Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
— Wszystko odebrać. Oddać im tylko bieliznę, i to tylko białą; kolorową, jeżeli jest, odebrać. Wszystko poza tym sprzedać na licytacji. Pieniądze zapisać do przychodu. Aresztant nie ma własności — mówił dalej, surowo popatrzywszy na nas. — Pamiętajcie dobrze się prowadzić! Żebym nie słyszał! Jeżeli nie... ka-ra cie-les-na! Za najmniejsze wykroczenie — r-r-ózgi!
Nieprzywykły do takich przyjęć, przez cały ten wieczór byłem prawie chory. Wrażenie tego przyjęcia wzmogło się jeszcze wskutek tego, co ujrzałem w ostrogu; ale o pierwszym wejściu moim do ostrogu już opowiadałem.
Tylko co powiedziałem, że nam nie śmiano pobłażać i nie pobłażano, żeśmy w porównaniu z innymi aresztantami nie mieli żadnej ulgi w pracy. Raz jednak próbowano to uczynić: ja i B-ki (Polak) przez całe trzy miesiące chodziliśmy do kancelarii inżynierów w charakterze pisarzy. Ale zrobiono to cichaczem i zrobiła to władza inżynieryjna. Naturalnie, wszyscy inni, do których należało wiedzieć, wiedzieli zapewne o tym, ale udawali, że nie wiedzą. Działo się to jeszcze przy komendancie G-wie. Podpułkownik G-kow spadł nam jak z nieba, był u nas bardzo niedługo, jeżeli się nie mylę, nie więcej jak pół roku, a nawet jeszcze mniej, i odjechał do Rosji, wywarłszy nadzwyczajne wrażenie na wszystkich aresztantach. Mało powiedzieć, że go aresztanci lubili, oni go ubóstwiali, jeżeli można użyć tu tego wyrazu. Nie wiem, w jaki sposób tego dokonał, ale wiem, że podbił sobie ich serca od razu. „Prawdziwy ojciec, ojciec nie będzie lepszy!” — powtarzali co chwila przez cały czas, kiedy zarządzał oddziałem inżynierii. Hulaka, zdaje się, był straszliwy. Niewielkiego wzrostu, z zuchwałym, pewnym siebie spojrzeniem, z aresztantami był łaskawy, dochodził niemal do czułości i rzeczywiście lubił ich jak ojciec. Dlaczego tak lubił aresztantów, nie umiem tego objaśnić, ale wiem, że nie mógł spotkać się z aresztantem, ażeby mu nie powiedzieć łaskawego, wesołego słowa, nie pośmiać się z nim, nie pożartować, a nie było w tym ani odrobiny traktowania z góry, nic, co by wyglądało na łaskawość zwierzchnika. Umiał być z nimi jak towarzysz, jak człowiek równy. Pomimo jednak całego tego jego instynktownego demokratyzmu, aresztanci ani razu nie pozwolili sobie na jakąś poufałość, na brak szacunku wobec niego. Przeciwnie. Tylko twarz aresztanta rozkwitała, gdy spotykał się z komendantem i zdjąwszy czapkę, patrzał już z uśmiechem na podchodzącego ku sobie naczelnika. A gdy ten przemówi — jak gdyby rublem obdarzył. Zdarzają się tacy popularni ludzie. Wyglądał na zucha, chodził prosto, żwawo. „Orzeł!” — mówili o nim aresztanci. Ulżyć im losu, naturalnie, nie mógł, zawiadywał tylko robotami inżynierskimi, które i przy wszystkich innych komendantach szły swoim zwyczajnym, legalnym porządkiem. Tyle tylko że, bywało, spotkawszy przypadkiem partię na robocie, a widząc, że robota skończona, nie trzymał jej niepotrzebnie i puszczał przed uderzeniem w bęben. Ale podobała się jego ufność ku aresztantom, brak drobiazgowej drażliwości, zupełny brak form obrażających, zwykłych w stosunkach z podwładnymi. Myślę, że gdyby zgubił tysiąc rubli, a najpierwszy z naszych złodziei je znalazł, to byłby mu je odniósł. Mam głębokie przekonanie, że tak by się stało.
