Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
Teraz i mnie wypadło stać na tych samych miejscach, a nawet gorzej, niż na tych; byliśmy skuci i naznaczeni piętnem hańby, wszyscy od nas stronili, bano się nas i każdym razem obdarzano jałmużną. Pamiętam, że mi to nawet sprawiało jakiejś dziwne, subtelne zadowolenie. „Więc niechże tak będzie!” — myślałem sobie. Aresztanci bardzo gorliwie się modlili i każdy z nich za każdym razem przynosił do cerkwi swoją żebraczą kopiejkę, kupował za nią świeczkę lub rzucał do składki cerkiewnej. „Wszakżem i ja człowiek — tak może myślał lub czuł, dając — przed Bogiem wszyscyśmy równi...” Przyjmowaliśmy komunię podczas mszy porannej. Kiedy duchowny z kielichem w ręku przemawiał: „...ale przyjmij mnie, jakoś przyjął rozbójnika...”, prawie wszyscy padli z brzękiem kajdan na ziemię, literalnie, jak się zdaje, wziąwszy te słowa do siebie. Ale oto i nadeszła niedziela wielkanocna. Od zwierzchności dostaliśmy po jaju i kawałku wielkanocnego placka; miasto znowu zasypało ostróg jałmużną. Znowu odwiedziny popa z krzyżem, znów odwiedziny zwierzchności, znowu dobrze omaszczony kapuśniak, znów pijaństwo i włóczęga — wszystko co do joty, jak na Boże Narodzenie, z tą różnicą, że teraz można było przechadzać się po dziedzińcu ostrogu i wygrzewać się na słońcu. Było jakoś jaśniej, przestronniej niż w zimie, ale zarazem ciężej na duszy. Nieskończenie długi letni dzień stawał się ogromnie nużący podczas świąt. Dzień powszedni wydawał się mniej długi, bo go skracała robota.
Letnie roboty okazały się w istocie daleko trudniejsze od zimowych. Były to przeważnie budowy inżynieryjne. Aresztanci budowali, kopali ziemię, kładli cegły; inni zajmowali się robotą ślusarską, stolarską lub malarską przy corocznych remontach rządowych budynków; inni wreszcie chodzili do fabryki robić cegły. Ta ostatnia robota uchodziła u nas za najcięższą. Cegielnia odległa była o trzy czy cztery wiorsty od fortecy. Co dzień w ciągu lata o godzinie szóstej rano wyprawiano całą partię aresztantów, z pięćdziesięciu ludzi, do robienia cegły. Do tej roboty wybierano takich, co nie byli majstrami i nie umieli żadnego rzemiosła. Brali oni ze sobą chleb, ponieważ z powodu odległości miejsca niewygodnie było wracać na obiad do ostrogu i robić tym sposobem osiem wiorst zbytecznych — i dopiero wieczorem, wróciwszy do ostrogu, jedli obiad. Pracę zaś zadawano na cały dzień, i to dużą pracę, z którą niełatwo się było uporać. Trzeba było naprzód nakopać gliny, wywieźć ją, nanosić wody, wydeptać glinę w przeznaczonej do tego jamie, wreszcie zrobić znaczną ilość cegieł, bodaj czy nie dwieście lub nawet dwieście pięćdziesiąt. Ja tylko dwa razy chodziłem do cegielni. Powracali ceglarze dopiero wieczorem, znużeni, zmęczeni i ciągle przez całe lato wymawiali innym, że mają najtrudniejszą robotę. Zdaje się, że im to przynosiło ulgę. Niektórzy jednak chodzili tam dość chętnie, bo naprzód robota odbywała się za miastem, miejsce było odkryte, swobodne, na brzegu Irtyszu. Zawsze spojrzeć dokoła przyjemniej, nie forteczny więzienny widok! Można było i zapalić lulkę135 swobodnie i nawet poleżeć z pół godziny z wielkim zadowoleniem. Co się mnie tyczy, to albo jak dawniej chodziłem do warsztatu lub do wypalania alabastru, albo używany byłem w charakterze podającego cegły przy budowach. Pewnego razy wypadło mi przenosić cegły znad brzegu Irtyszu do budowanych koszar; trzeba było przenosić je na przestrzeni siedemdziesięciu sążni, przez wał forteczny, i robota trwała przez dwa miesiące z rzędu. Podobała mi się ona, mimo że sznur, na którym trzeba było nosić cegły, ciągle ocierał mi plecy. Ale podobało mi się to, że ta praca widocznie rozwijała we mnie siłę. Z początku mogłem dźwigać tylko po osiem cegieł, a każda cegła ważyła do dwunastu funtów. Potem zaś doszedłem do dwunastu i piętnastu cegieł i to mnie bardzo cieszyło. Fizyczna siła w katordze potrzebna nie mniej od moralnej do zniesienia wszystkich niewygód tego przeklętego życia.
