Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
— Jednakże — powiedziałem z pewnym wahaniem, zwracając się do M-ckiego — prócz tych prawie wszyscy wyszli.
— A nam co do tego? — mruknął B.
— My byśmy sto razy więcej ryzykowali, gdybyśmy wyszli, a po co?
— Je hais ces brigands153. I czy pan wierzysz choć przez chwilę, że ich pretensja odniesie skutek? Co za ochota mieszać się w głupią sprawę.
— Nic z tego nie będzie — wtrącił jeden z katorżników, uparty i gniewliwy starzec. Ałmazow, który tu był także, pośpieszył z potwierdzeniem jego słów.
— Oprócz tego, że oćwiczą z pół sotni154, nic więcej nie będzie.
— Major przyjechał — ktoś krzyknął i wszyscy chciwie rzucili się do okienek.
Major wleciał zły, wściekły, czerwony, w okularach. Milcząc, ale pewnym krokiem podszedł do frontu. W takich razach był rzeczywiście śmiały i nie tracił przytomności umysłu. Zresztą był prawie zawsze na pół pijany. Nawet jego zatłuszczona czapka oficerska z pomarańczowym paskiem i zabrudzone, srebrne epolety miały w sobie w tej chwili coś złowieszczego. Za nim szedł pisarz Diatłow, nadzwyczaj ważna osoba w naszym ostrogu, ten, który właściwie rządził wszystkim w ostrogu i nawet miał wpływ na majora, przebiegły, roztropny, ale i niezły człowiek. Aresztanci byli z niego zadowoleni. Z tyłu za nim szedł nasz podoficer, który już widocznie otrzymał od majora najstraszniejszą „raspiekancję”155, a spodziewał się otrzymać dziesięćkroć więcej; za nim konwój, trzech czy czterech ludzi, nie więcej. Aresztanci, którzy stali bez czapek, jak się zdaje od chwili, kiedy posłali po majora, wszyscy teraz wyprostowali się, poruszyli, przestąpili z nogi na nogę, a następnie jakby zamarli, oczekując pierwszego słowa albo, lepiej powiedziawszy, pierwszego krzyku wyższej władzy.
Ten krzyk niezwłocznie nastąpił; począwszy od drugiego słowa major wrzasnął na całe gardło, tym razem nawet z jakimś piskiem: strasznie był rozwścieczony. Widzieliśmy z okien, jak biegał przed frontem, rzucał się, dopytywał. Jednak jego pytań, zarówno jak i odpowiedzi aresztantów, z powodu oddalenia nie mogliśmy słyszeć. Dosłyszeliśmy tylko, jak piskliwie krzyczał:
— Buntownicy!... Przez strój!... Zaczynszczyki156! Ty zaczynszczyk! Ty zaczynszczyk! — rzucał się do kogoś.
Odpowiedzi nie było słychać. Ale po chwili ujrzeliśmy, jak jeden aresztant wyszedł z szeregów i udał się do kordegardy. Znów po chwili ruszył za pierwszym drugi, potem trzeci.
— Wszystkich pod sąd! Ja was! A tam kto w kuchni? — wrzasnął, zobaczywszy nas w otwartych okienkach. — Wszystkich tutaj! Spędzić ich tu zaraz!
Pisarz Diatłow ruszył do nas, do kuchni. W kuchni powiedziano mu, że tu nie mają pretensji. Niezwłocznie wrócił do majora i doniósł mu o tym.
— A, nie mają! — przemówił o dwa tony niżej, widocznie uradowany. — Wszystko jedno, wszystkich tutaj!
Wyszliśmy. Czułem, że jakoś nam wstyd wychodzić. Wszyscy też szli jakby ze zwieszoną głową.
— A, Prokofjew! Jełkin także, a to ty Ałmazow... Stawajcie, stawajcie tutaj, w kupie — mówił do nas major spiesznym, ale miękkim głosem, łaskawie spoglądając na nas. — M-ki, ty także tutaj... Diatłow! Natychmiast spisać wszystkich niemających pretensji osobno, niezadowolonych osobno, wszystkich, co do jednego, a bumagę157 do mnie. Ja wszystkich was podam... pod sąd! Ja was, łotry!
