Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖
Powieść napisana przez Dostojewskiego na podstawie jego wspomnień z czteroletniego zesłania na katorgę. Życie w kajdanach, obcowanie ze stłoczonymi na niewielkiej przestrzeni byłymi chłopami, wojskowymi i szlachcicami, pospolitymi przestępcami i więźniami politycznymi, ciężka, często pozbawiona sensu praca dokonały przełomu w duszy pisarza. Obóz pracy katorżniczej, nazwany przez autora martwym domem, to miejsce, które zmusza do znoszenia tego, czego, zdawało by się, znieść się nie da, dzięki czemu ujawnia się prawdziwa natura ludzi.
Narrator opisuje warunki panujące na katordze spokojnym, pozbawionym emocji stylem. Opowiada nie tyle o strasznym miejscu uwięzienia, ile o samych ludziach, których los zmusił do życia razem.
- Autor: Fiodor Dostojewski
- Epoka: Pozytywizm
- Rodzaj: Epika
Czytasz książkę online - «Wspomnienia z martwego domu - Fiodor Dostojewski (biblioteka na zamówienie TXT) 📖». Wszystkie książki tego autora 👉 Fiodor Dostojewski
Co się tyczy Kiedryła-żarłoka, to pomimo wszelkich usiłowań nie mogłem się dowiedzieć uprzednio o nim nic więcej nad to, że na scenie zjawiają się złe duchy i ciągną Kiedryła do piekła. Ale co znaczy ten Kiedrył? i dlaczego Kiedrył, a nie Kirył (Cyryl)? Czy to ma być rosyjskie zdarzenie, czy cudzoziemskie? — nie mogłem się tego dopytać. W końcu, jak ogłaszano, miała być „pantomina z muzyką”. Niewątpliwie wszystko to było rzeczą bardzo ciekawą. Aktorów było piętnastu, wszystko lud żwawy i dzielny. Krzątali się, odbywali próby, niekiedy chowali się za kazarmami, otaczali tajemnicą. Jednym słowem chcieli nas olśnić czymś niezwyczajnym i niespodziewanym.
W dzień powszedni ostróg zamykano wcześnie, jak tylko noc nadeszła. W święta Bożego Narodzenia wyjątkowo nie zamykano aż do wieczornego capstrzyku119. Ulgę tę robiono właściwie dla teatru. W ciągu świąt codziennie przed wieczorem posyłano do karaulnego oficera z najpokorniejszą prośbą, by „zezwolić na teatr i nie zamykać wcześnie ostrogu”, i z dodatkową uwagą, że i wczoraj było przedstawienie i ostróg długo pozostawał niezamknięty, a nieporządków nie było. Oficer karaulny tak rozumował: nieporządków w istocie wczoraj nie było, a skoro sami dają przyrzeczenie, że i dziś ich nie będzie, więc sami będą siebie pilnować, a takie bezpieczeństwo najlepsze. A jeśli się nie pozwoli na teatr, to kto ich wie, wszak lud katorżny, mogą umyślnie coś nabroić i nawarzyć karaulnym piwa. A nareszcie i to coś znaczy: na straży stać nudno, a tymczasem teatr, i to nie zwykły sołdacki, ale aresztancki, a aresztanci ludzie ciekawi: wesoło będzie popatrzeć. A patrzeć karaulnemu oficerowi zawsze wolno.
Przyjedzie dyżurny: „Gdzie karaulny oficer?” — „Poszedł do ostrogu obliczać aresztantów i zamykać kazarmy” — odpowiedź prosta i usprawiedliwienie naturalne. Tym sposobem oficerowie karaulni podczas świąt co wieczór zezwalali na teatr i nie zamykali kazarmów aż do wieczornego capstrzyku. Aresztanci z góry wiedzieli, że straż wojskowa nie będzie stawiała przeszkód i byli spokojni.
O godzinie siódmej przyszedł po mnie Pietrow i razem udaliśmy się na przedstawienie. Z naszej kazarmy poszli prawie wszyscy z wyjątkiem czernihowskiego starowierca i Polaków. Polacy dopiero na ostatnie przedstawienie, czwartego stycznia, zdecydowali się pójść do teatru, i to po wielu zapewnieniach, że tam i dobrze, i wesoło, i bezpiecznie. Wybredność Polaków bynajmniej nie rozdrażniała aresztantów i czwartego stycznia bardzo grzecznie ich przyjęto, a nawet ustąpiono lepszych miejsc. Co się tyczy Czerkiesów i Icka, to im nasz teatr sprawiał prawdziwą rozkosz. Icek za każdym razem dawał trzy kopiejki, a ostatniego razu położył aż dziesięć kopiejek na talerzu i uszczęśliwienie malowało się na jego twarzy. Aktorzy postanowili zbierać składkę od obecnych, kto co da, na rozchody teatralne, a także i na własne „pokrzepienie”. Pietrow zapewniał mnie, że choćby teatr był najbardziej nabity, to jednak mnie puszczą na jedno z pierwszych miejsc, dlatego naprzód, że jako bogatszy od innych zapewne dam więcej, a po wtóre, że się więcej od nich znam na rzeczy. Tak się też i stało. Ale opiszę naprzód salę i urządzenie teatru.