A ja chciałem żyć jeszcze i po wyjściu z ostrogu.
Lubiłem zresztą dźwigać cegły nie tylko dlatego, że ta praca wzmacniała ciało, ale i dlatego, że odbywała się na brzegu Irtyszu. Dlatego tak często mówię o tym brzegu, że jedynie stamtąd widać było świat boży, czystą, jasną dal, niezamieszkałe stepy wolne, które swoi pustkowiem wywierały na mnie dziwne wrażenie. Tylko na tym brzegu można było stać tyłem do fortecy i nie widzieć jej; wszystkie zaś inne miejsca naszych robót były albo w fortecy, albo koło niej. Od pierwszych dni znienawidziłem tę fortecę i niektóre inne budowle. Dom naszego plac-majora wydawał się jakimś przeklętym, wstrętnym miejscem i przechodząc mimo niego, zawsze na niego spoglądałem z nienawiścią. Na brzegu zaś można się było zapomnieć; patrzę, bywało, na to nieobjęte okiem pustkowie, jak więzień patrzy przez okno więzienia na wolny świat. Wszystko tu dla mnie było miłe i drogie: i złote i gorące słońce na bezdennym błękicie nieba, i daleka pieśń Kirgiza, dolatująca z brzegu kirgiskiego. Wpatrując się długo, dostrzegłem na koniec jakąś biedną, odymioną jurtę136 bajgusza137, spostrzegłem dymek, wychodzący z jurty, Kirgizkę krzątającą się około swych dwóch baranów. Wszystko to biedne i dzikie, ale swobodne. Dojrzę jakiego ptaka w sinej dalekiej przezroczy i długo, uporczywie śledzę jego lot; oto musnął falę, oto znikł w błękicie, oto znów ukazał się jako ledwie dostrzegalnym punkcik... Nawet biedny suchotniczy kwiatek, który znalazłem w rozpadlinie kamienistego brzegu, i ten jakoś chorobliwie zatrzymał moją uwagę. Smutek, którego doznawałem w tym pierwszym roku katorgi, był nie do zniesienia ciężki, rozdrażniał mnie, czynił mnie gorzkim, nie pozwalał mi wielu rzeczy widzieć wkoło siebie. Zakrywałem oczy i nie chciałem się przypatrywać. Pośród towarzyszy moich, złych i nienawistnych katorżników, nie dostrzegałem ludzi dobrych, zdolnych i czuć, i myśleć, pomimo wstrętnej skorupy, która ich z zewnątrz pokrywała. Wśród jadowitych słów nie dostrzegałem nieraz słowa uprzejmego i łaskawego, które było tym droższe, że wypowiedziane bez wszelkich widoków, nieraz wprost z duszy, co może więcej od mojej wycierpiała i zniosła. Ale po co się nad tym rozwodzić?