„Bumaga” wywarła wrażenie.
— My zadowoleni! — ponuro odezwał się głos jakiś z tłumu niezadowolonych, ale jakoś nie bardzo stanowczo.
— A, zadowoleni? Kto zadowolony? Kto zadowolony, niech wychodzi.
— Zadowoleni, zadowoleni — przyłączyło się kilka głosów.
— Zadowoleni! A więc to znaczy, że was podburzali? To znaczy, że byli podżegacze, buntowszczyki? Tym gorzej dla nich!
— Panie Boże, cóż to takiego! — rozległ się jakiś głos w tłumie.
— Kto, kto to krzyknął, kto? — zaryczał major — rzucając się w tę stronę, skąd dał się słyszeć głos. — To ty, Rastorgujew, tyś krzyknął? Do kordegardy!
Rastorgujew, otyły i wysoki parobczak, wyszedł z tłumu i powoli powlókł się do kordegardy. Nie on krzyknął bynajmniej, ale ponieważ na niego wskazano, więc nie przeczył.
— Z sadła się wściekacie! — zawył w ślad za nim major. — Widzisz go, tłusta morda! Ja was tu wszystkich wyszukam! Wychodzić zadowoleni!
— Zadowoleni, wasze wysokobłagorodie! — posępnie odezwało się kilkadziesiąt głosów; reszta uporczywie milczała. Ale majorowi tylko tego potrzeba było. Dla niego samego, widocznie, najwygodniej było zakończyć sprawę jak najprędzej i zakończyć jaką taką zgodą.
— A, teraz wszyscy zadowoleni! — odezwał się śpiesznie. — Ja to wiedziałem... To zaczynszczyki! Między nimi widocznie są zaczynszczyki! — ciągnął dalej, zwracając się do Diatłowa. — Trzeba to szczegółowo zbadać. A teraz... teraz czas na robotę. Bij w bęben!
Sam był obecny przy rozprowadzaniu partii. Aresztanci w posępnym milczeniu rozchodzili się na roboty, radzi przynajmniej z tego, że mieli prędzej z oczu zejść. Ale zaraz po odejściu aresztantów major udał się do kordegardy i rozprawił się z „zaczynszczykami”, nie bardzo zresztą srogo. Śpieszył się nawet. Mówiono mi potem, że jeden z nich prosił o przebaczenie, i major natychmiast mu przebaczył. Widać było, że major nie czuje się zupełnie spokojny i że może nawet stchórzył. Pretensja jest to w każdym razie rzecz drażliwa, a choć skarga aresztantów właściwie nie mogła być nazwana pretensją, bo przedstawiano ją nie wyższej władzy, ale samemu majorowi, jednak było to jakoś nieładnie. Szczególnie uderzało to, że wszyscy gromadnie powstali. Trzeba było w jakikolwiek sposób zatrzeć sprawę. Mniemanych podżegaczy wkrótce wypuszczono.
Od następnego dnia żywność się polepszyła, choć zresztą nie na długo. Major w pierwszych dniach potem częściej zaczął nawiedzać ostróg i częściej znajdował nieporządki. Nasz podoficer chodził zasmucony i zbity z tropu, zdawało się, że wciąż nie może otrząsnąć się z zaskoczenia. Co się tyczy aresztantów, to jeszcze długo potem nie mogli się uspokoić, ale już nie burzyli się jak dawniej, tylko w ich milczeniu widać było jakieś zaniepokojenie i troskę. Niektórzy zwiesili głowy, inni smutnie i niechętnie odzywali się o całej tej sprawie. Było wielu takich, którzy z pewnym rozjątrzeniem wyśmiewali się z siebie samych, jakby chcąc się ukarać za pretensję.
— Na, weź, bracie, i pokosztuj! — odzywa się jeden.
— Gdzie ta mysz, co by kotowi dzwonek przywiązała? — robi uwagę inny.
— Naszego brata bez dębiny nie przekonasz, to wiadomo. Dobrze jeszcze, że nie wszystkich wysiekł.