Z jak wielkim współczuciem dowiedzieli się aresztanci, że ich orzeł-komendant pokłócił się na śmierć z naszym nienawistnym majorem. Stało się to zaraz pierwszego miesiąca po jego przybyciu. Nasz major służył kiedyś razem z nim. Spotkali się po długim niewidzeniu jak przyjaciele i zahulali razem. Ale nagle nastąpiło zerwanie i G-w stał się śmiertelnym wrogiem majora. Mówiono nawet, że pobili się przy tym zerwaniu stosunków, co być mogło, bo major często się bijał. Gdy o tym posłyszeli aresztanci, radości ich nie było końca. „Czy to ośmiookiemu żyć w zgodzie z takim! Ten nasz, a nasz”... i tu zwykle dodawano słówko niestosowne do druku. Ogromnie się interesowali, kto kogo pobił. Gdyby wieść o tej bójce okazała się była nieprawdziwa (co było możliwe), to zdaje mi się, że naszym aresztantom byłoby bardzo przykro. „Nie, to już pewne, że komendant był górą — mówili — on mały, ale chwat, a tamten, słychać, schował się przed nim pod łóżko”. Ale G-kow prędko odjechał i aresztanci zapadli w dawny smutek. Prawda, że nasi naczelnicy inżynieryjni wszyscy byli dobrzy: przy mnie zmieniło się ich trzech, czy czterech; „A jednak — mówili aresztanci — nie znajdzie się już takiego; orzeł był, orzeł i obrońca”.
Otóż ten G-kow bardzo lubił wszystkich nas szlachtę i przy końcu kazał mnie i B-kiemu chodzić niekiedy do kancelarii. Po jego odjeździe urządziło się to więcej prawidłowo. Wśród inżynierów byli ludzie (szczególnie jeden), którzy czuli do nas wielką sympatię. Chodziliśmy, przepisywaliśmy papiery, nawet nasze pismo zaczęło się doskonalić, gdy nagle nadszedł od wyższej władzy rozkaz, ażeby nas niezwłocznie odesłać do dawnej pracy: ktoś już zdążył donieść! Zresztą dobrze się stało, bo kancelaria zaczęła się nam bardzo przykrzyć. Przez dwa lata potem prawie nierozłącznie chodziliśmy z B-kim na roboty, najczęściej do warsztatu. Gawędziliśmy ze sobą, rozmawialiśmy o naszych nadziejach, przekonaniach. Dzielny to był człowiek, ale jego przekonania były niekiedy bardzo dziwne, pełne wyłączności. Bywa to, że u pewnego rodzaju ludzi bardzo rozumnych ustalają się pojęcia wręcz paradoksalne. Ale tyle się za nie wycierpiało, tak wielkim kosztem się je nabyto, że oderwać się od nich zbyt boleśnie, prawie niepodobna. B-ki z bólem przyjmował każdy zarzut z mej strony i zgryźliwie mi odpowiadał. Zresztą w wielu rzeczach być może miał on więcej ode mnie słuszności, nie wiem tego; aleśmy się na koniec rozłączyli i to mnie bardzo bolało: przeżyliśmy już wiele razem.
Tymczasem M-cki stawał się z biegiem lat coraz smutniejszy i posępniejszy. Smutek go pożerał. W początkach mego pobytu w ostrogu był bardziej towarzyski, dusza jego częściej i więcej objawiała się na zewnątrz. Już trzeci rok żył w katordze, gdy do niej wstępowałem. Z początku zajmowało go bardzo wiele rzeczy, które przez te dwa lata stały się na świecie, a o których on nie miał wyobrażenia, siedząc w ostrogu; rozpytywał mnie, słuchał, oburzał się. Ale pod koniec, z upływem lat, wszystkie uczucia zaczęły się w nim koncentrować wewnątrz, w sercu. Żar pokrywał się popiołem, a nienawiść wciąż rosła. „Je hais ces brigands” — powtarzał mi często, z nienawiścią patrząc na katorżników, których ja już zdołałem lepiej poznać, i żadne dowody, które przetaczałem na ich korzyść, nie działały na niego. Nie rozumiał, co mówię; czasami zresztą jakby w roztargnieniu zgadzał się, ale nazajutrz powtarzał znowu: „Je hais ces brigands”. Nawiasem dodam, żeśmy często ze sobą rozmawiali po francusku i za to nas pewien dozorca przy robotach, żołnierz inżynieryjny Dranisznikow, przezwał felczerami. M-ki ożywiał się tylko, mówiąc o swojej matce. „Stara jest — mówił do mnie — chora, kocha mnie nade wszystko na świecie, a ja tu nie wiem nawet, czy żyje. Dość już było dla niej tego, że wiedziała, jak mnie pędzono przez strój”... M-ki nie był szlachcicem i przed zesłaniem ukarano go cieleśnie. Wspominając o tym, zaciskał zęby i starał się patrzeć w bok.