Nasza wojskowa kazarma, w której urządzono teatr, miała piętnaście kroków długości. Z dziedzińca wchodziło się na ganek, z ganku do sieni, z sieni do kazarmy. Ta długa izba, jak to już powiedziałem przedtem, była szczególnie urządzona: pod ścianami ciągnęły się nary, środek zaś kazarmy był wolny. Połowa izby bliższa wejściu z ganku oddana była widzom; druga połowa, z której było przejście do innej kazarmy, przeznaczona była na scenę. Przede wszystkim uderzyła mnie kurtyna. Ciągnęła się w poprzek całej kazarmy na dziesięć kroków. Kurtyna była zbytkownym przedmiotem, że było się czemu przypatrzeć. Malowana była olejno: wyobrażono na niej drzewa, altanki, sadzawki, gwiazdy. Zrobiono ją ze starego i nowego płótna, ile kto dał i zaofiarował; ze starych aresztanckich onuc i koszul, byle jak zszytych w jedną wielką płachtę, a wreszcie część jej, na którą zabrakło płótna, składała się już tylko z papieru, który wyproszono po arkuszu w różnych kancelariach i urzędach. Nasi malarze, między którymi odznaczał się aresztancki Briułłow, A-w, postarali się o pomalowanie kurtyny. Taki przepych rozradował nawet najbardziej ponurych i ze wszystkiego niezadowolonych aresztantów i wszyscy oni, gdy doszło do przedstawienia, okazali się takimi samymi dziećmi, jak i ci, co byli najgorętsi i najniecierpliwsi. Wszyscy byli mocno zadowoleni, nawet chełpliwie zadowoleni.
Oświetlenie składało się z kilku łojowych świeczek, pokrajanych na kawałki. Przed kurtyną stały dwie ławki z kuchni, a przed ławkami trzy — cztery krzesła, jakie się znalazły w izbie podoficerskiej. Krzesła te przeznaczone były dla najwyższych osób ze stanu oficerskiego, ławki zaś dla podoficerów i pisarzy inżynieryjnych, konduktorów i innych ludzi należących do władzy, ale niemających stopnia oficerskiego, a to na wypadek gdyby chcieli zajrzeć do ostrogu. Tak się też i stało: postronnych świadków mieliśmy ciągle, przez całe święta, raz mniej, drugi raz więcej; na ostatnim przedstawieniu ani jedno miejsce na ławkach nie zostało niezajęte. Dopiero z tyłu za ławkami mieścili się aresztanci, stojąc, z szacunku do gości, bez czapek, w kurtkach albo półkożuszkach, pomimo duszącego powietrza w izbie. Naturalnie, miejsca dla aresztantów było bardzo mało. Ale nie dość, że literalnie jeden siedział na drugim, szczególnie w ostatnich rzędach, zajęte były także nary, kulisy, a wreszcie znaleźli się amatorzy, którzy na każde przedstawienie chodzili do drugiej, sąsiedniej kazarmy i stamtąd zza tylnej kulisy przypatrywali się widowisku. Ścisk w pierwszej połowie teatralnej kazarmy był nie do opisania i równał się chyba temu ściskowi, który niedawno przedtem widziałem w łaźni. Drzwi od sieni były otwarte; w sieniach, gdzie było ze dwadzieścia stopni mrozu, cisnął się także lud więzienny.