— A ty na drugi raz więcej znaj, a mniej paplaj, to lepiej będzie! — gniewnie ktoś strofuje.
— Skądże ty uczysz, nauczycielu?
— Wiadoma rzecz, uczę rozumu.
— A ktoś ty taki, żeś tak wyskoczył?
— Ja, chwała Bogu, jeszczem dotychczas człowiek, ale ty kto jesteś?
— Ogryzek sobaczy, oto kto ty jesteś.
— Toś ty sam.
— No, no, dosyć tego! Rozindyczyli się! — krzyczano ze wszystkich stron na kłócących się.
Tego dnia, w którym była pretensja, wieczorem, powróciwszy z roboty, spotkałem się za kazarmami z Pietrowem. On mnie już szukał. Podszedłszy do mnie, mruknął coś pod nosem, coś w rodzaju paru nieokreślonych wykrzykników, a potem zamilkł jakby roztargniony i zaczął machinalnie iść obok mnie.
Cala ta sprawa bardzo mi leżała na sercu i zdawało mi się, że Pietrow może mi ją nieco rozjaśnić.
— Powiedźcie, Pietrow — spytałem go — czy wasi na nas nie gniewają się?
— Kto gniewa się? — zapytał, jakby ocknąwszy się.
— Aresztanci na nas... na szlachtę.
— A za co się na was gniewać?
— No, za to, żeśmy nie wyszli z pretensją.
— A wam po co występować z pretensją? — spytał, jak gdyby siląc się mnie zrozumieć. — Przecież wy macie swoją żywność.
— Ach, mój Boże. Przecież i między wami są tacy, co jedzą swoje, a jednak wyszli. Więc i nam należało... jako towarzyszom.
— Czyż wy nam towarzysz? — zapytał Pietrow zdziwiony.
Spojrzałem co prędzej na niego: stanowczo mnie nie rozumiał, nie pojmował, czego chcę. Ale ja za to pojąłem go w tej chwili doskonale. Teraz po raz pierwszy rozjaśniła mi się ostatecznie myśl, która już od dawna niejasno przemykała mi po głowie i prześladowała mnie, i nagle pojąłem to, czego dotychczas niepewnie się domyślałem. Zrozumiałem, że mnie nigdy nie uznają za towarzysza, choćbym był aresztantem na wieki skazanym na katorgę, choćbym należał do osobnego oddziału. Szczególnie utkwiła mi w pamięci postać Pietrowa w chwili, kiedy mnie pytał: „Cóż wy nam za towarzysz?”. W tym pytaniu słychać było doskonałą naiwność, najszczersze zadziwienie. Myślałem, czy nie ma w tych słowach jakiejś ironii, złości, szyderstwa? Nic tam tego nie było, ani trochę: po prostu nie towarzysz, i koniec. Ty idź swoją drogą, a my swoją; ty masz swoje sprawy, a my swoje.
I rzeczywiście myślałem, że po pretensji oni nas po prostu zagryzą i żyć nam nie dadzą. Ale bynajmniej tak nie było, nie usłyszeliśmy najmniejszego wyrzutu, najmniejszej wzmianki w tym kierunku, niechęć ku nam ani trochę nie wzrosła. Tak samo, jak przedtem, tak i teraz, dogryzano nam po trosze przy sposobności i nic więcej. Zresztą aresztanci nie gniewali się i na wszystkich innych, którzy nie chcieli należeć do pretensji i pozostali w kuchni, zarówno jak i na tych, którzy pierwsi krzyknęli, że są ze wszystkiego kontenci. Nikt o tym nawet nie wspomniał i tego szczególnie nie mogłem zrozumieć.