W ostatnich czasach coraz częściej przechadzał się samotnie. Pewnego razu około południa wezwano go do komendanta. Komendant wyszedł do niego z wesołym uśmiechem.
— No, M-cki, co ci się dziś w nocy śniło? — zapytał.
„Aż drgnąłem — opowiadał, wróciwszy do nas M-cki. — Jakby mi coś serce przeszyło”.
— Śniło mi się, że list od matki otrzymałem — odpowiedział.
— Lepsze rzeczy, lepsze! — zawołał komendant. — Jesteś wolny! Matka prosiła... prośba jej wysłuchana. Oto jej list, a oto dekret o tobie. Natychmiast wyjdziesz z ostrogu.
Wrócił do nas blady, jeszcze nie mogąc się opamiętać po otrzymanej wiadomości. Winszowaliśmy mu, a on nam ściskał ręce swoimi drżącymi, chłodnymi z wrażenia dłońmi. Wielu aresztantów winszowało mu także i byli radzi jego szczęściu.
Wyszedł na posielenie i zamieszkał w naszym mieście. Wkrótce dano mu posadę. Z początku często przychodził do naszego ostrogu i udzielał nam rozmaitych nowin. Przede wszystkim polityczne bardzo go zajmowały.
Z pozostałych czterech, to jest oprócz M-go, T-go, B-go i Z-go, dwaj byli jeszcze bardzo młodymi ludźmi, przysłanymi na krótko. Mało mieli wykształcenia, ale byli zacni, prości, szczerzy. Trzeci, A-czukowski, zanadto był ograniczony i nic w sobie nie miał szczególnego, ale czwarty, B-m, człowiek już starszy, wywierał na nas wszystkich najprzykrzejsze wrażenie. Nie wiem, w jaki sposób dostał się między takich przestępców (politycznych) i sam on przeczył temu. Była to gruba, małomieszczańska dusza, z narowami i zasadami kramarza, który doszedł szachrajstwem do majątku. Nie miał wcale wykształcenia i nic go nie zajmowało oprócz jego rzemiosła. Był to malarz pokojowy, i to malarz nie lada, wspaniały malarz. Prędko się władza dowiedziała o jego talencie i całe miasto zaczęło wykorzystywać B-ma do malowania ścian i sufitów. W ciągu dwóch lat wymalował wszystkie kwatery rządowe, za co płacili mu mieszkańcy tych kwater i żył dostatnio. Ale najlepszą rzeczą to było, że razem z nim na robotę zaczęto posyłać i jego towarzyszy. Z tych, co ciągle z nim chodzili, dwóch nauczyło się od niego tego rzemiosła i jeden z nich, T-rzewski, zaczął malować niegorzej od B-ma. Nasz plac-major, który także mieszkał w rządowym domu, z kolei wezwał do siebie B-ma i kazał mu wymalować wszystkie ściany i sufity. Tu już się B-m wysadził: nawet u generał-gubernatora nie było ścian tak pięknie wymalowanych. Dom był drewniany, jednopiętrowy, stary i z zewnątrz koślawo wyglądał; wewnątrz za to pomalowano go jak pałac i major był zachwycony... Zacierał ręce i mówił, że teraz musi się ożenić; „przy takim mieszkaniu nie można się nie żenić” — dodawał poważnie. Z B-ma był coraz więcej zadowolony, a dzięki niemu i z innych, którzy z nim pracowali. Malowanie ciągnęło się przez miesiąc. Przez ten miesiąc major zupełnie zmienił opinię o wszystkich naszych (tj. o politycznych przestępcach) i zaczął ich protegować. Doszło do tego, że pewnego razu wezwał do siebie z ostrogu Ż-kiego.
— Ż-ki — powiedział do niego — skrzywdziłem cię. Kazałem cię obić daremnie, wiem o tym. Żałuję tego. Czy ty to rozumiesz? Ja, ja, żałuję tego!
Ż-ki odpowiedział, że rozumie.