Nas, to jest mnie i Pietrowa, puszczono natychmiast naprzód, prawie do samych ławek, gdzie było daleko widniej niż w tylnych rzędach. We mnie po części ceniono znawcę, który bywał i nie w takich teatrach; aresztanci widzieli, jak przez cały czas przygotowań teatralnych Bakłuszyn naradzał się ze mną, jaki miał dla mnie szacunek, a więc należy mi się teraz — tak rozumowali — pierwszeństwo i honorowe miejsce. Prawda, aresztanci odznaczali się próżnością i najwyższą lekkomyślnością, ale grunt w nich był inny. Śmiali się ze mnie, widząc, żem lichy w porównaniu z nimi robotnik; Ałmazow z pogardą spoglądał na nas, szlachtę, pyszniąc się wobec nas swoją umiejętnością wypalania alabastru. Ale do prześladowania i urągania z nas pobudzało ich jeszcze co innego: myśmy byli kiedyś szlachtą, należeliśmy do tego stanu, co ich dawniejsi panowie, o których nie mogli zachować dobrej pamięci. Teraz jednak w teatrze ustępowali przede mną. Uznawali, że ja o tym mogę lepiej od nich sądzić, że wiem i widziałem więcej od nich. Najbardziej niechętni dla mnie (wiem o tym) pragnęli teraz mojej pochwały dla swego teatru i bez wszelkiej trudności puścili mnie na lepsze miejsce. Tak sądzę teraz z wrażenia, które wówczas odniosłem. Zdawało mi się wówczas także, że w ich słusznym ocenianiu siebie nie było wcale uniżania się, tylko poczucie własnej godności. Najlepszy i najwybitniejszy rys charakteru naszego ludu to poczucie sprawiedliwości i jej pragnienie. Koguciego rozpędu, aby stawać zawsze na przedzie, i to za jakąkolwiek cenę, bez względu, czy ktoś na to zasługuje, czy nie — tego u ludu nie ma. Trzeba tylko zdjąć zewnętrzną, narośniętą korę i popatrzeć na samo jądro z bliska, uważnie, bez uprzedzeń, a niejeden dojrzy w ludzie takie rzeczy, których ani się domyślał. Niewiele mogą nauczyć lud mędrcy nasi; i owszem, sami powinni się od niego pouczyć.
Pietrow powiedział mi naiwnie, gdyśmy się wybierali do teatru, że i dlatego jeszcze puszczą mnie naprzód, że dam więcej pieniędzy. Oznaczonej ceny nie było, każdy dawał, co mógł albo chciał. Kiedy obnoszono talerz na zbieranie pieniędzy, prawie wszyscy coś dali, choćby po groszu. Ale jeżeli mnie puszczono naprzód, po części i dlatego, że spodziewano się ode mnie więcej pieniędzy, to znowu ile w tym było poczucia własnej godności! „Ty bogatszy ode mnie, a więc idź naprzód, i chociaż my tu wszyscy równi, ale ty położysz więcej, więc jesteś milszy dla aktorów, więc tobie się należy pierwsze miejsce, a my, którzy nie kupujemy miejsc, powinniśmy się sami segregować”. Ile w tym prawdziwej szlachetnej dumy! To nie jest szacunek do pieniędzy, ale szacunek do samego siebie. W ogóle do pieniędzy, do bogactwa nie było w ostrogu szczególnego szacunku, zwłaszcza jeśli brać pod uwagę ogół aresztantów. A gdyby nawet rozpatrywać każdego z nich z osobna, to nie pamiętam ani jednego, który by się na dobre uniżał dla pieniędzy. Byli natręci, którzy i mnie dokuczali prośbami, ale w tym natręctwie było więcej swawoli, oszukaństwa niżeli żebraniny, więcej humoru, naiwności. Nie wiem, czy zrozumiale się wyrażam...
Do podniesienia zasłony cała izba przedstawiała dziwny i pełen ożywienia obraz. Naprzód tłum widzów, zduszony, ściśnięty ze wszystkich stron, cierpliwie i z błogością w twarzy wyczekujący początku przedstawienia. W tylnych rzędach ludzie tłoczyli się jedni na drugich. Wielu z nich przyniosło ze sobą polana z kuchni: jako tako ustawiwszy polano pod ściana, aresztant właził na nie, obu rękami opierał się na barkach stojącego przed nim widza i nie zmieniając położenia, stał tym sposobem przez dwie godziny, zupełnie zadowolony z siebie i ze swego miejsca. Inni włazili na wystającą przystawkę koło pieca i tam cały czas przestali, opierając się na stojących przed nimi widzach. Działo się to mianowicie w tylnych rzędach, pod ścianą. Z boku, na narach, tłoczyła się również gęsta gromada, nad muzykantami. Tu były dobre miejsca. Pięciu ludzi wdrapało się aż na piec i leżąc na nim, patrzyli w dół. Toż to używali szczęścia! Przy oknach po drugiej stronie izby cisnęły się także tłumy tych, co się spóźnili lub nie znaleźli dobrego miejsca. Wszyscy zachowywali się cicho i przyzwoicie. Każdy chciał się z jak najlepszej strony pokazać przed panami i gośćmi. Na wszystkich twarzach odzwierciadlało się naiwne oczekiwanie. Wszystkie twarze były czerwone i zlane potem od gorąca i zaduchu. Co za dziwny odblask dziecinnej radości, miłego, czystego zadowolenia jaśniał na tych pokiereszowanych, popiętnowanych czołach i twarzach, w tych spojrzeniach, dotychczas ponurych i mrocznych, w tych oczach, które nieraz migotały straszliwym ogniem! Wszyscy byli bez czapek i z prawej strony wszystkie głowy wydawały mi się jakby całkiem ogolone.