Mnie naturalnie najwięcej ciągnęło do swoich, to jest do „szlachty”, szczególnie w początkach. Ale z trzech Rosjan szlachty, którzy byli u nas w ostrogu (Akima Akimycza, szpiega A-wa i tego, którego uważano niesłusznie za ojcobójcę), znałem się i rozmawiałem tylko z Akimem Akimyczem. Muszę się przyznać, żem podchodził do Akima Akimycza, że tak powiem, z rozpaczy, w chwilach najgorszej nudy, kiedy już nie było sposobności z kimś innym porozmawiać. Była to pod pewnym względem wyjątkowa postać w katordze, mianowicie zdawało się, że jemu jednemu z całej katorgi wszystko jedno, czy żyje w więzieniu, czy na swobodzie. On się nawet urządził w ostrogu tak, jak gdyby się wybierał całe życie tam przepędzić: wszystko wokół niego, poczynając od materaca, poduszek, naczyń, rozłożone było tak porządnie, tak mocno było ustawione i na tak długo! Nic biwakowego, przejściowego, nie było w nim tego ani śladu. Wprawdzie wiele jeszcze lat wypadało mu przebyć w ostrogu, ale bodaj czy kiedykolwiek pomyślał o wyjściu stamtąd. Ale czy jeśli pogodził się z rzeczywistością, to oczywiście nie z ochoty, tylko wskutek subordynacji, co zresztą dla niego znaczyło to samo. Był to dobry człowiek i nawet z początku pomagał mi radą, wyświadczał pewne usługi, ale niekiedy, wyznaję, napędzał mi niesłychanej nudy, która jeszcze zwiększała ciężar gniotący mi duszę. A ja z nudów nawiązywałem z nim rozmowę. Pragnę, bywało, jakiegokolwiek żywego słowa, choćby żółciowego, niecierpliwego, chociażby jakiegoś gniewu: przynajmniej razem naklęlibyśmy na nasze losy. A on milczy, klei swoje latarki albo opowie o tym, jaka to u nich była rewia w takim to roku, i kto był naczelnikiem dywizji, jak go zwano po imieniu i otczestwu158, czy zadowolony był z przeglądu wojska, czy nie, jak strzelcom zmieniono sygnały itd. I wszystko to opowiedziane równym, statecznym głosem, rzekłbyś, woda spada kropla po kropli. Nie zapalał się nawet wtedy, gdy opowiadał mi, jak za udział w pewnej sprawie wojennej na Kaukazie zaszczycony został „świętą Anną”159 na szpadzie. Tylko głos jego w tej chwili stawał się niezwykle poważny i uroczysty; obniżał się nawet do pewnej tajemniczości przy wymawianiu „świętej Anny”, i przez parę minut następnych. Akim Akimycz stawał się szczególnie poważny i milczący...
Bywały chwile w tym pierwszym roku (i zawsze nagle to przychodziło), kiedy zaczynałem prawie nienawidzić Akima Akimycza i w milczeniu przeklinałem los, który mnie umieścił razem z nim na narach, głowa przy głowie. Zwykle po godzinie już się za to strofowałem. Ale tak było tylko w pierwszym roku; potem się zupełnie pogodziłem w duszy z Akimem Akimyczem i wstydziłem się przeszłych głupstw. Na zewnątrz zaś, o ile pamiętam, nigdyśmy się ze sobą nie kłócili.
Oprócz tych trzech Rosjan, innych ze stanu szlacheckiego przebywało w moich czasach w ostrogu ośmiu ludzi160. Z niektórymi z nich zawarłem ścisłą, a nawet przyjemną znajomość, ale nie ze wszystkimi. Najlepsi z nich byli to ludzie chorobliwie nastrojeni, odosobniający się i w najwyższym stopniu nietolerancyjni. Z dwoma przestałem potem rozmawiać. Ludzi wykształconych było wśród nich trzech tylko: B-ki, M-ki i starzec Ż-ki, który był niegdyś profesorem matematyki — starzec dobry, zacny, wielki dziwak i pomimo wykształcenia bardzo, jak mi się zdaje, ograniczony człowiek. Zupełnie inni byli M-ki i B-ki. Z M-kim od razu zawarłem ścisłą znajomość; nigdym się z nim nie kłócił, szanowałem go, ale pokochać go, przywiązać się do niego nigdy nie mogłem. Był to człowiek głęboko niedowierzający i rozdrażniony, ale umiejący doskonale panować nad sobą. Otóż ta zbyt wielka umiejętność panowania nad sobą nie podobała mi się w nim; można było odgadnąć, że ten człowiek nigdy i przed nikim
Uwagi (0)