Byłem niezmiernie rad, gdy bardzo zmęczony wracając do domu, mogłem sobie pomyśleć: „a nuż zasnę!”, a to dlatego, że u nas spanie było latem jeszcze większą męką niż w zimie. Wieczory wprawdzie bywały czasem bardzo ładne. Słońce, które przez cały dzień nie schodziło z więziennego dziedzińca, zachodziło na koniec. Następował przyjemny chłód, a potem stepowa noc, prawie zimna. Aresztanci, oczekując zamknięcia kazarmy, tłumami, bywało, chodzą po dziedzińcu, główna zaś masa ciśnie się w kuchni. Tam zawsze podejmowano jakąś kwestię z codziennego życia więziennego, rozprawiano o tym i owym, roztrząsano jakąś pogłoskę, często niedorzeczną, ale budzącą wielkie wrażenie wśród tych odciętych od świata ludzi. Tak na przykład rozeszła się wieść, że nasz plac-major ma być usunięty. Aresztanci są łatwowierni jak dzieci, wiedzą dobrze, że pogłoska fałszywa, że przyniósł ją znany plotkarz i „niedorzeczny” człowiek, aresztant Kwasow, któremu od dawna już postanowili nie wierzyć i który w każdym słowie kłamie — a wszyscy chwytają tę wiadomość, sądzą, radzą, cieszą się, a kończy się tym, że się sami na siebie rozgniewają, wstyd im się zrobi, że uwierzyli Kwasowowi.
— Kto go tam przepędzi! — woła jeden, mówiąc o majorze. — Nie bój się, gruby kark, wytrzyma!
— A jednak i nad nim są starsi! — odpowiada inny, gorącego temperamentu i niegłupi człowiek, który z różnych pieców chleb jadał, ale gwałtownie lubił się sprzeczać.
— Kruk krukowi oka nie wykole! — ponuro, jakby do siebie przemówił trzeci, już siwy człowiek, samotnie w kącie dojadający swój kapuśniak.
— A starszyzna pewno się przyjdzie pytać, czy go usunąć, czy nie? — dodaje obojętnie czwarty, z lekka trącając palcami po bałałajce.
— A czemużby nie mieli mnie pytać? — z gniewem odpowiada drugi — to znaczy, że cała biedota prosi, wszyscy wtedy świadczcie, gdy zaczną się rozpytywać. Ale to u nas tak bywa, że przed czasem krzyczą, a jak przyjdzie do rzeczy, stchórzą.
— A ty jak myślałeś? — mówi ten, co grał na bałałajce. — Na toż jest katorga.
— A onegdaj — ciągnie dalej, nie słuchając, co do niego mówią, rozgorączkowany amator sporów — zostało trochę mąki. Zebrano wyskrobki, posłano sprzedać. Nie, dowiedział się; artielszczyk doniósł, odebrali; oszczędność każe. Co, sprawiedliwie czy nie?
— Ale przed kim się ty chcesz skarżyć?
— Przed kim? Przed samym lewizorem138, co jedzie.
— Przed jakim lewizorem?
— To prawda, bracia, że jedzie lewizor — mówi młody, zuchowaty parobek, piśmienny, były pisarz, który czytał Księżnę Lavalliere czy coś w tym rodzaju. Był on zawsze wesoły i figlarny, ale poważano go za pewien zasób wiedzy i otarcie. Nie zwracając uwagi na to, że wiadomość o jadącym rewizorze obudziła powszechną ciekawość, idzie prosto do kucharza i każe sobie dać kawałek pieczeni. Nasi kucharze często handlowali żywnością. Kupią na przykład za swoje pieniądze wielki kawał pieczeni, upieką go i sprzedają małymi kawałkami aresztantom.
— Za grosz czy za dwa? — zapytuje kucharz.
— Rżnij za dwa: niech ludzie zazdroszczą! — odpowiada. — Generał, bracia, generał taki z Petersburga jedzie, co będzie cały Sybir oglądał. Rzecz pewna, ludzie od komendanta powiadali.