Ale oto na scenie słychać krzątanie się i bieganie. Wnet podniosą zasłonę, oto już zagrała orkiestra... Ta orkiestra zasługuje na wzmiankę. Z boku, na narach, usadowiło się ośmiu muzykantów: dwoje skrzypiec (jedne były w ostrogu, drugich pożyczono od kogoś w fortecy, a artysta znalazł się wśród aresztantów), trzy bałałajki, wszystkie własnego wyrobu, dwie gitary i tamburyn zamiast kontrabasu. Skrzypce tylko piszczały i drapały uszy, gitary były liche, za to bałałajki niezrównane. Zręczność w przebieraniu po strunach palcami była nadzwyczajna. Grano same taneczne motywy. W miejscach, gdzie taneczność motywu bardziej się uwydatnia, artyści grający na bałałajkach uderzali palcami w denko bałałajki; ton, smak, wykonanie, sposób obchodzenia się z instrumentem, charakter oddania motywu — wszystko było swoje, oryginalne, aresztanckie. Jeden z gitarzystów również znakomicie znał się na swoim instrumencie. Był to ten szlachcic, który siedział za zabicie swego ojca. Co się tyczy grającego na tamburynie, to ten tworzył istne cuda: to zakręci go na palcu, to kciukiem przesunie po jego skórze, to słychać częste, dźwięczne, jednostajne uderzenia, to nagle ton silny i wyrazisty dźwięk rozsypuje się jakby grochem na niezliczoną ilość maleńkich, głucho dźwięczących i szepcących głosów. Na koniec zjawiły się dwie harmonie. Daję słowo honoru, nie miałem dotychczas pojęcia o tym, co można zrobić z prostych, ludowych instrumentów; zgodność dźwięków i instrumentów, a głównie duch, charakter pojęcia i oddania istoty motywu były wprost zadziwiające. Po raz pierwszy wtedy dobrze pojąłem, co jest nieskończenie hulaszczego i dzielnego w hulaszczych rosyjskich pieśniach tanecznych.
Na koniec podniosła się zasłona. Wszyscy się poruszyli, przestąpili z jednej nogi na drugą, stojący z tyłu podnieśli się na palcach; ktoś spadł z polana; wszyscy co do jednego otwarli usta i wytężyli oczy, i zapanowała najzupełniejsza cisza... Zaczęło się przedstawienie.
Koło mnie stał Alej, pośród swoich braci i innych Czerkiesów. Wszyscy oni namiętnie polubili teatr i potem co wieczór bywali na przedstawieniu. Miałem nieraz sposobność zauważyć, że wszyscy muzułmanie, Tatarzy i inni namiętnie lubią wszelkiego rodzaju widowiska. Koło nich przykucnął i Isaj Fomicz; zdawało się, że z podniesieniem zasłony zamienił się cały w słuch i wzrok, i w najnaiwniejsze, gorące oczekiwanie cudów i rozkoszy, tak że aż przykro było pomyśleć sobie, że może doznać rozczarowania. Miła twarz Aleja świeciła taką dziecinną, rozkoszną radością, że miałem nadzwyczajną przyjemność patrzeć na niego i pamiętam, że mimo woli przy każdym jakimś śmiesznym lub zręcznym zwrocie aktora, kiedy się rozległ powszechny śmiech, natychmiast zwracałem się do Aleja i spoglądałem mu w twarz. On mnie nie widział; miał co innego do widzenia! Niedaleko ode mnie, z lewej strony, stał aresztant w podeszłym już wieku, zawsze nachmurzony, zawsze niezadowolony i mrukliwy. On także zwrócił uwagę na Aleja i widziałem, jak kilka razy z półuśmiechem obracał się, by popatrzeć na niego, tak był miły Alej.
Zaczęto od Fiłatki i Miroszki. Fiłatka (Bakłuszyn) był rzeczywiście wspaniały. Odegrał swoją rolę z zadziwiającą dokładnością. Widać było, że rozmyślał nad każdą frazą, nad każdym swoim ruchem. Każdemu zwykłemu słowu, każdemu gestowi, umiał nadać sens i znaczenie, zupełnie odpowiadające roli. Do tej staranności, do
Uwagi (0)