— Czy pojmujesz to, że ja, ja, twój naczelnik, wezwałem cię do siebie po to, aby cię przeprosić. Czy ty to czujesz? Ktożeś ty wobec mnie? Robak! Mniej niż robak, aresztant! A ja z łaski Bożej166 major. Major! Rozumiesz?
Ż-ki odpowiedział, że i to rozumie.
— Otóż teraz godzę się z tobą. Ale czy ty czujesz, czy odczuwasz to w całej pełni? Czyś zdolny to pojąć i odczuć? Wyobraź sobie tylko: ja, ja, major itd.
Sam Ż-ki opowiadał mi tę scenę. Więc jednak i w tym pijanym, głupim i nieporządnym człowieku było jakieś ludzkie uczucie. Biorąc pod uwagę jego wyobrażenia i poziom umysłowy, można by taki postępek nazwać prawie wspaniałomyślnym. Być może zresztą, że stan nietrzeźwy wiele się do tego przyczyniał.
Jego marzenie się nie spełniło: nie ożenił się, choć był już na to zupełnie zdecydowany, gdy skończono oporządzać jego mieszkanie. Zamiast na kobierzec ślubny dostał się pod sąd, po czym kazano mu się podać do dymisji. Wtedy już i wszystkie stare grzechy wylazły. Był on, zdaje się, przedtem w tym mieście horodniczym167... Cios spadł na niego niespodzianie. W ostrogu wieść o tym niezmiernie wszystkich ucieszyła. Toż było święto, uroczystość! Major, powiadają, beczał jak baba i zalewał się łzami. Ale nie było rady. Wziął dymisję, sprzedał parę koni, potem resztę mienia i nawet popadł w biedę. Spotykaliśmy go potem w cywilnym wytartym surducie i w czapce z kokardką; gniewnie spoglądał na aresztantów. Ale cały urok zniknął ze zdjęciem munduru. W mundurze wywoływał grozę, był bogiem; w surducie stał się nagle niczym i miał minę lokaja. Rzecz dziwna, czym jest mundur dla takich ludzi.
Uwaga tłumacza. Drukowane obecnie w „Nowej Reformie” Wspomnienia Sybiraka168 (pamiętniki Józefa Bogusławskiego) pozwalają szczęśliwym trafem podać w całości nazwiska Polaków, o których mówi Dostojewski w swoich pamiętnikach, oznaczając te nazwiska tylko pierwszymi literami, z dodaniem czasami końcówek. Otóż pod literą Ż. ukrywa się profesor Żochowski169, pod T. — Józef Tokarzewski170, pod M. — Aleksander Mirecki171, wreszcie pod B. sam autor Wspomnień Sybiraka, Józef Bogusławski, który w r. 1848 wysłany był z Wilna do robót przymusowych na Syberii. Porównanie jednych wspomnień z drugimi, a przede wszystkim porównanie tego, jak się odzywa Dostojewski o Bogusławskim, a jak Bogusławski o Dostojewskim, byłoby rzeczą bardzo ciekawą, ale w krótkim przypisie nie da się należycie wykonać, zwłaszcza że pamiętniki Bogusławskiego w części dopiero są znane.
Ostatni rok katorgi prawie tak samo jest mi pamiętny, jak pierwszy, szczególnie ostatnie chwile pobytu w ostrogu. Ale po co się wdawać w szczegóły. Powiem tylko, że pomimo iż niecierpliwie oczekiwałem terminu kary więziennej, łatwiej mi było żyć w tym roku, aniżeli we wszystkich poprzednich latach więzienia. A przede wszystkim miałem już wśród aresztantów wielu dobrych znajomych i przyjaciół, którzy stanowczo orzekli, żem dobry człowiek. Wielu z nich było mi oddanych i szczerze mnie lubili. Pionier omal nie zapłakał, odprowadzając mnie i mego towarzysza przy wyjściu z ostrogu, i kiedyśmy potem przez cały jeszcze miesiąc mieszkali w tym mieście, w pewnym rządowym budynku, co dzień prawie zachodził do nas, tak tylko, aby na nas popatrzeć. Były jednak indywidua surowe i nieuprzejme do końca, którym ciężko było przemówić do mnie choć słowo, Bóg wie dlaczego. Zdawało się, że między nami wznosi się jakaś przegroda.
W ostatnich czasach w ogóle miałem więcej ulg aniżeli przez
Uwagi (0)