostrogu. Prawda, że jest ciężkie, ale swobodne i dlatego to każdy aresztant w Rosji, gdziekolwiek by siedział, staje się niespokojny na wiosnę, z pierwszymi wesołymi promieniami wiosennego słońca, choć nie każdy ma zamiar uciekać. Stanowczo można powiedzieć, że z powodu trudności i odpowiedzialności odważa się na to ze stu jeden; ale za to dziewięćdziesięciu dziewięciu pozostałych przynajmniej pomarzy o tym, jakby to można było uciekać i dokąd: samo wyobrażenie możliwości ucieczki przyniesie ulgę ich tęsknocie. Niejeden przynajmniej przypomni sobie, jak to on kiedyś uciekał... Mówię teraz tylko o zasądzonych; daleko zaś częstsze bywa zbiegostwo wśród zostających pod sądem. Zasądzeni na czas oznaczony zbiegają chyba na początku swego aresztanctwa. Aresztant przebywa dwa, trzy lata katorgi, zaczyna cenić te lata i powoli godzi się z myślą, że lepiej legalnym sposobem zakończyć lata robót więziennych i wyjść na posielenie aniżeli hazardować i narażać się na zgubę w razie niepowodzenia.
A powodzenie tak trudne. Zaledwie dziesiątemu uda się los swój zmienić. Spomiędzy zasądzonych odważają się na ucieczkę częściej od innych ci, których skazano na długoletnie roboty. Piętnaście, dwadzieścia lat wydaje się nieskończonością; skazany na taki termin gotów jest zawsze pomarzyć o przemianie losu, choćby już dziesięć lat odsiedział w katordze. Wreszcie i piętna stanowią wielką przeszkodę w ucieczce. Wyrażenie zaś: „przemienić los” to termin techniczny. Toteż i przy śledztwie zbieg schwytany odpowiada zwykle, że chciał swój los przemienić. To nieco książkowe wyrażenie daje się dosłownie zastosować do rzeczy. Każdy zbieg ma na widoku nie tyle zupełne wyzwolenie — on wie, że to prawie rzecz niemożliwa — ile nadzieję dostania się do innego zakładu karnego albo na posielenie, albo wreszcie spodziewa się, że go będą na nowo sądzić, wskutek nowego przestępstwa, które już jako włóczęga popełnił — jednym słowem chce się dostać dokądkolwiek, byle nie na dawne miejsce, które mu obrzydło, nie do dawnego ostrogu. Wszyscy ci zbiegowie, jeżeli nie znajdą sobie przypadkowo w ciągu lata jakiegoś miejsca, gdzieby mogli przezimować, jeżeli na przykład nie natkną się na jakiego ukrywacza zbiegów, który ciągnie z tego ukrywania korzyść; jeżeli wreszcie nie zdobędą, niekiedy za pomocą zabójstwa, jakiegoś paszportu132, z którym można wszędzie mieszkać — wszyscy oni pod jesień, jeśli ich przedtem nie wyłowią, przybywają gęstymi tłumami do miast i do ostrogów w charakterze włóczęgów i idą zimować do więzień, naturalnie nie bez nadziei uciec znowu latem.
Wiosna oddziaływała i na mnie. Pamiętam, z jaką chciwością patrzałem niekiedy przez szczeliny między palami i jak długo stawałem, bywało, oparłszy głowę o parkan, nie mogąc się nasycić widokiem zielonej trawy, która rosła na wale fortecznym, i dalekiego niebieskiego nieba, które nabierało coraz ciemniejszej barwy. Niepokój i tęsknota z każdym dniem rosły we mnie i ostróg stawał mi się coraz bardziej nienawistny. Nienawiść, której w ciągu pierwszych lat doznawałem nieustannie jako szlachcic ze strony aresztantów, dręczyła mnie niesłychanie, zatruwała mi życie. W te pierwsze lata często bez choroby udawałem się do szpitala, jedynie dlatego, ażeby nie być w ostrogu, ażeby się uchylić od tej uporczywej, niczym nieposkramianej powszechnej nienawiści. „Wy, żelazne dzioby, wyście nas zadziobali!” — mówili do nas aresztanci; jakże zazdrościłem nieraz ludziom z pospólstwa, którzy się dostawali do ostrogu! Ci stawali się od razu towarzyszami dla wszystkich. I dlatego wiosna, mara wolności, powszechna radość w przyrodzie, i we mnie wywoływała smutek i rozdrażnienie.
Przy końcu postu, zdaje się, że w szóstym tygodniu, przypadła na mnie kolej przygotowania się do spowiedzi. Już od pierwszego tygodnia cały ostróg podzielony został przez starszego podoficera na siedem zmian, stosownie do liczby tygodni wielkopostnych, które to zmiany kolejno miały gotować się do spowiedzi. Tym sposobem w każdej zmianie znalazło się po trzydziestu ludzi. Tydzień przygotowania się do spowiedzi bardzo mi się podobał. Aresztantów mających się spowiadać uwalniano od robót. Po dwa i trzy razy dziennie
Uwagi (0)