Wiadomość wywołuje nadzwyczajne poruszenie. Z kwadrans trwają dopytywania: kto mianowicie, jaki generał, w jakiej randze, czy wyższy od tutejszych generałów? O rangach, naczelnikach, kto z nich wyższy, kto kogo może przygiąć do ziemi, a kto się sam zegnie, o tym wszystkim ogromnie lubią rozmawiać aresztanci, nawet kłócą się, łają, gotowi nawet bić się za generałów. Na pozór co za korzyść z tych sporów? Ale szczegółową znajomością generałów i w ogóle władz wyższych mierzy się stopień wiedzy, rozgarnięcia i dawniejszego, przedwięziennego znaczenia człowieka w społeczeństwie. W ogóle rozmowa o władzach wyższych uważana jest w ostrogu za najpiękniejszą i najpoważniejszą rozmowę.
— Z tego wypada, bracia, że naprawdę jadą zmieniać majora — robi uwagę Krasow, mały, czerwoniutki człowieczek, gorący i strasznie nierozgarnięty. On pierwszy przyniósł wiadomość o majorze.
— Przekupi! — krótko odpowiada ponury, siwy aresztant, który już uporał się z kapuśniakiem.
— Pewno, że przekupi — powiada drugi. — Czy mało to on pieniędzy nagrabił! Nim do nas przybył, już dowodził batalionem. A niedawno chciał się żenić z córką protopopa139.
— A przecie się nie ożenił: drzwi pokazali; znaczy, biedny. Jaki z niego pan młody? Wstał z ławy i wszystko z nim. Na Wielkanoc wszystko puścił w karty, Fiedka powiadał.
— Ech, bracie i ja byłem żonaty. Źle się ożenić biednemu; ożeń się, a i noc ci będzie krótka! — wtrąca uwagę Skuratow, który nawinął się w tej chwili i wmieszał do rozmowy.
— A jakże! O tobie tu mowa — odzywa się niedbale były pisarz. — A ty, Kwasow, powiem ci, jesteś wielki głupiec. Czy ty myślisz, że takiego generała major przekupi i że taki generał będzie umyślnie jechał z Petersburga, żeby rewizję robić u majora? Głupi jesteś, bratku, oto, co ci powiem.
— A co? Czy dlatego, że generał, więc już nie weźmie? — sceptycznie ktoś zauważył w tłumie.
— Wiadoma rzecz, nie weźmie, a jeśli weźmie, to już grubo weźmie.
— Rozumie się, grubo; według rangi.
— Generał zawsze weźmie — stanowczo oświadczył Kwasow.
— Co, tyś mu dawał? — z pogardą odzywa się Bakłuszyn, który w tej chwili wszedł do kuchni. — Bodaj czyś ty widział kiedy generała?
— Otóż widziałem.
— Łżesz!
— Sam łżesz!
— Dzieci, jeżeli widział, niech tu zaraz przy wszystkich mówi, którego zna generała? No, mów, bo ja znam wszystkich generałów.
— Widziałem generała Zyberta — chwiejnym głosem odpowiedział Kwasow.
— Zyberta? Takiego generała nie ma. Widać, że ci w grzbiet zaglądał ten Zybert, kiedy jeszcze może był podpułkownikiem, a tobie ze strachu zdało się, że to generał.
— Nie, wy mnie posłuchajcie — krzyczy Skuratow — bo ja żonaty człowiek. Taki generał był rzeczywiście w Moskwie, Zybert, z Niemców, ale Rosjanin. U rosyjskiego popa co rok spowiadał się przed Wniebowzięciem Marii Panny i ciągle, bracia, pił wodę, jak kaczka. Co dzień wypijał czterdzieści szklanek wody z rzeki Moskwy. Powiadali, że to on się od jakiejś choroby tak leczy wodą; mnie sam jego kamerdyn140 mówił.
— Pewno mu się z tej wody w brzuchu karasie wylęgły? — robi uwagę aresztant z bałałajką.
— No, dosyć tego, tu o rzecz chodzi, a oni... Jakiż to lewizor bracia? — niespokojnie zapytuje aresztant Martynow, stary żołnierz, były huzar.
— Łżą ludzie i koniec! — odzywa się jeden ze sceptyków. — I skąd to wszystko wymyślą i po co? A wszystko brednia.
— Nie, nie brednia! — dogmatycznie twierdzi Kulikow, który dotychczas milczał
Uwagi (0)